piątek, 9 października 2020

Eurydyka powraca na ziemię

Ci z Was, którzy czytali mój wpis o Carlo Vistolim  mogą się nie bać – ten nie będzie tylko kolejnym hymnem na cześć tego falsecisty, w każdym razie nie tylko i nawet nie przede wszystkim. Czasem zdarza się, że szukając czegoś i sieci trafiasz na coś innego, czego nie oczekiwałaś i o czego istnieniu nie wiedziałaś. Nie da się bowiem, mimo uważnego dość śledzenia życia operowego światka nie przegapić niczego ciekawego. Poza pasją istnieje jeszcze życie codzienne a czas wolny jakoś nie chce się rozciągnąć i zrobić więcej miejsca na książki, filmy, teatr dramatyczny  i życie towarzyskie. Dlatego czasem dokonuje się przypadkowych i niespodziewanych odkryć – zasoby Internetu są wszak nieograniczone. Trafiłam w nich na spektakl z Opera di Roma, a nie jest to miejsce, które się wymienia mówiąc o pierwszym szeregu włoskich teatrów lirycznych. Nie znam przyczyn tej sytuacji, widziałam stamtąd sporo transmisji i nie wydawały mi się odbiegać poziomem od produkcji z przecenianej La Scali, czasem uważałam je za zdecydowanie lepsze. Tym razem nic mi się wydaje – wiem to  na pewno. I bardzo, ale to bardzo się cieszę. Przedstawienie podpisał jeden z moich ulubionych reżyserów , który od jakiegoś czasu był w fatalnej formie i oglądanie rezultatów jego   pracy nie stanowiło dla mnie przyjemności. A teraz Robert Carsen zaprezentował coś, co spokojnie można dołączyć do jego najpiękniejszych dokonań – „Eugeniusz Oniegina” z Nowego Jorku, „Rusałki” z Paryża czy „Katii Kabanowej” z Madrytu.  Dziełem, które obudziło na nowo inwencję Carsena okazał się „Orfeusz i Eurydyka” Glucka. Ileż ja już zmęczyłam przeciętnych, kiepskich i wręcz złych odsłon tej opery, którą kocham i mimo tych wpadek nie opuszczam żadnej dostępnej jej odsłony z nadzieją na to, że kiedyś strona wizualna i muzyczna złożą się wreszcie jedną, niepowtarzalną całość trafiającą wprost do serca … Wokalnie dokonała tego  Marianne Crebassa w październiku 2018, ale ona nie miała szansy na kreację sceniczną, uniemożliwił ją reżyser. Zaledwie 5 miesięcy później w Rzymie ziściło się moje marzenie, ale odkryłam to dopiero teraz. Lepiej późno… A co w tym spektaklu tak wyjątkowego? Zacznijmy od kwestii zasadniczej – mamy tu do czynienia z pierwszą, wiedeńską wersją utworu, która sama w sobie jest powściągliwa i wręcz ascetyczna. Późniejsza historia dzieła jest tak bogata w zmiany, transpozycje i uzupełnienia samego Glucka, że zajęłaby mnóstwo miejsca – można, jeśli ktoś jest zainteresowany bez problemu znaleźć ją nawet w Wikipedii. Przy tym już po śmierci Glucka przerabiano „Orfeusza i Eurydykę” na potęgę. W czasach współczesnych swoje trzy grosze ( a obawiam się, że znacznie więcej) dorzucili inscenizatorzy, na potęgę fałszując oryginały ( za oryginał trzeba bowiem uznać więcej niż jedną wersję autorską). Przede wszystkim ofiarą pada szczęśliwe zakończenie, rzeczywiście cokolwiek nielogiczne, ale typowe dla epoki przedklasycznej. Lieto fine to wszak zdaniem niektórych rozwiązanie mało ambitne i takie mieszczańskie, prawda? Jako szczyt idiotyzmu wspominam tu produkcję Mariusza Trelińskiego, który tak namieszał, że trudno było rozpoznać