poniedziałek, 23 stycznia 2023

Patriarchat i okropności wojny - "Moc przeznaczenia" w TWON

Z ‘Mocą przeznaczenia”, dwudziestą czwartą operą Verdiego łączy mnie więź tyleż silna, co niestandardowa. Przez wiele lat z konieczności była ona platoniczna, bo nie miałam okazji ujrzeć dzieła w pełni chwały, na scenie, za to czujnie wyłapywałam i przyswajałam wszelkie dostępne transmisje i nagrania. Aż wreszcie w styczniu 2014 udało mi się dotrzeć (nie bez przygód) do monachijskiej Bayerische Staatsoper. Z moich przypadków zdałam relację we wpisie, w którym, tytułem wstępu opowiedziałam też trochę o trudnościach, jakich rzecz przysparza realizatorom – kto ciekaw wszystko jest tu - http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2014/01/o-mocy-przeznaczenia-i-mocy.html. Aż wreszcie mogłam zasiąść na znajomej widowni Teatru Wielkiego Opery Narodowej i w tym, „swoim”, dobrze znanym miejscu spotkać się z „Mocą przeznaczenia”. Za to podziękowania należy kierować do Petera Gelba, który zaproponował dyrektorowi artystycznemu warszawskiej sceny kolejną koprodukcję z Met, gdzie spektakl trafi na scenę w lutym 2024. Nie ma co ściemniać, oczekiwań wielkich nie miałam zwłaszcza od strony teatralnej. Spodziewałam się typowych chwytów z katalogu Mariusza Trelińskiego : rozpędzonej obrotówki, neonów, ceramiki sanitarnej, tancerzy ze zwierzęcymi głowami itd. Wszystko to dostałam. Co gorsze reżyser wraz z dramaturgiem tak zamieszali w i bez tego rozłażącym się w szwach libretcie, że całość okazała się dla nieznającego dobrze tekstu widza niezrozumiała. Gdyby te wszystkie zmiany były odkrywcze albo chociaż interesujące, gdyby przynosiły jakieś nowe sensy, może wyglądałoby to lepiej. Wnioski? Wojna jest straszna a patriarchat opresyjny. Na pewno tego nie wiedzieliście. Panom Trelińskiemu i Cecko wydaje się chyba, że powiedzieli nam coś ważnego i niebanalnego. Nie, nie i nie. Ta produkcja nie jest lepsza ani gorsza niż to, co reżyser serwuje nam od lat. Rozpaczliwie tęskni on za filmem, ale chyba nikt nie chce dać mu nań funduszy. Skutek jest ponury – nominalnie najważniejszą sceną operową w kraju, noszącą dumne miano Opery Narodowej od tak dawna artystycznie kieruje człowiek uważający muzykę za mało ważne tło dla obrazu. Często wydaje mi się, że koniecznie i natychmiast powinien on zbadać stan swego słuchu. Gdyby ten zmysł działał u Trelińskiego jak należy, to nie dusiłby on brzmienia chóru, chowając go gdzieś po kątach i, przede wszystkim usłyszałby ogłuszający hurgot pędzącej obrotówki. Owszem, „Moc przeznaczenia” wymaga częstych zmian miejsca akcji (chociaż i tak w libretcie jest ich mniej niż w spektaklu), może więc należałoby obciąć koszty gdzie indziej i wydać pieniądze na poprawę kondycji sceny obrotowej? O ile pamiętam, gdy była nowa nie hałasowała aż tak. Ukochana przez inscenizatora imitacja ruchu kamery nie musi kosztować słuchaczy tyle nerwów. Nie będę Wam wyliczać poszczególnych absurdów tej inscenizacji, ale najsłabszą, obok zakłóceń dźwiękowych jej stroną wydał mi się rozpad fabuły na szereg słabo, albo też wcale niepowiązanych ze sobą scenek „od czapy”. Sumując – to nie jest produkcja bardzo zła i odrzucająca. Widywałam znacznie gorsze, ale razi banałem i oczywistościami. Pociesza za to muzyczna strona przedstawienia, chociaż i w niej nie brak minusów. Podstawowym, rażącym uszy w stopniu zupełnie niespodziewanym okazała się niestety Monika Lendzion-Porczyńska. Wyglądała intrygująco w kostiumie przypominającym meksykańską Santa Muerte, ale śpiewała nieprzyjemnym, ostrym i rozwibrowanym dźwiękiem. Wiem, że wbrew pozorom Preziosilla jest partią trudną, ale to nie wyjaśnia co się stało z tym głosem, który dostarczył mi sporo radości w partii Carmen. Drugim śpiewakiem, którego słuchanie nie stanowiło dla mnie przyjemności był Tomasz Konieczny, prezentujący klasyczny Bayreuth bark – naprawdę nie wszystko da się zaśpiewać Wotanem. Nasz gwiazdor (a nie dopracował się tej pozycji bez powodu) zupełnie zapomniał o legato, czego potęga głosu nie wynagradzała. Za to Dariusz Machej jako braciszek Mellitone zarówno wokalnie jak aktorsko był bardzo dobry. Miałam natomiast pewne obawy związane z odtwórcą roli Carla, Krzysztofem Szumańskim i z przyjemnością stwierdzam iż niesłuszne. Nie dysponuje on uwodzicielską barwą ani potężną osobowością sceniczną, ale śpiewał kompetentnie. Tenor Tadeusza Szlenkiera podoba mi się od dawna, ale do uroków samego brzmienia dołączyły w ostatnim czasie styl i fachowość. Izabela Matuła nie zawiodła nadziei pokładanej w niej po „Halce” i błyszczała w tej całkiem niezłej obsadzie bardzo jasnym blaskiem. Szlachetny, ciepły, okrągły sopran, długie, verdiowskie frazy, doskonałe zarządzanie nie tylko barwą, ale mocą instrumentu (czyli to, czego zabrakło sławniejszemu koledze) i emocjonalna wiarygodność - piękna kreacja! Patrick Fournillier zaprezentował duży dyrygencki temperament, ale niewielkie przywiązanie do detalu. Chciałoby się nieco więcej subtelności, chociaż rozumiem, że walka z hałasem wywoływanym przez obrotówkę była trudna. P.S. Za rok w Met Leonorą będzie Lise Davidsen i z ciekawością sprawdzę, jak wypadnie porównanie gwiazdy z naszą sopranistką.