wtorek, 22 marca 2022

"Rigoletto" w ROH

Jak dotąd jakoś rzadko wystawienia „Rigoletta” inspirowały mnie do napisania posta. Więcej nawet – kiedy grzebię w pamięci właściwie nie przypomina mi się wiele spektakli tej opery. Tymi wyjątkowymi pod względem inscenizacyjnym są dwa - film z 1982, w którym Jean Pierre Ponnelle wspaniale „rozbroił” warunki fizyczne Luciano Pavarottiego i niedawna, absolutnie szalona produkcja Philippa Stölzla z Bregencji. Reszta zlewa mi się we wspomnieniach w jeden ciąg podobnych do siebie, dosyć generycznych przedstawień, którym życie dawały lub nie kreacje śpiewaków i dyrygentów. Jest to zwłaszcza przypadek „Rigoletta” w „moim” TWON, którego widziałam tam wiele razy, za każdym zwabiona występem którejś z naszych gwiazd – Andrzeja Dobbera, Aleksandry Kurzak czy Piotra Beczały. Przygotowując dzisiejszy wpis zaczęłam się zastanawiać czy ja właściwie lubię tę operę, niewątpliwie jedną z ważniejszych w całej literaturze gatunku a najważniejszych w twórczości Verdiego. Jeśli potraktować problem w kategoriach racjonalnych powinnam bez wahania udzielić odpowiedzi – tak. Nie ze względu na nazwisko kompozytora, tylko na całe mnóstwo przepięknej muzyki, którą zawiera partytura. A także na cudowne, stworzone wyłącznie środkami właśnie muzycznymi portrety bohaterów. Mogliby oni właściwie nie wyśpiewywać żadnych słów ograniczając się do jakiegoś „aaaaaaa” czy, „la la la” a my i tak wiedzielibyśmy kim są i co czują. Najciekawsza jest Gilda – na pierwszy rzut oka typowa pierwsza naiwna, ale po bliższym przyjrzeniu się stwierdzamy, że to jedyna postać przechodząca jakąś drogę, zmieniająca się i dojrzewająca. I nawet pierwsza aria „Caro nome” – a szczerze jej nie cierpię – jest tu potrzebna, a wręcz niezbędna, bo musimy dowiedzieć się, kim bohaterka była na początku akcji a kim będzie tuż przed finałem. Pozostali protagoniści są tymi samymi ludźmi przez cały czas, ale cóż to za osobowości! Przyjrzyjmy się chociażby Księciu – im więcej o nim wiemy, tym bardziej go nie lubimy i jego melodyjna, łatwa do zapamiętania muzyka tylko tę niechęć do zwyczajnego drania potęguje. I tu ukłon w stronę librecisty – w dramatycznej arii „Ella mi fu rapita” moglibyśmy się cierpieniem Księcia wzruszyć, gdyby nie był on własną męką taki zachwycony. Kluczowe są tu … dwie litery – „mi” – gdyby Gildy nie porwano jemu, jej los byłby obojętny. I to w najlepszym przypadku. Z bohaterem tytułowym także mamy problem – to człowiek dręczony przez obsesje i lęki, w sumie bezwzględny i zdolny do mordu. Właściwie w dużej części to on mimowolnie przyczynia się do nieszczęścia córki trzymając ją w izolacji od świata i niewiedzy o tym jakie czyhają nań niebezpieczeństwa. Ale Rigoletto ma jedną cechę, która go uczłowiecza i trochę usprawiedliwia – naprawdę swoje dziecko kocha. Tak więc – lubię ja w końcu tę operę czy nie? Nie tęsknię za nią szczególnie, ale jednak ciekawy wykonawca jednej z głównych ról potrafi mnie do niej przyciągnąć. Dlatego z ciekawością zasiadłam do oglądania najnowszej produkcji z ROH, transmitowanej stamtąd 12 marca. Zastąpiła ona poprzednią, Davida McVicara, z której pamiętam głównie nagą damę i napisy z ostrzeżeniem przed brutalnością niektórych scen. Obecna, podpisana przez dyrektora artystycznego londyńskiej sceny to jego reżyserski debiut tamże. Szczerze mówiąc dołączy w mojej niepamięci do długiego szeregu spektakli, o jakich na początku posta. Na razie mogę powiedzieć, że nie jest rewolucyjna w żadnym aspekcie, bo trudno za taki uznać częściowe uwspółcześnienie kostiumów i scenografii. Pomysł pokazania nam żywych obrazów - na początek Caravaggio i „Męczeństwo św. Mateusza” – to koncept tak już wytarty i powszedni, że trzeba go zapisać po stronie pasywów. Ileż razy można zapraszać publiczność do gry pod tytułem „zgadnij, jako to obraz”… Za to strona muzyczna przedstawienia jest, choć nie bez zastrzeżeń jego aktywem. Po Antonio Pappano, zwłaszcza w operze włoskiej spodziewam się zawsze najlepszego i to dostałam - zwartą, przemyślaną w każdym szczególe koncepcję dzieła, muzykę zagraną z nerwem rzadkim wyczuciem stylu. A nie uwierzycie – był to debiut sir Antonio w „Rigoletcie”! Liparit Avetisyan najwyraźniej bardzo się spodobał londyńskiej widowni jako Książe Mantui – mnie trochę mniej. Ani barwa głosu, ani sposób śpiewania nie są w moim guście, ale może rozpieścił mnie niezwykle w tej roli wokalnie elegancki Beczała. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że była to kreacja w porządku. Więcej problemów miałam z Carlosem Alvarezem, przy czym wynikały one tyleż z winy ustawienia postaci przez reżysera, co z cech osobowych hiszpańskiego śpiewaka. Alvarez jest posiadaczem głosu o dużym wolumenie i ładnej barwie, ma też solidną technikę wokalną. Kłopotem są u niego kwestie interpretacyjne. Jego Rigoletto to po prostu oszalały z nienawiści psychopata, i nie wiem jak Wy, ale ja nie byłam w stanie uwierzyć w jego miłość do córki. Nawet „Cortigiani” nie wypadło tak wstrząsająco jak powinno. Przy tym baryton ma nader wyrazistą mimikę i przez większość jego obecności na scenie twarz wykrzywiał mu straszliwy grymas, zupełnie niezależny od sytuacji. W tych warunkach gwiazdą numer 1 była pod każdym względem Lisette Oropesa i nie mogę powiedzieć, że się tego nie spodziewałam. Stworzyła kompletną i wiarygodną postać Gildy, śpiewała jak zawsze przepięknie, czystym głosem w którym emocje bohaterki słychać doskonale.I to głównie dla niej ora zoczywiście dla Pappano warto się tym spektaklem zainteresować.

