środa, 14 września 2022

Bayreuth się bawi

Ten, kto Bayreuth nadal kojarzy wyłącznie z Wagnerem i ciężkim kalibrem mógłby być zaskoczony. Od kilku lat funkcjonuje tam inny, coraz popularniejszy festiwal “Bayreuth Baroque”, którego spektakle i koncerty wystawiane są w Markgräfliches Opernhaus, wybudowanym na początku osiemnastego wieku przez siostrę Fryderyka Wielkiego. Był to wówczas jeden z największych teatrów w Niemczech. Dziś zadziwia nie tyle rozmiarem, co bogactwem detali architektonicznych i typowym dla epoki nadmiarem dekoracji. Opera barokowa ma się tam znakomicie, zwłaszcza, jeżeli inscenizowana jest we właściwy sposób. Za to odpowiada Max Emanuel Cencic – szef totalny: wybiera repertuar, wykonawców, reżyseruje i śpiewa. Jak dotąd rezultaty jego rozlicznych działań są bardzo pozytywne, entuzjazm publiczności z każdym rokiem rośnie – w tym osiągnął pułap nieczęsto spotykany, ale też były powody. Kompozytor, Leonardo Vinci, prominentny przedstawiciel szkoły neapolitańskiej notuje w ostatnich latach prawdziwy renesans popularności, który zaczął się chyba od wystawienia w 2012 (Nancy) jego ostatniej opery „Artaserse”. O samym Vincim nie wiemy tyle, ile byśmy chcieli, ale pewne fakty łączą się z pogłoskami w życiorys całkiem ciekawy chociaż krótki. Niepewny jest nawet rok urodzenia – 1690 lub 1696, a ponieważ są tropy potwierdzające obie wersje, raczej już tego nie rozstrzygniemy. Ale zakończenie tego życia nastręcza równie wielu, a może nawet jeszcze większych wątpliwości. Datę znamy – 27 maja 1730 ale przyczyna przedwczesnego odejścia kompozytora była dosyć tajemnicza. Do tego stopnia, że stugębna plotka przypisała ją morderstwu przez otrucie. Winnym nie miał być wieloletni rywal na polu muzycznym i, co tu dużo mówić – wróg Niccolo Porpora (który tym samym szczęśliwie uniknął losu oczernianego przez wieki Salieriego) a mąż damy, z którą Vinci nierozważnie wdał się w romans. Z ciekawostek mniej sensacyjnych, ale znaczących należy koniecznie wspomnieć o jednym z uczniów Vinciego z konserwatorium w Neapolu. Ów żył jeszcze krócej niż jego mistrz, którego mimo to przewyższył sławą - zaledwie 26 lat. Nazywał się Giovanni Battista Pergolesi. Tyle biografii, ale żeby płynnie przenieść się do Bayreuth 2022 musimy na chwilę wrócić do Nancy 10 lat wcześniej (lub Wiednia czy Paryża, produkcja należała do wędrownych). Nie wiem, kto wówczas wpadł na pomysł obsadzenia w rolach kobiecych, zgodnie z tym, co działo się na prapremierze dzieła mężczyn ( wtedy byli to kastraci, dziś już panów nie okaleczamy). Mógł to być zarówno Diego Fasolis, dyrygent jak Silviu Purcarete, reżyser. Podejrzewam tego drugiego, ale nie wiem na pewno. Wśród wykonawców znaleźli się Cencic właśnie w roli amantki oraz Franco Fagioli. I tak na scenie znalazło się pięciu falsecistów i jeden tenor. Identyczny głosowo skład osobowy mieliśmy w Bayreuth przy okazji tegorocznej, wrześniowej premiery „Alessandro nell’Indie”, choć w obsadzie powtórzył się tylko Fagioli. Koncepcja wystawienia opery okazała się na szczęście krańcowo różna od przestylizowanego i nieco pretensjonalnego „Artaserse”. Akcja „Alessandra” przenosi nas do niezmiernie modnego wśród barokowych librecistów antyku zaś bohater tytułowy (tytułowy, ale nie najważniejszy) to po prostu Aleksander Wielki zaś autorem tekstu jest Pietro Metastasio. Libretto dziś nie wydaje się jakoś szczególnie wyróżniać spośród typowych produktów swych czasów, ale coś jednak musiało w nim być, skoro muzyką zaopatrywało je około dziewięćdziesięciu(!) kompozytorów (Vinci jako pierwszy), w tym … Porpora, Haendel, Hasse, Jommelli, Gluck (ocalała niewielka część materiału), Galuppi, Piccinni, Johann Christian Bach, Paisiello, Cimarosa, Cherubini i Pacini. Pełną listę wraz z tytułami i datami premier znajdziecie na Wikipedii (https://en.wikipedia.org/wiki/Alessandro_nell%27Indie_(Metastasio)). Rzadko się zdarza, aby pojedyncze libretto miało tam własną stronę, ten przypadek jest jednak wyjątkowy. Podobnie jak spektakl z Bayreuth, błyskotliwy i doskonały nawet nie dzięki konkretnym rozwiązaniom scenicznym, a wielkiej radości wspólnego muzykowania i tworzenia, która połączyła cały zespół realizatorów i udzieliła się publiczności. Jedno tylko mam ostrzeżenie – jeśli jesteście wielbicielami wyrafinowanego bądź abstrakcyjnego humoru nie będziecie mieć z tej produkcji pożytku – to jest farsa, chociaż bywają w niej momenty czystego liryzmu, kiedy wszelkie heheszki milkną i możemy poczuć wzruszenie. Tym niemniej przed naszymi oczami migają sztuczne biusty, wielki złoty fallus, aż nadto wyraziste makijaże i kostiumy, od których kolorów można popaść w oczopląs. Jesteśmy nawet świadkami pojedynku dwóch gwiazd połączonego z wzajemnym zrywaniem sobie peruk. Ale – przy okazji śpiewacy rywalizują wokalnie wykonując fragmenty … oper Verdiego i Mozarta („”Rigoletta”, „Traviaty” i „Czarodziejskiego fletu” - i tak, to wściekła koloratura Królowej Nocy). Nie tylko dwie bohaterki grane są przez panów – dodatkowo oglądamy jeszcze całą grupę zalotnych tancerek płci męskiej. I to jest skutecznie śmieszne, choć niezbyt subtelne. Zresztą, co ja Wam będę opowiadać – popatrzcie na zdjęcia, a jeszcze lepiej obejrzyjcie i posłuchajcie sami. Dla mnie odkryciem jest młody brazylijski sopranista Bruno de Sá. Nie widząc go nie domyśliłabym się, że to kontratenor, tak czysto i świeżo brzmi jego głos, a i aktorsko wymiata. Franco Fagioli jak zazwyczaj prezentuje świetną technikę, sprawia również wrażenie, że doskonale się bawi rolą Poro. Jego naturalna, mocna ekspresja twarzy tu podkreśla tylko charakter bohatera. Trzeci bohater wieczoru to Jake Arditti (Erissena) . Głos pełny i miękko zaokrąglony a przy tym co za talia i nogi! W partii tytułowej Maayan Licht jak na wielkiego wojownika brzmi nieco za cienko, ale i tak śpiewał znakomicie, a było to nagłe zastępstwo za chorego kolegę. Bohaterowie drugoplanowi – Nicholas Tamagna (zdradliwy Timagene) i jedyny w tym towarzystwie tenor Stefan Sbonnik (Gandarte) dźwięcznie uzupełnili ten wyjątkowy zespół artystów. {oh!} Orkiestra Historyczna grała z należną tej muzyce werwą i radością, a jej koncertmistrzyni Martyna Pastuszka pojawiła się na scenie jako jedyna kobieta towarzysząc Franco Fagiolemu w pięknym duecie wokalno-skrzypcowym. Jeśli chcecie choć na kilka (prawie cztery mimo obciętych recytatywów) godzin oderwać się od rzeczywistości – polecam ten spektakl serdecznie.