wtorek, 26 marca 2013

Zgubne skutki nepotyzmu - "Nabucco" z La Scali



Nepotyzm bywa wyjątkowo dokuczliwy – i nie piszę tego pod wpływem lektury bieżących doniesień politycznych z kraju ( staram się unikać dla dobra własnych nerwów). Do tej smutnej konstatacji doprowadził mnie kontakt ze spektaklem „Nabucco” z La Scali  sprzed kilku tygodni. Doprawdy trudno mi sobie wyobrazić jakąkolwiek inną przyczynę zatrudnienia reżysera Daniele Abbado niż jego rodzinne koneksje (tak, syn TEGO Abbado). Jeśli ta produkcja ma jakiekolwiek zalety, to ja ich nie wykryłam. Owszem, „Nabucco”  nie może się poszczycić specjalnie ekscytującą fabułą, ale to jeszcze nie powód, aby robić z niego nudnego gniota ! Scenografii właściwie nie ma, bo trudno za taką uznać białe „płyty”, które zdaje się mają symbolizować macewy. W roli kostiumów występują dwudziestowieczne, szarobrunatne łachy , w które odziani są wszyscy, niezależnie od postaci i jej narodowości oraz zajmowanej w hierarchii pozycji. Skutkiem czego król wygląda tak samo oraz identyczne nijako jak uwięzieni Żydzi. Czy tak reżyser rozumie uniwersalizm? Brak wizualnych atrakcji można by jednak wybaczyć, gdyby Abbado miał na „Nabucca” sensowny pomysł, bo nie da się przecież enigmatycznych, czarnobiałych projekcji wideo za taki uznać. W tej operze głównym, choć nie tytułowym bohaterem jest chór i trzeba potrafić dla niego opracować ruch sceniczny. Chórzyści nie mogą stać sztywno upozowani przez zdecydowaną większość akcji , bo opowieść zamienia się w koncert tracąc wszelki wyraz. Członkowie chóru ani mogą, ani powinni sami ratować sytuację,  oni maja stanowić części jednego organizmu. To do reżysera należy delikatne zindywidualizowanie osób, aby nie stawały się rozróżnialne tylko po płci i wieku. Abbado kompletnie tego nie potrafi. I mogłabym wykonanie „Va pensiero” na froncie sceny, twarzą do publiczności i bez najmniejszego poruszenia uznać za koncepcję, próbę oddania zazwyczaj traktowanemu drugoplanowo chórowi sprawiedliwości, gdyby nie to, że podobnie ( z tą różnicą, że protagonistów umieszczano jednak na przedzie) było w innych momentach.  A mogło być tak pięknie… Mogło, bo od strony muzycznej udało się nadzwyczaj. Nicola Luisotti może nie okazał się tej nadzwyczajności częścią, ale przynajmniej wykazał fachowość i brak skłonności do eksperymentów. Za to soliści… Veronica Simeoni była bardzo dobrą Feneną – ładny głos , solidnie prowadzony, niezłe aktorstwo.  Aleksandrs Antonenko w partii Ismaela to jest już chyba ekstrawagancja i marnowanie jego możliwości. Ma on pewne wady (forsowanie góry) , ale na tenora tej klasy czekałam długo. Grzeje mnie teraz nadzieja, że w  średnich i mocniejszych partiach verdiowskich przynajmniej czasami nie będę musiała znosić dwóch dyżurnych  Marcellów: Alvareza i Giordaniego ( tego pierwszego zaakceptować nieco łatwiej)  ani, nie daj Boże straszącego jeszcze w niektórych teatrach wrzaskliwego Jose Cury. Jako Zaccaria Vitalij Kowaljow pokazał się od najlepszej strony. O ile jako Wotan nie budzi on mego szczególnego entuzjazmu ( co nie znaczy, że jest słaby – to wyjątkowa rola i wyjątkowe wymagania) tutaj mi się podobał: są odpowiednie, niskie, wibrujące tony, jest płynność , odpowiednia godność i postawa. Leo Nuci  śpiewa Nabucca od nie pamiętam już ilu lat i to słychać  - mam tu na myśli zarówno pozytywne jak i negatywne aspekty tego stanu rzeczy. Nucci ma 71 lat (rok młodszy od Dominga) i nikt chyba nie spodziewa się , że jego głos będzie brzmiał tak , jak 30 lat temu. Owszem , ubytki mocy są wyraźne, co skutkuje niepotrzebnym napięciem, owszem samo brzmienie nieco zmatowiało. Ale – cóż to za klasa, jaki styl, jaka interpretacja! A przy tym, mimo pewnych zastrzeżeń, ten głos nadal mi się podoba. Od strony czysto aktorskiej widać nieco przerysowań (w scenie szaleństwa) , ale jak przejmująco zagrał Nucci w obrazie finałowym! A Ljudmyla  
Monastyrska już trzeci raz pozostawiła mnie w niemym zachwycie. Abigaille to straszliwie trudna partia, wymagająca od śpiewaczki wszystkiego: dużego wolumenu, pewności we wszystkich rejestrach, wyrazu dramatycznego, dobrego legato. I Monastyrska to ma w pakiecie dokładając od siebie jeszcze miękkość i urodę głosu , co można podziwiać w finale. Nie potrafię pojąć, dlaczego mogłam tę fantastyczną Abigaille zobaczyć właściwie przez przypadek – Monastyrska zastąpiła chorą Lucrezię Garcia. W niczym Garcii nie ujmując – cóż za szczęśliwe zrządzeni losu! Na koniec – zostawiłam sobie chór, bez którego nie ma „Nabucca”.  W Teatro alla Scala nie jest on bardzo liczny (to nie Met) , ale bardzo, bardzo kompetentny.






