poniedziałek, 25 marca 2024

Mozart, zioło i wolna miłość - "Cosi fan tutte" w TWON

W opisie nowa inscenizacja „Cosi fan tutte” z TWON nie wygląda szczególnie atrakcyjnie a umieszczenie akcji w USA lat wojny w Wietnamie zachęcająco. Jedno, co wydaje się dobre, to czasy przedkomórkowe. A jednak nie należy oceniać książki po okładce a spektaklu po plakacie, nawiązującym do słynnej sceny filmowej, której towarzyszyła muzyka z całkiem innej opery. Z widowni przedstawienie prezentuje się o wiele lepiej niż można by podejrzewać. Przede wszystkim jest wewnętrznie spójne i w ramach opowiadanej historii logiczniejsze niż oryginalne libretto. Reżyser Wojciech Faruga nie poświęca większej uwagi rozstrzygnięciu, czy bohaterki posłuszne gatunkowej konwencji nie rozpoznają w kandydatach na nowych amantów ich poprzedników. Za to dopowiada dzieje Don Alfonsa uzupełniając jego postać i dając mu prostą motywację, która w oryginale jest niejasna i pozwala na interpretację. Tu Alfonso został przez Despinę zdradzony i porzucony na ich weselu dla innej kobiety, co tłumaczy gorycz i niechęć do niewiast w ogóle. Nadal natomiast musimy sami zdecydować dlaczego Guglielmo i Ferrando tak łatwo dają się w tę całą intrygę wmanewrować. A przyznać należy, iż wygląda ona nieco poważniej niż w tekście, bo i mając nad głową prawdziwą wojnę nieco mocniej odbieramy autentyczną i dobrze znaną historię z Wietnamu niż jakiś tam odległy osiemnastowieczny konflikt. A późne lata sześćdziesiąte to też czas specyficzny obyczajowo, z czego pełnymi garściami korzysta nie tylko reżyser, ale też scenografka i projektantka kostiumów (oraz oświetlenia) Katarzyna Borkowska, która zbudowała na scenie kwietne pagórki a całe towarzystwo wystylizowała na dzieci-kwiaty. Na stronie TWON widzowie ostrzegani są przed scenami erotycznymi, których rzeczywiście jest sporo, ale rewolucja seksualna musi się jakoś uzewnętrznić. Przy okazji tancerze zostali obciążeni dodatkowymi zadaniami – nie tylko przechadzają się po widowni ale też w antrakcie opanowują foyer, przynajmniej na parterze. W celu uzupełnienia obrazka dostajemy również wrażenia węchowe, bo rozpylane zapachy niedwuznacznie sugerują konkretną używkę która na masową skalę rozpowszechniła się właśnie wtedy i pozostała z nami do dziś. Publiczność szczelnie zapełniająca teatr była zachwycona – nie tylko się śmiała ale też nagrodziła reżysera głośnymi brawami przy ukłonach. Na szczęście zasadnicza warstwa muzyczna też się udała, choć tu miałabym pewne zastrzeżenia. Yaroslav Shemet dyrygował potoczyście, w energicznych, ale nie zapędzonych tempach i pod jego ręką orkiestra zabrzmiała naprawdę atrakcyjnie. Gdyby muzycy dysponowali instrumentami lepszej jakości mogłoby być piękne. Młoda obsada wypadła, powiedziałabym przyzwoicie, ale ilość intonacyjnych nieprezycyzyjności wydaje się nieco niepokojąca. Żadnych wpadek w tym względzie nie zaliczyli Artur Janda i Hubert Zapiór, obaj stworzyli pełnokrwiste role. Zapiórowi należy też pogratulować sprawności fizycznej, czujności (cała aria śpiewana ze spodniami wokół kostek przy intensywnym przemieszczaniu, zagrywki baseballowe itd) oraz umiejętności aktorskich. W tym ostatnim ma on zresztą nie tylko rzemiosło, jako, że jest absolwentem warszawskiej Akademii Teatralnej wydziału aktorskiego ale i wrodzony talent. Pozostali śpiewacy – Anna Orłowska, Zuzanna Nalewajek, Magdalena Stefaniak i Łukasz Kózka (najmłodszy w obsadzie) brzmieli przyjemnie, chociaż … sami wiecie. Jeśli znajdziecie się w Teatrze Wielkim na „Cosi fan tutte” możecie tam spędzić całkiem miłe trzy godziny a przy okazji zabawić w rozpoznawanie tropów i nawiązań i zdecydować, czy „Despina maschetata” bardziej wygląda jak Liberace czy też może jak Elvis.