niedziela, 12 lutego 2023

"Agrippina" w Sztokholmie

„Agrippina”, ostatnia opera, którą Haendel napisał przed swymi przenosinami do Londynu wyróżnia się na tle innych utworów mistrza nie tylko muzycznie, ale, co w jego epoce bardziej nietypowe tekstowo. Niewiele dzieł barokowych ma tak precyzyjnie skonstruowane libretto, jak to, które dla kompozytora przygotował Vicenzo Grimani. Temat nie był szczególnie oryginalny, bo wzięty bezpośrednio z dziejów antycznego Rzymu, które wśród librecistów zawsze cieszyły się powodzeniem. Wcześniej te same postacie, jakie ożywia nam Grimani spotkaliśmy już w „Koronacji Poppei”, ale tam nie było bohaterki tytułowej, Agrippiny. U Haendla to ona jest spiritus movens całej, czytelnie i bez niepotrzebnych komplikacji nakreślonej intrygi oraz mistrzynią Poppei, która dopiero uczy się sztuki manipulacji. A że studentka to wielce pojętna może przerosnąć swą nauczycielkę. Historyczność protagonistów nie ma dla fabuły większego znaczenia, charaktery i sam przebieg zdarzeń tylko z grubsza przypominają to, co znamy z kart podręczników. Zresztą w naszej pamięci utrwalają się raczej obiegowe opinie niż fakty, czego ofiarą padł Neron, który i owszem, był szaleńcem i okrutnikiem, ale Rzymu nie spalił, a wręcz przeciwnie wprowadził przepisy mające pożarom przeciwdziałać. U Grimaniego Neron już wykazuje cechy początkującego psychopaty, ale na razie in statu nascendi. Usłyszawszy o nowej inscenizacji ucieszyłam się niezmiernie – to miała być piąta „Agrippina” w moim melomańskim życiu ,ale … pierwsza w antycznym kostiumie. W tym wypadku właściwy epoce wygląd nie ma wprawdzie większego znaczenia, bo polityczno-erotyczne gry są aktualne zawsze i wszędzie, ale nadal to miło zobaczyć operę taką jak ją Haendel i jego librecista napisali. W dodatku rzecz była transmitowana z Drottningholms Slottsteater, 18-wiecznego obiektu z zachowaną oryginalną maszynerią (pokazywano jej działanie w czasie niewielkiej zmiany dekoracji). Mogę się pochwalić, że jedyna wersja dzieła, jaką widziałam na żywo była grana w Teatrze Stanisławowskim w warszawskich Łazienkach, zaledwie o kilkanaście lat młodszym od sztokholmskiej sceny pałacowej. Niby otoczenie, w którym oglądamy spektakl nie jest najważniejsze, ale patrzy się jakoś przyjemniej. Dodatkowym łącznikiem między dwoma spektaklami był udział w obu Kacpra Szelążka, który wystąpił w nich w różnych rolach. Inscenizacja szwedzka, której od tego momentu poświęcę już całą uwagę wypadła trochę nazbyt statycznie (reżyseria Staffan Valdemar Holm). Została rozegrana na pustej scenie, obramowanej kolumnadą po bokach (później pojawiły się tam zarośla) i malowanym tłem w tyle, bez mebli i rekwizytów (kostiumy i scenografia Bente Lykke Møller) . W tych warunkach ciężar odpowiedzialności za przebieg akcji spoczywał na barkach śpiewaków, bo reżyseria sprawiła na mnie wrażenie nieszczególnie potoczystej, chociaż starania w tym kierunku było widać. Przy tym prosty pomysł na uwypuklenie stałej aktualności fabuły i ludzkich charakterów troszkę wydał mi się łopatologiczny. Przeprowadzono nas bowiem przez historię damskiego wizerunku, obie damy ubierane były zgodnie z następstwem epok, za to w tej samej, monochromatycznej gamie barwnej. Tylko dlaczego panowie pozostali w togach? Sama Agrippina nie wypadła nazbyt dynamicznie, trudno mi było uwierzyć w jej spryt i talent do intrygi. Ann Hallenberg także głosowo mnie nie porwała, przynajmniej w pierwszym akcie – śpiewała poprawnie, ale życia w tym nie było. Z rozwojem akcji brzmienie jej sopranu nabierało ciepła a bohaterka iskry, by przy koronnym numerze („Pensieri, voi mi tormentate”) zaprezentować się już po królewsku. Główną gwiazdą przedstawienia okazała się jednak Roberta Mameli - Poppea, i to pod każdym względem. Od pierwszych chwil obecności na scenie czarowała wszystkim – aktorskim nerwem, wdziękiem i co najważniejsze czystym, klarownym dźwiękiem (wraz z precyzyjnymi ozdobnikami). Role męskie też wypadły bardzo dobrze. Kristina Hammarström była szlachetnym Ottonem (choc tu namolna wewnętrzna porównywarka podsuwa mi wspomnienie Iestyna Daviesa), Nahuel Di Pierro władczym Claudiem o pięknym, jak u basa należy wibrującym dole skali. Kacper Szelążek uruchomił swój komiczny temperament do roli Narciso, chociaż obsadzenie go w tej partii jest marnowaniem talentu śpiewaka, który może wykonywać np. Ariodante, co niewielu falsecistów potrafi. Jego partner w duecie waletów, Giacomo Nanni sympatycznie spełnił swe zadanie. Natomiast Bruno de Sá był wokalnie świetnym Neronem, ale został kontrowersyjnie wyreżyserowany jako postać wyłącznie farsowa, a jakiś element grozy powinien się jednak w niej czaić. Mikael Horned kilka kwestii recytatywów, które ma do zaśpiewania jego bohater Lesbo zaprezentował dobrze. Francesco Corti Ne miał żadnych problemów z orkiestrą Drottningholms Slottsteater, dyrygował z werwą i swobodą. Zajrzyjcie na Opera Vision i przekonajcie się sami