piątek, 22 marca 2013

"Hoffmann" dwukrotnie opowiedziany


Mój pierwszy “Hoffmann” oszołomił mnie ponad 20 lat temu i sprawił, że pokochałam tę operę chyba dozgonnie. Była to reżyserowana przez Johna Schlesingera inscenizacja z Covent Garden , z Domingiem, Cotrubas, Baltsą, Serrą, Evansem, pod Pretrem. W tym cały problem, bo mam ją za uszami cały czas, nie mogę się od porównań uwolnić a te rzadko bywają korzystne. Ale czasem …
Met 2010. Inscenizacja jest typowa dla tej sceny: porządna, wystawna, z ładnymi kostiumami i … niespecjalnie inspirująca. Każdy akt rozgrywa się właściwie w innym czasie historycznym, co powoduje pytanie o naturę samego Hoffmanna – chyba nie jest on z tego świata, skoro włóczy się po nim od tak dawna (co najmniej od końca 18 wieku, sądząc po strojach z aktu Giullietty). A może to ucieleśniona „wieczna męskość”? Miejmy nadzieję, że nie, bo kiepsko świadczyłoby to o mężczyznach. Bohater nie sprawia bowiem, zwłaszcza w interpretacji Josepha Calleji, zbyt sympatycznego wrażenia. Mówiąc wprost, już w libretcie Hoffman wychodzi na (uczciwszy uszy) idiotę, zaś Calleja nie wyposaża go w osobisty wdzięk, który pomógłby widzowi zaakceptować go z dobrodziejstwem inwentarza. Wokalnie także ten Hoffmann wypada blado, mordercza partia po prostu przerasta możliwości tenora lirycznego. Słyszalny wysiłek i forsowanie głosu , podkreślone jeszcze jasną jego barwą psuja efekt, Aktorsko zdecydowanie najlepiej wypadł akt Antonii, prawdopodobnie przyczyniła się do tego inspirująca partnerka, Anna Netrebko, w znakomitej formie  fizycznej , wzruszająca, ale nie przesłodzona. Jej sopran o ciemnej barwie w tej partii sprawdza się idealnie i należy się cieszyć, że śpiewaczka miała na tyle samoświadomości, by odwołać występ w rolach wszystkich miłości Hoffmanna, pozostawiając tylko Antonię i niemą Stellę. Ekaterina Gubanowa była nudną Giuliettą : wszystkie nuty na miejscu, ale barwa nieciekawa a sama wykonawczyni za grosz nie ma temperamentu – tu akurat niezbędnego. Kathleen Kim sprawdziła się nienajgorzej jako Olimpia, Alan Held był fatalny w rolach czterech czarnych charakterów- ani głosu, ani interpretacji.
 

https://www.youtube.com/watch?v=1Hx8a5GmSsU



Monachium, grudzień 2011. Scena nieprzesadnie zabudowana, dekoracje w smętnych odcieniach brązów i zieleni, większość kostiumów także. Ale w tych „okolicznościach scenograficznych” akcja przeprowadzona jest znakomicie, z kilkoma świetnymi  pomysłami natury czysto teatralnej (np. "paląca fajkę" kurtyna zapowiadająca kolejne historie hoffmannowych miłości, oryginalne rozwiązanie kwestii kolekcjonowanych przez Dapertutta odbić itd). Co jeszcze ważniejsze są tu koncepcje wpływające na zasadniczy wydźwięk dzieła i – co ciekawe – wiążą się głównie z postaciami Niklausse’a i Muzy , wykonywanymi zwykle przez tę samą śpiewaczkę. Tu Niclausse jest alter ego Hoffmanna, co podkreśla się przez fizyczne podobieństwo ( Angela Brower nosi perukę z czarnych loków, jakie z natury posiada Villazon, ma nawet brwi zrobione na podobieństwo słynnych „krzaków” Rolanda). Jest także jego wewnętrznym dzieckiem – ma kostium identyczny z Hoffmannem, ale z krótkimi spodenkami. Zamiast przyodziewać Muzę w grecką tunikę reżyser każe jej pozostać w stroju Niclausse’a, co czyni ją jeszcze jedną częścią osobowości Hoffmanna, obecną przy nim zawsze, choć czasem niezbyt aktywną. Hoffmannem jest w tym spektaklu Rolando Villazon , który wraca na sceny po długim kryzysie wokalnym i po  kilku operacjach próbując wskrzesić swą znakomitą karierę . Czyni to , trzeba przyznać z  pewnym powodzeniem, tworzy postać nieidealną , ale ciekawą i dobrze zaśpiewaną. Jego głos wykazuje ślady niedawnej katastrofy, ale  ogólna forma pozwala mieć nadzieję , że i to minie dość szybko. Hoffmann to partia bardzo trudna i wyczerpująca, Villazon przetrwał wszystkie 5 części w zadziwiająco dobrej kondycji. Barwa głosu przypomina zdecydowanie jego mistrza, ale Villazon już mniej próbuje „śpiewać Domingiem”, co zdecydowanie wychodzi mu na zdrowie (tylko Domingo jest Domingiem).Tworzy przy tym ciekawą kreację aktorską, jego bohater jest konglomeratem cech uroczych i odpychających, ma w sobie zarówno arogancję, jak ciepło i wdzięk. Diana Damrau podjęła heroiczne zadanie wykonania wszystkich czterech bohaterek (jednej niemej) i prawie jej się powiodło. Nie wiedziałam, że jest z niej tak znakomita aktorka, stworzyła 4 odrębne, pełne role! Wokalnie była świetną Olimpią i dobrą Antonią, ale na Giuliettę sił i głosu nie wystarczyło. Jest to po prostu za mocna rola dla tej śpiewaczki. Jako demoniczny przeciwnik Hoffmanna w 4 postaciach wystąpił John Relyea , który mi się podobał, zarówno głosowo jak aktorsko. W jego wykonaniu tekst Lindorfa „Je suis vieux..” brzmiał dość zabawnie, bo Relyea ma na oko jakieś trzydzieści parę lat, ale artysta świetnie bawił się swoimi rolami, na szczęście bawił też publiczność. Warto zapamiętać nazwisko Angeli Brower, amerykańskiej wychowanki Studia Młodych Śpiewaków przy Bayerische Staatsoper. Jej Niclausse/Muza to zdecydowany sukces, który z pewnością poprowadzi ją do dalszych – piękny, okrągły, świetlisty mezzosopran, świadomość stylu, dobra interpretacja  i kolosalny wdzięk osobisty. Brawo!  Do dyrygenta mam tylko jedną pretensję (ponieważ to zapewne on podjął decyzję jak poskładać te puzzle, jakie stanowią „Opowieści Hoffmanna”). Pozbawił nas przepięknego finału aktu weneckiego, co za szkoda…






czwartek, 21 marca 2013

Deus ex machina – „Zmierzch bogów”




„Zmierzch bogów” stanowi dla swych realizatorów prawdziwe wyzwanie – tego się na da wystawić bez posiadania koncepcji wszystkich poszczególnych scen. Ale – ta koncepcja musi być tylko pochodną olbrzymiej ( kompletny „Pierścień”) całości. A u Lepage’a „Zmierzch..”  rozpada się na odrębne obrazki, jedne udane, inne nie i tej pożądanej całości nie tworzy. Pierwsza scena z trzema Nornami dobitnie przypomniała mi najważniejszą funkcję pełnioną przez Roberta Lepage. Jest on wszakże dyrektorem  „Cirque du soleil” oraz  twórcą kilku jego programów i upewniłam się  ( miałam już takie wrażenie wcześniej),  że ma on problem z uwolnieniem się od cyrkowych nawyków. Zaś to, co jedna z moich respondentek nazywa brakiem reżyserii (jest coś na rzeczy) wiąże się z myśleniem przede wszystkim  obrazem, tak typowym dla czasów „wszystkomających” komórek i komputerów.  Ale śpiewacy to nie cyrkowcy – oni muszą przede wszystkim skupić się na interpretacji wokalno-aktorskiej. Przyjrzyjmy się  z jaką trudnością Jay Hunter Morris schodził z góry Brunhildy mając na głowie „hełm” kompletnie blokujący mu widoczność. Popatrzmy na Norny tkające nici przeznaczenia. To nie są nici , to solidne liny, plątane w dodatku przez zmuszone do zapamiętania tych układów graficznych śpiewaczki. Kiedy patrzy się na tę owszem, efektowną pajęczynę brak tylko … akrobatów w efektownych kostiumach. Nic to – dźwięk przyniósł mi satysfakcję i ogromne zdumienie zarazem. To były najlepsze Norny jakie w życiu słyszałam : trzy wspaniałe, piękne, zróżnicowane głosy (Elizabeth Bishop, Heidi Melton i Maria Radner). A już w szczególną radość sprawiła mi Melton. Myślę, że w przyszłości będzie to świetna Brunhilda, o ile oczywiście rubensowskie kształty nie staną jej na przeszkodzie. Na razie z powodzeniem śpiewa Elizabeth, Elsę i Sieglinde. Kolejne zdziwienie przeżyłam w scenie następnej – o ile wiem Siegfried i Brunhilda budzą się po swej pierwszej wspólnej nocy. Okazuje się , że dama miała okazję wyskoczyć do krawcowej i zmienić sukienkę. Szczegół, drobiazg – ale też dowód na to, że Lepage całości nie ogarnia. Dalej również obrazy piękne sąsiadują z najzwyczajniej śmiesznymi.  Siegfried podróżuje po Renie w towarzystwie … końskiej zbroi, która ma symbolizować jego rumaka (pojawi się jeszcze niestety w scenie znacznie bardziej dramatycznej) . Jak na symbol zbyt dosłowne, jak na realizm zbyt symboliczne, w dodatku brzydkie i do rechotu skłaniające. Za to bardzo mi się podobały właściwie wszystkie sceny w siedzibie Gibichungów  - przestrzeń została zorganizowana za pomocą Machiny doskonale, ascetycznie i efektownie jednocześnie. Nieszczęsne Córy Renu tym razem nie musiały śpiewać w pozycji wiszącej, ale za to uprawiały ustawiczne biegi w górę ostro nachylonej platformy-wodospadu połączone z natychmiastowym zjazdem w dół. I tak w kółko. Figlarne dziewczęta…  Ów wodospad poczerwieniał , gdy Gunther umył w nim splamione krwią Siegfrieda ręce (ile razy można stosować ten sam , wytarty chwyt?). Troszkę sobie ponarzekałam, bo ten „Zmierzch bogów” wydał mi się chaotyczny,  jakby reżyser usiłował upchnąć w nim za wszelką cenę kilka niewykorzystanych pomysłów (przecież to ostatnia szansa) bez przejmowania się tym czy do reszty pasują czy nie. A ostatnia część tetralogii jest w zasadzie najbliżej spokrewniona z  operą włoską : mamy tu w zasadzie prostą historię o zdradzie , oszustwie i zemście, mamy duety i nawet tercet (takie, w których głosy protagonistów się łączą – u Wagnera rzadkość) mamy wreszcie chór. Należało zadbać, żeby wszystko się ze sobą płynnie łączyło i wynikało logicznie z części poprzednich, zaś tego mi tu zabrakło. Stąd moje mieszane uczucia i niemożność wystawienia jednoznacznej oceny. Dotarły też do mnie skargi na niedostateczną widowiskowość upadku Walhalli – nie zgadzam się. Moim zdaniem świat zawalił się bogom i ludziom dostatecznie efektownie .Muzycznie było różnie. Doczekałam się wreszcie na duet Albericha z Hagenem i oczywiście nim zachwyciłam. Trudno byłoby nie docenić tak wspaniałych głosów i równie wysokiej klasy wykonawstwa. Owens – wiadomo , zaś König ( w już trzeciej roli) był dla mnie wokalnym bohaterem wieczoru. Ponadto stworzył wiarygodną postać – i znów , jak w wypadku jego Hundinga to nie był  konwencjonalny czarny charakter, to był człowiek mający swoje racje. Morris jak wcześniej nieźle grał , ale śpiewał dość okropnie. Deborah Voight Brunhilda walcząca odpowiada chyba bardziej niż liryczna, przynajmniej pod względem aktorskim. Bo głosowo , podobnie jak poprzednio nie miała się czym pochwalić. Zwłaszcza, że Waltrautą była Waltraud Meier i kontrast okazał się wyjątkowo dla Voight niekorzystny. Meier dobitnie i pięknie udowodniła, że osiąganie najwyższych tonów nie musi się wiązać z wrzaskiem. Ian Paterson  i Wendy Bryn Harmer okazali się nieszczególnie zapadającymi w pamięć  Gibichungami – nie na tyle dobrzy , żeby chwalić, nie na tyle kiepscy, żeby ganić. Chórowi Met należą się komplementy jak niemal zawsze , Fabio Luisi znów poprawny, ale nie tego od dyrygenta „Zmierzchu bogów” się oczekuje. 
Czas na małe podsumowanie. Nie mam pojęcia, czy współcześnie dałoby się zebrać grono idealnych wykonawców „Pierścienia Nibelunga” . Chyba zawsze była i jest to loteria – kiedy zatrudnia się śpiewaków mniej więcej 5 lat przed terminem spektaklu musi tak być ( co nie oznacza , że pewnych rzeczy przewidzieć się nie da – Voight od początku była kontrowersyjną kandydatką na Brunhildę). Do tego dochodzą kwestie losowe – jedna z nich pozbawiła nas Jamesa Levine’a w 2 odsłonach. Biorąc to pod uwagę Met zaprezentowała się nienajgorzej . Nie wiem też, czy ten „Pierścień” będzie w przyszłości tak doskonale pamiętany jak np. ów Patrice’a Chereau. Ja z pewnością do niego wrócę i nie żałuję pieniędzy wydanych na DVD. I chociaż zastrzeżeń do wizji reżyserskiej Roberta Lepage’a miałam sporo, to jednak ostatecznie chcę powtórzyć to, co napisałam na początku posta o „Złocie Renu” – mnie się to podoba.

















poniedziałek, 18 marca 2013

Deus ex machina - "Siegfried"