antyczny mit. A tymczasem w Rzymie mieliśmy niezmiernie rzadką okazję zobaczyć i usłyszeć operę tak, jak została pierwotnie napisana. Zdumiewające. Robert Carsen najwyraźniej wykonał czynność podstawową, aczkolwiek dla dzisiejszych inscenizatorów nie bardzo typową – musiał mianowicie dużo i z napiętą uwagą słuchać, studiować partyturę i czytać tekst. Rezultat jest poruszający chyba tak, jak Gluck tego sobie życzył. Przede wszystkim mamy przed oczami całkowicie pustą scenę , taki księżycowy krajobraz w którym nic nie przyciąga uwagi i nie rozprasza. W nim pojawia się kondukt z ciałem prowadzony przez rozpaczającego wdowca.  Eurydyka zostaje złożona do grobu i ta mogiła pozostaje właściwie jedynym znaczącym elementem scenografii (jeśli to tak można nazwać) – czasem otwarta, czasem zasypana – zależnie od etapu akcji. Mamy jeszcze rekwizyty : płonące znicze i całun, używany w sposób znaczący. Miejsce akcji sugeruje się nam przez zmianę barwy oświetlenia. Przy tym realizacja telewizyjna  jest w tym wypadku tak dostosowana do dzieła, iż mam podejrzenie iż decydował (lub współdecydował) o niej sam Carsen (nie można tego sprawdzić w napisach).Nie dostajemy tu żadnych zbliżeń na twarze śpiewaków, żadnego teatralnie-fizjologicznego obrazu cierpienia. Jesteśmy jak w teatrze sami z bólem wyrażanym muzyką , głosem i ciałem obserwowanym z oddalenia. To robi kolosalne wrażenie bo po pewnym czasie tę mękę zaczyna się współodczuwać. Nie wyobrażam sobie większego komplementu dla teamu inscenizacyjnego. Strona muzyczna całości ponosi za ten wyjątkowy stan rzeczy dużą część odpowiedzialności – począwszy od dyrygenta Gianluki Capuano przez orkiestrę Opery Rzymskiej grającą tak, jakby całe życie wykonywała muzykę z tego okresu przez śpiewaków. Całą trójkę : Emőke Baráth  - Amore, Mariangelę Sicilię – Eurydykę i wreszcie Carlo Vistolego – Orfeusza. Wszyscy byli świetni, ale, jak wiemy Amore pojawia się w tej wersji dwa razy i na krótko, zaś Eurydyka otwiera usta dopiero w trzecim akcie. Najważniejszy jest Orfeusz. I był wspaniały. Wiemy już, że Vistoli dysponuje wyjątkowej urody altem, ale podstawa wrażenia, jakie robi na słuchaczu to interpretacja. On wie, że jego głos w tym wypadku nie musi cały czas brzmieć pięknie, nawet nie powinien. Bo kiedy rozpacz rozrywa nam serce nie zastanawiamy się nad estetyką. Zobaczcie ten spektakl, posłuchajcie go. Wszystko się tu składa w bardzo poruszającą całość, nic „nie wystaje” – a to perła rzadka niezwykle.

P.S. Gdybyście myśleli, że te moje peany na cześć niezbyt znanego, a już na pewno niebędącego gwiazdą artysty są odosobnione – nie, nie są. Recenzent Bachtrack napisał tak „Carlo Vistoli was magnificent, and his is the most beautiful countertenor voice I have heard on stage, with a timbre sitting right in between feminine and masculine. His interpretation of the role was also impressive, having me in tears already at the line “La rivoglio da voi, numi tiranni!”, from his very first aria “Chiamo il mio ben così”. Takich opinii jest mnóstwo, co zresztą dla moich odczuć znaczenia nie ma, ale cieszy.

https://www.youtube.com/watch?v=8FSciY6-DCk&t=654s  




 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz