czwartek, 25 marca 2021

"Francesca da Rimini" w Berlinie

Dzisiejszy post dał mi okazję cofnięcia się do początku mojego bloga, czyli prawie o 9 lat. W maju 2012 pisałam o paryskiej inscenizacji zapomnianej opery Riccarda Zandonai „Francesca da Rimini” po czym dość nieoczekiwanie okazało się, że nie tak bardzo zapomnianej jak mi się zdawało. Wpis wygenerował zdumiewającą mnie ilość kliknięć, które zawdzięczał tematowi – post nosił numer 2 i o stronie „Opera czyli boski idiotyzm” nikt wówczas nie słyszał. Co jeszcze ciekawsze, zainteresowani są nadal – w tym tygodniu kilku czytelników zajrzało do relacji z Opera Bastille i zaczęłam się zastanawiać czy nie są to osoby poszukujące recenzji spektaklu, który 16 marca Deutsche Oper Berlin transmitowała na swojej stronie. Obejrzałam go więc, żeby podzielić się wrażeniami. Libretto Tito Ricordiego opiera się na sztuce Gabriela D’Annunzio. Nazwisko autora oryginału literackiego jest w tym wypadku bardzo ważne, bo librecista przejął nie tylko fabułę, ale też po części górnolotny styl pisarza. W jakim stopniu miało to wpływ na muzyczny styl partytury, a w jakim wynikał on z preferencji i talentu kompozytora nie podejmuję się osądzać. Kiedy słuchałam tego teraz miałam podstawowe skojarzenie z „Umarłym miastem”, o 13 lat młodszą operą Korngolda. Podobna jest emocjonalność w stanie permanentnego wrzenia, bardzo bogata instrumentacja i orkiestrowe paroksyzmy, przy których tylko dyrygent najwyższej klasy potrafi zapanować nad dynamiką dźwięku aby nie zagłuszać solistów. Jako kontrapunkt mamy krótkie, „anielskie” wejścia chóru w kilku momentach. „Francesca” to opera nowoczesna, więc właściwie nie ma w niej arii, dwa fragmenty, które niektórzy tak nazywają są tylko nieco dłuższymi częściami dialogu pary protagonistów. Nie znajdziecie też w partyturze fragmentów do nucenia. Historia, którą opowiada nam libretto stanowi kolejne z bardzo wielu przetworzeń tematu, któremu początek dała prawdziwa historia, a pierwsza wzmianka literacka pochodzi od Dantego (zapewne znał on nie tyle samych bohaterów, co ich krewnych). Oczywiście z czasem i kolejnymi mutacjami autentyczne wydarzenia obrosły legendą niemającą z nimi wiele wspólnego. Najbardziej znana i całkowicie fantastyczna jest teoria o tym, że Francesca da Rimini wychodząc za mąż popełniała zasadniczą pomyłkę co do osoby. Nie mogła myśleć, że poślubia Paola, piękniejszego z braci Matestów, bo był on wówczas nie tylko żonaty, ale i dzieciaty. Reszta mniej więcej się zgadza, chociaż oczywiście nie wiemy, czy mord na niewiernej żonie i jej amancie, a przy okazji własnym bracie był ze strony Giovanniego Malatesty typowym „zabójstwem honorowym” czy też został dokonany w przystępie furii. Niektórym z Was zapewne nie wydaje się to interesujące, ale ja lubię znać kontekst historyczny, obserwować jak jakaś opowieść rośnie i zmienia się z upływem czasu i kolejnymi, przekazującymi ją dalej osobami. „Francescę da Rimini” zrealizował w Berlinie Christof Loy, wiele jego prac widziałam już na scenie i mam wrażenie, że to konkretne dzieło jest dla jego twórczego temperamentu idealne. Loy ponad wszystko uwielbia efekty melodramatyczne, nawet komedie bywają w jego interpretacji jakoś smętnawe . Ma również słabość do pewnego okresu w dziejach Europy i do niego przenosi akcję wystawianych przez siebie utworów. Ponieważ jest to czas międzywojnia, produkcje podpisane przez Loya, nawet jeśli budzą pewne kontrowersje przynajmniej wyglądają ładnie. Tym razem również zobaczyliśmy piękną scenografię z przymglonym krajobrazem arturiańskim w tle i eleganckie kostiumy zawierające pewne aluzje znaczeniowe. Akcję przeprowadził reżyser zgodnie z logiką tekstu, bardzo dobrze poradził sobie ze scenami zbiorowymi a zwłaszcza a obrazem bitwy. Oglądało się to doskonale. Podstawą sukcesu w teatrze operowym jest jednak muzyka a tym razem udało się obie składowe połączyć w sposób wysoce satysfakcjonujący. Mam drobne zastrzeżenie do prowadzącego całość Carlo Rizziego, który wydobył z partytury mnóstwo kolorów, ale orkiestra grzmiała momentami za głośno i zdarzyło jej się zagłuszać solistów. Casting director powinien zbierać same gratulacje – opera wymaga sporej obsady śpiewaczej, właściwie każdy może w bardziej lub mniej znacznym stopniu zaznaczyć swoją obecność wokalnie i w tym spektaklu wszyscy robią to świetnie. Dlatego też, chociaż robię to niezmiernie rzadko, tym razem na końcu posta zamieszczam pełną listę wykonawców, ta obsada w pełni sobie na to zasłużyła. Sara Jakubiak była subtelną Francescą, słuchałam jej z przyjemnością. Występu Jonathana Tetelmana oczekiwałam szczególnie, bo miał być on Cavaradossim (u boku swej partnerki życiowej Kristine Opolais i Ambroggio Maestriego) w zapowiadanym na czerwiec 2020 widowisku plenerowym w Warszawie. Impreza z oczywistych przyczyn do skutku nie doszła, ale może kiedyś … Tetelman okazał się dobrym tenorem o ładnym głosie (na mój gust czasami objawiało się w nim nieco za gęste vibrato zwane groszkiem, ale nie było to szczególnie dokuczliwe) i znakomitych warunkach fizycznych, co w roli Pięknego Paola ma znaczenie. Charles Workman jak zawsze śpiewał znakomicie, stworzył też dość przerażającą postać sadystycznego, upiornego Malatestino. Jego bohater był tym straszniejszy, że wcale nie odrażający fizycznie. Giovanni Malatesta za to skojarzył mi się z Otellem – nie karnacją oczywiście, a typem osobowości. W zasadzie miły facet wyposażony w ciepłą osobowość Ivana Inverardiego, ale ulegający zbyt łatwo podszeptom diabła. Inverardi dał także wartą uwagi kreację wokalną. W sumie - to jest przedstawienie, które z czystym sumieniem polecam Państwa uwadze. Francesca – Sara Jakubiak Samaritana – Alexandra Hutton Ostasio – Samuel Dale Johnson Giovanni lo Sciancato, named Gianciotto – Ivan Inverardi Paolo il Bello – Jonathan Tetelman Malatestino dall’Occhio – Charles Workman Biancofiore – Meechot Marrero Garsenda – Mané Galoyan Altichiara – Arianna Manganello Adonella – Karis Tucker Smaragdi – Amira Elmadfa Ser Toldo Berardengo – Andrew Dickinson

piątek, 19 marca 2021

RIP, James Levine

James Levine zmarł 9 marca, ale wiadomość o tym odejściu przedostała się do mediów przedwczoraj. Być może jego rodzina chciała pożegnać się z nim w ciszy, bez mediów, które nawet w tym czasie skupiają się przede wszystkim na oskarżeniach o molestowanie, jakie złożyło 9 poszkodowanych rzekomo mężczyzn. Być może były prawdziwe, być może nie – nigdy tego nie zweryfikowano. Nam pozostaje pamiętać i uczcić wspaniałego dyrygenta i jego zdumiewającą karierę, która zaczęła się młodo i trwała mimo fatalnego stanu zdrowia aż do grudnia 2017. Większości z nas utrwalił się obrazek niskiego, uśmiechniętego , okrągłego pana z nieco szaloną fryzurą, ale nie zawsze tak wyglądał. Zawsze natomiast wkładał w swoją pracę mnóstwo energii i pasji. Był pogodnym, dowcipnym i sympatycznym człowiekiem, co doceniały prowadzone przez niego orkiestry. Muzycy z Metropolitan Opera, z której wyrzucono go po ponad 2500 dyrygowanych przedstawień okazywali mu ciepłe uczucia wręcz demonstracyjnie – to się dało zaobserwować przy każdym wejściu do orkiestronu. I to proponuję zachować we wspomnieniach przede wszystkim. RIP, Maestro.

niedziela, 14 marca 2021

"Ernani" na Sycylii

„Ernani”, piąta opera Verdiego udała mu się znacznie bardziej niż „Oberto”, „Dzień królowania” i nawet „Lombardczycy”. Rezultat pierwszej współpracy kompozytora z librecistą Francesco Marią Piave był na tyle dobry, że doczekał się wielokrotnej kontynuacji. Wenecka prapremiera 9 marca 1844 okazała się olbrzymim sukcesem. „Ernani” nie potrzebował wiele czasu by jego popularność objęła całą Europę, tak skutecznie, że zagroziła interesom autora literackiego oryginału. Kiedy opera dotarła do Paryża Victor Hugo sprzeciwił się graniu jej pod takim tytułem, widz miał go kojarzyć wyłącznie z nazwiskiem wielkiego romantyka. Do Warszawy dzieło Verdiego trafiło dość szybko, w 1851, ale potem nie było wystawiane regularnie. Po wojnie mieliśmy w Polsce tylko 4 inscenizacje: w Łodzi (1990), Bytomiu (w tym samym roku), Gdańsku (2002) i Poznaniu (2009). Światowa kariera „Ernaniego” rozwijała się różnie – obecnie rzecz pozostaje w szeroko pojętym kanonie repertuarowym, chociaż do najczęściej pojawiających się na scenie nie należy. Ma za to wspaniałą przeszłość wykonawczą – rolę tytułową śpiewali właściwie wszyscy najwięksi tenorzy, wśród nich Franco Corelli, Mario del Monaco, Luciano Pavarotti i Placido Domingo. To ten ostatni spowodował moje zainteresowanie „Ernanim” u samych początków romansu ze sztuką liryczną. Aria „Merce diletti amici” wraz z cabalettą znajdowała się na recitalowej płycie nagranej przez niego z genialnym dyrygentem Carlo Marią Giulinim. Lubię ten krążek do dziś podobnie jak operę w całości. Ma ona pewne niedoskonałości i na pewno nie należy do dzieł, które zrewolucjonizowały gatunek, ale partytura ma nerw dramatyczny, muzyka płynie potoczyście i daje aż cztery szanse na stworzenie pamiętnych kreacji wokalnych. Bohaterowie męscy nie są szczególnie sympatyczni, ale za to interesujący (przynajmniej król i Silva) i nie do końca typowi. Bas to charakter smoliście czarny – nie tylko usiłuje posiąść opierającą się siostrzenicę, bezwzględnie doprowadza do śmierci pary amantów, ale jeszcze się nad sobą użala (Infelice… E tu credevi). Baryton to król, który nie tylko dzieli z poddanymi amoryczne upodobanie do tej samej damy ale w celu zdobycia tejże próbuje wykorzystać monarsze prerogatywy. Na szczęście opamiętuje się w porę przedkładając kwestie polityczne nad sprawy alkowy. Amant jak to tenor – jest dumny, obrażalski i porywczy ponad miarę. Ale przynajmniej jakiś, czego nie można powiedzieć o sopranie – Elvira stanowi dosyć denerwujący przykład dziewicy w opałach, właściwie przez cały czas jęczy i błaga (raz nawet skutecznie), ale charakteru nie ma wcale. Za to wszyscy mają co śpiewać i są to partie efektowne, co dotyczy zwłaszcza króla-cesarza (3 arie!). Sporo pracy dostał także chór, jak to u Verdiego i choć nie wykonuje wielkiego przeboju jest niemal cały czas obecny na scenie co okazało się ważniejsze niż zwykle w produkcji, która dziś nas interesuje. Pokazano ją w Palermo aby uczcić zbliżającą się dziesiątą rocznicę śmierci urodzonego tam Vincenzo La Scoli (zmarł na serce 15 kwietnia 2011), który w 1999 roku śpiewał Ernaniego w „swoim” domu operowym. Spektakl zapowiedziano jako wersję semi-staged a Ludovico Rajata został podpisany jako autor „mise en espace”, co jest wyrażeniem trudnym do bezpośredniego spolszczenia, ale z pewnością nie oznacza reżyserii w sensie tradycyjnym. I rzeczywiście zagospodarowanie przestrzeni okazało się typowo pandemiczne, chociaż nie do końca. Orkiestra grała na scenie, soliści poruszali się po pustej widowni (bez foteli oczywiście, co ujawniło piękną posadzkę), za to chór zapełnił cztery piętra lóż. A loże w Teatro Massimo są niewielkie, więc każdy śpiewak miał do dyspozycji swoją. Główne postacie nosiły bogate kostiumy, w drugiej części spektaklu pojawiły się też elementy scenograficzne – grobowiec Karola Wielkiego, świeczniki z pochodniami itd. Wszystko to razem nie brzmi jak wersja semi-staged, ale rzeczywiście ograniczono się do „reżyserii przestrzeni” w zakresie interpretacji ról pozostawiając wykonawców samym sobie. A ponieważ musieli oni pilnować zaleceń lokalizacyjnych i zachować dystans dało to rezultat w postaci przyjmowania typowych póz z katalogu. W obecnych warunkach trudno wymagać więcej jeśli to co trzeba jest w głosach. Było. Giorgio Beruggi, powszechnie chwalony we Włoszech tenor, ma przyjemną barwę i niezłą technikę, choć jak dla mnie za dużo w jego śpiewie przydechów i gwałtownych podjazdów. Eleonora Buratto była obiektem podziwu na moim blogu już wielokrotnie i tym razem nie będzie inaczej. Sopranistka jest w trakcie przechodzenia na nieco mocniejszy repertuar, co u niej na szczęście nie oznacza porzucenia Mozarta, w którym się dotąd specjalizowała. Głos jej się bardzo rozwinął, zyskał imponujące, piersiowe doły nic nie tracąc na aksamitnej średnicy. Elvira to dla Buratto partia idealna właśnie na teraz. Michele Pertusi dobrze zaśpiewał Silvę, a jeszcze lepiej zagrał. A jednak żal, iż nie jest to prawdziwy, wibrujący bas w typie chociażby Nicolaia Ghiaurova (był Silvą w niezapomnianej premierze na deskach La Scali u boku Dominga, Brusona i swej żony Mirelli Freni). Simone Piazzola to obecnie chyba obok Luki Scalsi’ego najpopularniejszy włoski baryton. Jego start do wielkiej kariery zaczął się od drugiego miejsca w Operaliach 2013 (nazwisko zwycięzcy niewielu dziś pamięta) oraz Nagrody Publiczności na tym konkursie. Obawiam się, że Piazzola nie spełnił pokładanych w nim nadziei, jego występy są zazwyczaj takie jak ten w roli króla-cesarza Karola - poprawne, zaśpiewane ładnie, ale w sumie jakieś bez charakteru. Partia daje dużo możliwości interpretacji, ale Piazzola z nich nie skorzystał. Szkoda, bo głos piękny. Za to chór Teatro Massimo powinien za udział w „Ernanim” przyjmować same gratulacje, zwłaszcza męska jego część. Nie mam pojęcia jak chórzystom i ich szefowi, Ciro Visco udało się w takich warunkach osiągnąć tak jednolite, stopliwe brzmienie ale rezultat okazał się wspaniały. Ciekawy efekt dało też umiejscowienie artystów. Kto wie, czy najbardziej widowiskowe w całym spektaklu nie były jednak tańce za pulpitem dyrygenckim w wykonaniu szefa muzycznego sycylijskiego teatru. Omer Meir Welber tylko pozornie dał się ponieść temperamentowi – on w każdym momencie doskonale panował nad skomplikowanym przestrzennie aparatem wykonawczym. Dawno nie słyszałam „Ernaniego” zagranego z takim polotem a jednocześnie w perfekcyjnej równowadze między różnymi elementami dzieła.

czwartek, 4 marca 2021

„Thaïs” w Monte Carlo

Thais, nawrócona jawnogrzesznica funkcjonuje jako święta (imieniny 8 października), ale historycy wyrażają zasadnicze wątpliwości co do jej realnego istnienia, część z nich uważa, że była tylko bohaterką umoralniającej opowieści służącej oświeceniu i umocnieniu w wierze. Prawda nie ma w tym wypadku większego znaczenia, bo jak większość postaci archetypowych przez stulecia (pierwsze wzmianki pojawiły się już w V wieku naszej ery) zarówno sama Thais jak i jej dzieje obrosły w wiele różnych wersji oraz interpretacji. Najbliższe naszym czasom, więc w związku z tym najpopularniejsze są dwie : powieść Anatole’a France’a i jej operowa adaptacja. Historie grzeszników znajdujących w końcu swoją ścieżkę do zbawienia jakoś nie bardzo interesowały filmowców, książka doczekała się więc zaledwie dwóch ekranizacji : pierwszej, niemej w 1907 i drugiej w 1984. Tę ostatnią nakręcono w … Polsce, raczej nie zapisała się ona pozytywnie w historii światowej kinematografii. Była kuriozalnie zła i jeśli warto o niej wspomnieć to tylko ze względu na obecność na ekranie Doroty Kwiatkowskiej, pięknej aktorki, której krajowa kariera zakończyła się wraz z jej wyjazdem za granicę. Zajmijmy się jednak tym co nas tu wszystkich ciekawi najbardziej, czyli operą. Prapremiera 16 marca 1894 na scenie paryskiej zakończyła się skandalem z powodu odsłonięcia przez wykonującą tytułową rolę Sybil Sanderson jednej piersi. Wydaje się, że nie był to widok jakoś szczególnie wstrząsający, ale kiedy przypomnimy sobie oburzenie, jakie 110 lat później wywołała Janet Jackson robiąc to samo w czasie Superbowl reakcja dziewiętnastowiecznej publiki nie dziwi. Szok sprawił, że o zdarzeniu mówiono dużo, ale chyba nie o taki efekt chodziło Massenetowi. Tak czy inaczej „Thaïs”, po autorskich poprawkach doczekała się pewnej popularności, choć nigdy wielkim hitem nie została. Wciąż bywa od czasu do czasu wystawiana, istnieją nagrania płytowe i bodajże 2 wersje na DVD. Na polską scenę trafiła po wojnie chyba tylko raz, za to niedawno – w 2018 pokazała ją Opera Bałtycka (miała być streamingowana, ale jakoś mi umknęła – była?). Swoją drogą los jak zazwyczaj okazał się cokolwiek ironiczny czyniąc najbardziej po dziś dzień znanym numerem dzieła fragment niewokalny, czyli „Medytację”. Massenet jakoś nie budzi we mnie cieplejszych uczuć, ale zawsze możliwość przyswojenia czegoś niesłuchanego od wielu lat sprawia, że poczucie obowiązku (wobec siebie samej) przyciąga mnie przed ekran. Zdarza się czasem, chociaż niezbyt niestety często, że obowiązek dostarcza sporej dawki przyjemności… Na wystawienie „Thaïs” zdecydowano się w Monte Carlo, gdzie szef tego teatru reżyseruje niemal wszystkie premiery. Jean-Louis Grinda powoli kończy swoją kadencję - zmiana nastąpi za dwa lata, kiedy jego funkcję przejmie nieźle już zasiedziała w Monaco Cecilia Bartoli. Na razie jednak Grinda nadal jest u steru i z tego, co widziałam miejscowa opera na tym korzysta. Jako reżyser specjalizuje się on w produkcjach tradycyjnych, realizowanych w stałym teamie współpracowników. Spektakle Grindy mają za to zazwyczaj kreatywny twist, coś, co nie zmieniając zasadniczo wymowy dzieła zmienia trochę sposób patrzenia na nie. Tak też stało się tym razem. W libretcie Louisa Galleta, jak i (przede wszystkim) w literackim oryginale France’a nawrócenie Thaïs nie wynika z jej głębokiej, duchowej przemiany, a przynajmniej można mieć co do tego spore wątpliwości. Bohaterka już na początku swej obecności na scenie, w arii z lustrem wyraża swe obawy. Delikatnie mówiąc czas nie działa na korzyść kobiety, a co dopiero w specyficznym zawodzie hetery. Thaïs zapewne nie zniknęłaby z rynku pracy natychmiast, ale z wiekiem i stopniowym pogarszaniem się warunków zewnętrznych jej pozycja nieuchronnie by się obniżała. Natomiast jako nawrócona grzesznica, w nowych warunkach i środowisku, mogłaby znów być numerem jeden. Grinda chciał publiczności dać wszystko – pragmatyczną kurtyzanę i świętą w jednym. Tak więc Thaïs nie oddaje się medytacji, ona nie przestaje kusić Athanaëla, który w paroksyzmie raczej strachu, że jej się uda niż gniewu zabija. Od tego momentu mnich zaczyna żyć marzeniem czy też wizją nawróconej, podążającej ciernistą ścieżką cnoty ku Bogu Thaïs budząc się czasem i z rozpaczą spoglądając na ciało swej ofiary. Skutkiem tego w finale Athanaël nie tylko uświadamia sobie naturę swych uczuć, ale też potworność dokonanego czynu i głębię własnego grzechu. Pewnie nie udało mi się opisać tego zręcznie, ale na mnie taka interpretacja zrobiła wrażenie. Nie byłoby to możliwe bez wykonawców dwóch głównych ról, którzy spisali się wspaniale. Marina Rebeka jest bez wątpienia najlepszą współczesną Thaïs . Przede wszystkim czuje się bardzo swobodnie w górnej części skali, a partia napisana jest wysoko. Przy tym wchodząc w najwyższe rejestry jej głos nie nabiera ostrości, jak bywa u większości sopranistek ale zachowuje ciepło i okrągłość. Bardzo ujmująca jest również naturalna szlachetność interpretacji, cecha niezmiernie ostatnio rzadka. Ludovic Tézier śpiewa jak zazwyczaj zachwycająco, ale tego się spodziewałam (mam sporą słabość do tej pełnej, bogatej barwy). Natomiast gdyby jeszcze nie tak dawno ktoś powiedział mi, że zobaczę w jego wykonaniu ciekawą kreację aktorską, pewnie bym nie uwierzyła. A postać Athanaëla nie jest wcale łatwa do zagrania, łatwo może zamienić się w karykaturę. Rebeka i Tézier sprawili, że nie tylko ten spektakl obejrzałam z przyjemnością, ale też zarchiwizowałam sobie do późniejszej powtórki. Zamierzam też wrócić do innych interpretacji tej opery, bo wydała mi się ona ciekawsza niż „Werther” , a na pewno niż „Manon”. To wrażenie zawdzięczam chyba nie tylko Massenetowi, ale też ładnej, pełnej światłocienia grze Orchestre Philharmonique de Monte-Carlo, którą poprowadził Jean-Yves Ossonce (solo skrzypcowe Liza Kérob).