 Nic na to nie poradzę, mnie się ta produkcja „Ringu” (z pewnymi zastrzeżeniami) podoba, przynajmniej od strony czysto teatralnej.  Dotyczy to także  „Siegfrieda”, który znacznie bardziej niż „Walkiria” wymaga inwencji od swoich inscenizatorów. Może najmniej przypadł mi do gustu pierwszy akt i kuźnia Mimego, znów usytuowana poniżej poziomu sceny. Ale już wykreowany za pomocą Machiny i projekcji na niej las, pieczara Fafnera, leśnie jeziorko (co za ulga, bez ton przelewającej się prawdziwej wody) były bardzo udane. Podobnie jak pulsująca jesiennymi barwami góra Brunhildy. Tylko pojawiający się zgodnie z librettem niedźwiedź wyglądał jak urocza, pluszowa maskotka , ukochany miś po prostu – tylko trochę większy niż zazwyczaj , więc nie wiadomo dlaczego Mime tak się go przestraszył. Zaś Fafner w smoczym ciele przypominał mi nieodparcie Telesfora (jeśli młodzież nie wie kto zacz dobry wujek Gogle pokaże), co nie nastroiło mnie szczególnie poważnie.  Od strony muzycznej wrażenia mam mieszane. Fabio Luisi to nie Levine ani Barenboim – jest dosyć precyzyjny, z tempami nie szaleje , orkiestra pod jego ręką brzmi akuratnie, ale magii wagnerowskiej nie tworzy. Za to pierwszy – i niestety, jak wiemy ostatni raz -  bardzo podobał mi się Bryn Terfel . To już inny Wotan niż w poprzednich częściach, ironiczny, świadomy zbliżającego się upadku, walczący tylko o przyszłość swojej córki i wnuka . Rola jak skrojona specjalnie dla Terfela, który poza tym wokalnie jest znacznie lepszy niż w „Złocie Renu” i „Walkirii”. Nie wiem, czy to kwestia wygodniejszej dla niego tessitury (tak podejrzewam), czy też formy ale rezultat znakomity. Na pochwały zasługują też powracający w swoich partiach Mime – Gerhard Siegel ( efektywny wokalnie, świetny aktorsko – te jego minki, to trzepotanie rękami, wreszcie knujące spojrzonka spod oka…) i Fafner - Hans Peter König – co to za wspaniały głos! . Dokładnie to samo można powiedzieć o  Ericu Owensie który  jest równie rewelacyjny jak w „Złocie..” Poza głębokim, ciemnym basem ma jeszcze jeden atut w postaci talentu aktorskiego – potrafi przekazać zarówno obsesję jak udręczenie nią wrednego , ale nieszczęsnego Nibelunga.   I tu koniec pozytywów . Bo Erda – Patricia Bardon w momentach, kiedy była słyszalna brzmiała ładnie, okrągło, ciepło. Problem w tym, że przez dużą część swego duetu z Wotanem słyszalna nie była. Poza tym Erda powinna być silną, fascynującą osobowością. W końcu to ona przekonała Wotana do oddania pierścienia olbrzymom.  Bardon jest ładna , ale wyblakła (chodzi o osobowość postaci , nie ocenę warunków fizycznych śpiewaczki)  i dla Wotana Terfela godną partnerką nie może być.   Siegfried  to postać trudna do zagrania i jeszcze trudniejsza do zaśpiewania . Jay Hunter Morris uczynił go człowiekiem tyleż godnym podziwu, co prostackim. Takim przynajmniej przedstawia się nam do momentu przebudzenia Brunhildy, kiedy zdobywając jej serce wykazuje się zaskakującą, dyktowaną uczuciem subtelnością. W ramach tej koncepcji roli Morris był bardzo dobry, wspomagała go doskonała (pomijając wiek, z którym już nic nie da się zrobić) charakteryzacja. Niestety wokalnie nie podołał wyzwaniu. Barwa to rzecz gustu, mnie się głos Morrisa wydaje wręcz nieprzyjemny , płaski,, jednowymiarowy. W przeciwieństwie do Siegmunda Siegfried musi mieć co najmniej pewną górę skali, poza tym moc , klasę. Morris niestety nie ma. Bardzo czekam na moment, w którym Siegfrieda zacznie śpiewać  Kaufmann (ma taki zamiar) , próbka, jaką dał na ostatniej płycie jest obiecująca. Deborah Voight , którą akceptowałam w „Walkirii”  tu , chociaż jej obecność na scenie nie trwa nawet pół godziny zawiodła całkowicie. Była to Brunhilda krzycząca piskliwym, ostrym jak brzytwa głosem , z ogromnym wysiłkiem, ale bez powodzenia usiłująca sprostać wymogom.swojej partii I to minoderyjne aktorstwo. . . Szkoda. 