czwartek, 10 marca 2022

"Peter Grimes" w BSO

Boli. Jednych bardziej, innych mniej ale boli niemal wszystkich. W zetknięciu z niewyobrażalnym ludzkim nieszczęściem próbujemy nie być bezradni, próbujemy pomagać – każdy na swoją miarę i według własnych możliwości. Czy wobec cierpienia, z którym stykamy się bezpośrednio patrząc w przerażone oczy uciekających przed bestialstwem ludzi powinniśmy zarzucić zwykłe czynności codziennego życia? Przestać się uśmiechać, wystawiać twarz do słońca, patrzeć, jak trawa rośnie? Moim zdaniem wystarczy być w porządku wobec własnego człowieczeństwa. Niezależnie od tego, czy się jest zwykłym zjadaczem chleba, czy artystą, a o tym niektórzy z Rosji nadający sobie to dumne miano zapomnieli. W tym okropnym czasie, kiedy rozum zasnął a obudziły się upiory opera nie jest szczególnie ważna, chociaż niektórym wciąż potrzebna, mniej niż kiedyś, ale jednak. Dlatego i ja nie rezygnuję, chociaż czasu jak inni mam niej, a rzeczywistość … Zastanawiałam się nad tematem nowego posta, bo kilka oper, o których miałam Wam opowiedzieć będzie musiało poczekać - nie miejsce na nie ani czas. Z pomocą przyszła mi moja ulubiona Bayerische Staatsoper transmitując „Petera Grimesa” Brittena, dzieło, o którym nigdy jeszcze nie pisałam. Charakterystyczne, bardzo o czymś i z mocnym protagonistą. Powstało w specyficznym okresie, bo w latach czterdziestych dwudziestego wieku a premiera 7 czerwca 1945 była pierwszą powojenną na deskach londyńskiego Sadler’s Wells. To już nie były czasy standardowych librett, ale historia Petera Grimesa jest nawet dziś dosyć wyjątkowa. O ile motyw „samego przeciw wszystkim” nie budzi szczególnych kontrowersji, to o inne aspekty charakteru centralnej postaci wciąż toczą się spory. Bo to z pewnością nie jest anioł, o nie, ale też nie pospolity czarny charakter. Piotr Kamiński nazywa go „łabędziem w skórze nosorożca” i to wydaje mi się dosyć trafne. Sama nie wiem, jaki właściwie mam stosunek do tego bohatera. Jeśli chodzi o muzykę wątpliwości żadne mnie nie dręczą – nawet dla mojego, niezbyt zaprzyjaźnionego z Brittenem ucha (nie, żebym nie lubiła, tylko poza „Obrotem śruby” nie najlepiej znam) brzmi ona wspaniale, soczyście i nieoczekiwanie melodyjnie. Być może mój komentarz może się wydać cokolwiek naiwny, ale proszę wybaczyć – w kwestii Brittena jestem neofitką. Wracając zaś do inscenizacji monachijskiej - wszystko zaczyna się w ciszy i tylko zza jedynego, wysokiego okna dochodzą do nas dźwięki fal przyboju. Morze będziemy potem oglądać na projekcjach wideo, bo ono obok Grimesa i tłumu jest trzecim bohaterem historii. Determinującym losy zarówno jednostki, jak i niszczącej ją społeczności rybackiej wioski. To starcie indywidualności i pojedynczości ze zbiorowością nie jest niczym niezwykłym, raczej w dziejach ludzkości odwiecznym i powtarzalnym. Stefan Herheim uporał się z tematem sensownie, chociaż nie bez potknięć. Zbędne wydało się uwznioślanie postaci Grimesa na siłę, przekaz pozbawiony łopatologii też by do nas dotarł. Za to wzorcowo wywiązali się ze swych zadań autorzy scenografii (Silke Bauer), kostiumów (Esther Bialas) i przede wszystkim oświetlenia (Michael Bauer) tworząc razem koherentny świat, zgodny z tekstem libretta, ale na swój sposób wewnętrzny, niezależny i mimo konkretnych, rybackich realiów niedosłowny i ponadczasowy. Muzycznie rzecz naprawdę się udała. W partyturze szczególne znaczenie ma chór, jest bohaterem samym w sobie obecnym na scenie i aktywnym przez większą część spektaklu. Szef śpiewaków z BSO, Stefano Fagone wykonał razem z nimi świetną robotę, brzmieli bardzo spójnie. Dyrygent Edward Gardner mógłby trochę lepiej zapanować nad dynamiką dźwięku orkiestry, bo momentami wydawała się za głośna, ale poza tym się sprawdził (na ile może to ocenić osoba rzadko słuchająca Brittena). Trudno mi sobie wyobrazić lepszego dziś wokalnie Petera Grimesa niż Stuart Skelton, autentyczny heldentenor. Ma on głos jasny, skupiony i bardzo nośny, trochę w typie Petera Pearsa dla którego rola została napisana. Skelton stworzył przy tym ciekawą kreację sceniczną, jego szczególne warunki fizyczne tej postaci sprzyjają. Kontrast między potężnym ciałem, momentami brutalnym zachowaniem a delikatnością Grimesa wyrażaną w części jego monologów wybrzmiewa tym mocniej. Podobała mi się również Rachel Willis-Sørensen (monachijski debiut) i jej miękki, okrągły średniej wielkości sopran. Ze sporej ilości postaci drugoplanowych warto życzliwie wspomnieć kreacje Iana Patersona (Balstrode), Claudii Mahnke (Ciocia), Daniela Noyoli (Hobson), Brindleya Sherratta (Swallow) i Jennifer Johnston (Pani Sedley). Niedawno w roli Grimesa debiutował w Wiener Staatsoper Jonas Kaufmann i chętnie bym także ten spektakl zobaczyła i usłyszała (poza nim śpiewali też Lise Davidsen i Bryn Terfel), bo podejrzewam go zupełnie inną kreacje wokalną, bardziej w tradycji Jona Vickersa, którego zresztą Britten w tej roli nie akceptował. Może kiedyś…