piątek, 3 sierpnia 2018

Lohengrin i oświecenie w Bayreuth



Od dawna już unikam transmisji telewizyjnych z Bayreuth i raczej nie obserwuję tego co się tam dzieje. W tym roku się nie dało. Byłam ciekawa, jaka produkcja zastąpiła niesławnego „Rattengrina” i chciałam oczywiście kibicować naszym debiutantom. Inscenizacja , jak się okazało jest mniej denerwująca niż dzieło pana Neuenfelsa, ale niestety nosi wyraźne piętno niesprzyjających warunków, w jakich powstała.  Porzucona gwałtownie przez Alvisa Hermanisa przekazana została w ręce Yuvala Sharona który musiał wpasować się w już istniejącą koncepcję, bo trzeba było wykorzystać  istniejące kostiumy i scenografię Neo Raucha i Rosy Loy. Powstała skutkiem tego rzecz pęknięta wewnętrznie i będąca nieudaną próbą zmieszczenia zbyt wielu tematów w jednym przedstawieniu. Rozumiem, że to bezpośredni efekt warunków, bo Sharon próbował upchnąć zarówno to, co mu narzucała warstwa wizualna jak mimo wszystko nadać spektaklowi własny kierunek. W związku z tym mamy w tej produkcji elementy oczywiste i wyłożone nazbyt łopatologicznie i takie, które nijak się nie tłumaczą. Sama nie wiem, co gorsze. Ja w każdym razie kilkakrotnie poczułam rozbawienie nieadekwatne do utworu.  Ofiarą tego wszystkiego padł przede wszystkim nieszczęsny Lohengrin, z którym reżyser miał prawdziwy kłopot nie mogąc się zdecydować kim właściwie ma być ta postać. Oczywiście, Łabędzi Rycerz powinien pozostawać enigmą przez pewien czas, ale tu nawet „In fernem land” niczego nie rozstrzyga. Nie wiemy czy przypadkiem nie jest to tylko historyjka wymyślona przez technicznego racjonalizatora skłonnego w dodatku do przemocy domowej. No właśnie – Lohengrin zachowuje się jak podręcznikowy przykład słabego mężczyzny, który od kobiety wymaga posłuszeństwa, a gdy go nie dostaje ucieka się do użycia siły. Przy tym Sharon przestudiował literaturę na ten temat i zaopatrzył bohatera w cechy u takiego osobnika prawdopodobne, ale objawiające się w sposób niezamierzenie chyba humorystyczny. Nasz dzielny obrońca czci niewieściej nie będzie na przykład mężem, po którym trzeba zbierać z podłogi rzucone bezładnie ciuchy, obserwujemy, jak skrupulatnie odwiesza swoją lśniącą zbroję (zaopatrzoną w odpowiedni wieszaczek) a potem skrzydła na przypisane im miejsce. Po czym zabiera się do ukarania niewykazującej właściwej puchowi marnemu pokory małżonki. Smieszno i straszno, jak mawiają  Rosjanie.  Czego jeszcze dowiemy się o Lohengrinie? Otóż najwyraźniej potrafi on latać na skrzydłach muzy – w podniebnym pojedynku z Telramundem w przeciwieństwie do przeciwnika nie ma jeszcze właściwego oprzyrządowania a jednak  … No właśnie, o co chodzi z tymi owadzimi skrzydłami, które w Brabancji najwyraźniej są oznaką szlachectwa nie mam pojęcia. Miejscowy lud wygląda, jakby uciekł z planu „Nocnej straży” Greenawaya (bo na Rembrandta zbyt wiele w tych kostiumach udziwnień). Wracając do tytułowego bohatera chyba cierpi on na skórną alergię, bo przez trzy akty nie zdejmuje rękawiczek. Nie tylko Lohengrin nie został w tym przedstawieniu poprowadzony konsekwentnie – Ortrud również. Zasadniczo ma być postacią pozytywną, tą, co budzi w Elsie uśpioną kobiecą dumę i przywraca jej godność. Jest z tym jednak kłopot, bo w dalszej części akcji mamy wszak atak wściekłości pani Telramund i napaść na Elsę. Niekonsekwencji i śmiesznostek występuje w tej produkcji za dużo, żeby je wymieniać. Nad wszystkim zaś panuje ryzykowna koncepcja oświecenia ciemnej Brabancji rozumiana najdosłowniej – przez wprowadzenie elektryfikacji. Nie kupuję. Zwłaszcza, że Sharon najwyraźniej chciał zmieścić jeszcze przesłanie ekologiczne, bo chyba tak należy rozumieć Gottfrieda jako osobnika pokrytego w całości intensywnie zielonym futerkiem (z kapeluszem włącznie). Ki licho, Ent zaplątany z Tolkiena?
Muzycznie – jak zawsze. Każdy słyszał to, co chciał. Skutkiem tego owacyjnie witano Waltraud Meier i Anję Harteros, a żadna z nich na gorący aplauz nie zasłużyła (co piszę z ciężkim sercem, bo Harteros bardzo, bardzo lubię). Chyba to jednak lepsze niż buczenie niewielkiej grupki ludzi najwyraźniej niesprawnych słuchowo, którym nie spodobał się Tomasz Konieczny i (zgodnie z relacją p. Doroty Szwarcman) chór. Nie pojmuję tego. Konieczny nie został przez naturę obdarzony szczególnie piękną barwą głosu, ale śpiewał świetnie, nie mówiąc już aktorstwie. Szkoda, że paru chamów (przepraszam za kolokwializm, ale inaczej trudno to nazwać) tak mu  zepsuło ten debiut w Bayreuth. Piotr Beczała wyglądał na lekko zdezorientowanego reżyserskim ujęciem swego bohatera, za to dał naprawdę udaną kreację wokalną. W finałowym monologu słychać już było oznaki zmęczenia, ale poza tym drobiazgiem – znakomicie. Trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia do Georga Zeppenfelda – właściwy człowiek na właściwym miejscu – piękny, nasycony barwowo głos, autorytet potrzebny królowi – wszystko było. Christian Thielemann tym razem nie pomógł swojej wspaniałej orkiestrze stworzyć niezapomnianej kreacji muzycznej. Zalety brzmieniowe (ciepło i belcantowe legato) pozostały bez zmian, ale jakoś to nie powalało. Było porządnie, ale nie tego oczekujemy w Bayreuth, przynajmniej w warstwie muzycznej.