środa, 13 marca 2013

Deus ex machina - "Walkiria"



„Walkiria” znacznie mniej niż inne części „Ringu” wymaga bogatej oprawy. Można ją wystawić na pustej scenie (mając tylko pomysł na początek i koniec trzeciego aktu) a jeśli będzie dobrze wykonana i tak zrobi kolosalne wrażenie.  Dlatego właśnie w pierwszej części tetralogii Machina Lepage’a nie miała wiele do roboty – przynajmniej w dwóch aktach. I nie ona była przyczyną największej wady tej produkcji. Za taką uważam ponowne rozegranie dużej części akcji nieco poniżej poziomu sceny, co spowodowało, że bohaterów mogliśmy podziwiać od kolan w górę. To nie jest dobry pomysł, a Lepage trzyma się go kurczowo. Ale ponieważ :Walkiria” jest przede wszystkim dramatem uczuć efekt i tak zależy głównie od dyrygenta, śpiewaków i tego, jak dużo ze skłębionych emocji zawartych w partyturze zdołają nam przekazać. Od tej strony spektakl robił duże i dobre wrażenie, od strony czystko wokalnej – już nie tak świetne. Zacznijmy jednak, zgodnie z logiką akcji od Siegmunda i Sieglinde. To jedna z najtragiczniejszych i najbardziej wzruszających par w całej literaturze operowej – przeklęci kochankowie ścigani przez nieubłagane przeznaczenie, bez najmniejszej szansy na coś więcej niż krótkie chwile miłości. Ich pasja wykracza poza ludzkie standardy, ale jednocześnie musi się w nich zmieścić , co prowadzi do nieuniknionej klęski. Trzeba przyznać , że Met udało się pozyskać do tych ról wykonawców nie tylko przekonujących wokalnie, ale też całkowicie wiarygodnych emocjonalnie. To było dla mnie najważniejsze, co nie znaczy, że nie usłyszałam drobnych problemów, jakie Jonas Kaufmann miał z „Winterstürme”  a Ewa Maria Westbroek z górą skali. Niewiele to jednak znaczy wobec niezwykłej aury jaką zdołali wytworzyć będąc razem na scenie. Komplementy należą się też departamentowi charakteryzacji Met . Po raz pierwszy widziałam bliźnięta Wälsung rzeczywiście wyglądające na rodzeństwo. Jonas Kaufmann zasłużył na dodatkowe brawa za swój dialog z Brunhildą – tyle rezygnacji, tyle poddania się losowi i tyle miłości… Chyba o to właśnie Wagnerowi chodziło.   Partia Siegmunda , napisana w większości w niskich rejestrach tenorowych najwyraźniej bardzo Kaufmannowi odpowiada niezmiernie jestem ciekawa jak  ją rozwinie w innych inscenizacjach. Wracając jednak do omawianej , przyznaję , że obok pary amantów najlepsze wrażenie zrobił na mnie Hunding. Małżonek Sieglinde zbyt często pokazywany jest jako konwencjonalny czarny charakter dyszący żądzą mordu, tymczasem ma on swoje racje (jakkolwiek nie są to racje uczuciowe).Hans-Peter König (Fafner ze „Złota Renu) był świetnym Hundingiem – skupiony, spokojny, złowrogi i obdarzony pięknym, głębokim basem.  Tego właśnie nadal brakuje mi u Bryna Terfela – Wotana – ciemnej barwy głosu, jego potęgi. Interpretacja aktorska jest akceptowalna – to Wotan bardzo intensywnie obecny fizycznie, zależny od własnych żądz, poddający się chwilowym zachciankom , ale również zbyt leniwy aby walczyć o to, co najważniejsze. Wokalnie to zdecydowanie nie to -  nie porażka, ale do sukcesu daleko. Widoczne to było jak na dłoni zwłaszcza w scenie z Fricką, gdzie Stephanie Blythe zdominowała Terfela zarówno głosem jak silną osobowością. Bo to jest fantastyczna Fricka! Z całą pewnością nie wredny babon ziejący żądzą zemsty a kobieta silna i słaba jednocześnie. Potrafi walczyć o to, co uważa za słuszne , ale ma poczucie odrzucenia i upokorzenia – jak większość wiecznie zdradzanych kobiet. Proszę popatrzeć jak Blythe to pokazuje spojrzeniem, drobnym gestem , zmieniającą się barwą głosu. Na większy gest nie pozwolił  reżyser unieruchomiwszy ją w jeżdżącym tronie (sugestia uwięzienia w okowach konwencji?) , co w najmniejszym stopniu nie przeszkodziło Blythe w stworzeniu kreacji mimo tak krótkiej obecności na scenie. I tak dotarłam do bohaterki tytułowej i jej siostrzyc. Wbrew powszechnym obawom Deborah Voight nie okazała się okropną Brunhildą, chociaż do klasy  Niny Stemme jej daleko. Zdarzały się momenty , w których brzmiała krzykliwie i z wysiłkiem, ale ogólnie było w porządku.  Zwłaszcza w zestawieniu z nie nazbyt potężnym dźwiękowo Wotanem. Oboje stworzyli całkiem udany duet ojciec-córka (nieco mniej wiarygodny przez dojrzały wygląd Voight sprawiającej wrażenie partnerki, a nie dziecka Wotana – tak, wiem, że to mało elegancka uwaga, ale na ekranie widać to szczególnie). Udało im się przekazać rozległą skalę uczuć obojga.
W końcówce posta muszę wrócić do inscenizacyjnych aspektów produkcji i – a jakże – Machiny.  Trzeci akt  zaczyna się od słynnego i znanego nawet unikającym opery jak (nomen omen) ognia  „cwałowania” Walkirii  . Niestety tę scenę Lepage zrealizował w sposób nie tylko niebezpieczny dla śpiewaczek , ale też po prostu ośmieszający. Nieszczęsne Walkirie dosiadają bowiem „zębów” Machiny unoszących się i opadających w rytm „jazdy” (są i lejce) co wygląda przezabawnie. Potem siostry po kolei zjeżdżają po owych zębach ( tu właśnie tkwi niebezpieczeństwo – jedna z nich zaklinowała się w szczelinie i o mało nie skończyło się poważnym nieszczęściem) i po ich twarzach doskonale widać ulgę po lądowaniu. Na tym nie koniec. Wylądowawszy Walkirie zbierają do konopnych worków kości poległych bohaterów  by zabrać je do Walhalli. Chyba nie o takie wkroczenie tam poległych herosów Wagnerowi chodziło?
Finał wzbudził we mnie zdziwienie. Dlaczegóż to Wotan układa śpiącą Brunhildę głową w dół? Słyszałam też narzekania na niedostateczną efektowność sceny otoczenia Walkirii przez ogień, ale się z nimi nie zgadzam . Płomienna projekcja i zmieniający się w zębaty krąg układ Machiny mnie usatysfakcjonował. Jak też dyrygowanie Jamesa Levine.



piątek, 8 marca 2013

Deus ex machina - "Złoto Renu"


 Zdaje się, że moje plany związane z Donizettim podzielą los innych postanowień noworocznych. Oczywiście to nie moja wina – jak zawsze. To firmy fonograficzne i teatry operowe robią wszystko abym nie mogła ich zrealizować  podsuwając interesujące propozycje wagnerowskie, których nie mogę przecież zignorować. Właśnie trafił w moje ręce box z kompletnym „Ringiem” z Met i chociaż  część tych płyt jest mi znana z transmisji kinowych nie mogę się oprzeć, aby nie zrobić sobie kilkudniowego seansu . Produkcja już przy premierze „Złota Renu” okazała się niezmiernie kontrowersyjna, ale dziś, po prawie 3 latach jest już oswojona i takich emocji nie budzi. Prolog tetralogii był dla nas pierwszą okazją do zetknięcia się ze słynną już Machiną Lepage’a (tak słynną, że dorobiła się nazwy własnej), którą niektórzy zaakceptowali natychmiast zaś inni równie błyskawicznie znienawidzili. Dla tych, którzy być może nie widzieli (czy jest ktoś taki?) wyjaśnienie : Machina to składająca się z gigantycznych „zębów” ruchoma platforma o napędzie hydraulicznym służąca wraz systemem kładek jako miejsce akcji oraz ekran do projekcji wideo. Innej scenografii nie przewidziano. Problem w tym, że każde zakłócenie w pracy tego urządzenia skutecznie rujnowało spektakl, co mieli okazję na własnej skórze odczuć widzowie „Walkirii”, której początek opóźnił się o 45 minut, bo Machina nie była skłonna do współpracy i trzeba było ją naprawiać. Co znacznie gorsze nie obyło się bez wypadków i popatrzywszy na to , w jakich warunkach pracowali śpiewacy należało się cieszyć , że tak niewielu i bez poważniejszych skutków. Poza tym mam do dziś uparte wrażenie, że ten właśnie „Ring” stanowi rzadki przypadek produkcji , która na ekranie wygląda lepiej niż w teatrze. Podstawowy zarzut, jaki postawiłabym Robertowi Lepage dotyczy ekstremalnie dziwacznego zwyczaju umieszczania śpiewaków na najniższym poziomie sceny, co powodowało, że widoczna była tylko górna połowa ciała. To nie tylko nie wyglądało dobrze, ale też powodowało liczne problemy akustyczne. My, w wygodnych fotelach w domu mieliśmy do dyspozycji czułe mikrofony, ale na miejscu , w Met narzekania na słabą słyszalność były powszechne. A teraz, po przydługim wstępie czas na deklarację – mnie się ta produkcja podobała. Dziś nawet lubię ją bardziej niż przy pierwszym oglądaniu i dotyczy to całej tetralogii. Teraz jednak skupię się na temacie właściwym i „Złocie Renu”. Bardzo atrakcyjny jest już pierwszy obraz  z córami Renu igrającymi w szafirowych wodach i drażniącymi Albericha (który mimo wysiłków charakteryzatorskich wcale nie wygląda paskudnie). Ciekawe wydały mi się efekty teatralne związane z Logem – płomienie otaczające go i podążające z nim  wszędzie oraz  krzesanie ognia z palców. Nieodparcie zabawna jest też przemiana Albericha w bestię przypominającą szkielet dinozaura i „otaczającą” scenę  oraz w całkiem udatną ropuchę.  Wrażenie zrobiło na mnie wejście bogów do Walhalli po tęczowym moście (tu już trzeba było wykonać szybka wymianę i zastąpić śpiewaków kaskaderami , podobnie jak w kilku innych przypadkach).
A jak na monumentalnym tle Machiny wypadli bohaterowie i relacje pomiędzy nimi? Różnie. Popełniono niestety kilka ewidentnych błędów obsadowych, z których największym było zdecydowanie zatrudnienie Richarda Crofta do roli Logego. Tenor mozartowski nie podołał zadaniu wokalnemu bo i nie mógł tego zrobić ( tylko gdzie śpiewak i casting-director mieli rozsądek?). Brzmiał blado, cicho i całkiem bez wyrazu, ale brzmiał -  dzięki mikrofonom.. Podobno widownia w Met w zasadzie go nie słyszała, nawet ci siedzący na najlepszych akustycznie miejscach. Co z tego , że jako postać funkcjonował bez zarzutu, kiedy jego dialogi z Wotanem stawały się w zasadzie monologami. Sam Wotan nie należy raczej do sukcesów Bryna Terfela, który nie dysponuje głosem o potrzebnej barwie i wolumenie. To fakt z kategorii „oczywista oczywistość” i mimo, że bardzo, ale to bardzo lubię zwalistego Walijczyka muszę stwierdzić, że nie powinien podejmować się tej roli. Tworzy wprawdzie udaną kreację aktorską – jest odpowiednio zachłanny, chciwy władzy, bogactwa, miłości, nieczuły na innych, momentami wręcz demoniczny. To jeszcze nie „Walkiria”, gdzie będzie szansa na pokazanie trochę innego oblicza Wotana. Chciałoby się zamienić wykonawców  , bo Eric Owens dysponuje wspaniałym, głębokim, ciemnym głosem, który jak ulał pasowałby do Wotana i troche go szkoda na Albericha, mimo, że i jako wredny gnom okazał się rewelacyjny.  Stephanie Blythe jest za oceanem uwielbiana i zwana siłą natury – nie bez racji. Pomimo bezwzględnych wymagań estetycznych Petera Gelba w Met nawet śpiewaczka o tak niestandardowych wymiarach może jeszcze osiągnąć pozycję gwiazdy jeśli oczywiście jest tak wspaniała jak ona. Blythe zaś rzeczywiście potrafi zaśpiewać niemal wszystko – od Glucka do Wagnera przez Verdiego i we wszystkim bywa stylowa , poza tym dysponuje pięknym mezzosopranem. W partii Fricki jej warunki fizyczne nie są problemem  a patrzenie i zwłaszcza słuchanie jak ona interpretuje rolę stanowi dużą przyjemność. Zwłaszcza w momentach, kiedy Fricka ujawnia nieoczekiwane pokłady ciepła głos Blythe zaokrągla się, łagodnieje i brzmi najpiękniej. Niestety  Erda okazała się zaledwie poprawna. Patricia Bardon wyglądała na kuzynkę Morticii Adams, zaś wokalnie była nijaka – bez wyraźnych uchybień, ale i bez charyzmy, w tej partii niezbędnej. Nie każdy może być taką Erdą jak Ewa Podleś, ale to nie znaczy, że może być nudno!   Bardzo podobali mi się obaj giganci : Franz-Josef Selig jako zakochany Fasolt (jak on patrzył na Freię) i Hans-Peter Konig jako pazerny Fafner. Sprawdziła się także urocza Wendy Bryn Harmer jako Freia ( niby niedużo do śpiewania , ale powinno być ładnie zarówno wokalnie jak i cieleśnie i  było) oraz Córy Renu : Lisette Oropesa. Tamara Mumford i Jennifer Johnson (brawa także za odwagę śpiewania w tak ekstremalnych warunkach).. Adam Diegel to moim zdaniem kolejna pomyłka obsadowa - chłopiec słodki i tak też ucharakteryzowany, ale głos za mały , choć na szczęście rola Froha niewielka. Dwayne Croft wykonał swoje (Donner) bez zarzutu. James Levine , mimo kruchego zdrowia sprawił, że orkiestra Met grała jak w natchnieniu wydobywając wszelkie subtelności wagnerowskiej partytury.






poniedziałek, 4 marca 2013

"Parsifal" we krwi


Ochłonięcie po „Parsifalu” zajęło mi mnóstwo czasu, ale rzeczywiście od bardzo dawna żaden spektakl operowy nie był dla mnie tak głębokim przeżyciem. Chociaż warszawski Teatr Studio starał się z całych sił zepsuć mi wrażenie koszmarnym nagłośnieniem i wykładem Adama Suprynowicza , który z takim naciskiem podkreślał mniemaną antychrześcijańskość utworu, że moja nieznająca dzieła  koleżanka już w przerwie zapytała mnie zdziwiona o co temu panu chodziło. W każdym razie importowana z Lyonu produkcja, mimo przeniesienia akcji  w postapokaliptyczną bliską przyszłość okazała się prawdziwym misterium, za co trzeba podziękować całej twórczej ekipie, bo  wszystkie elementy zadziałały idealnie. Już wstęp wytworzył odpowiedni klimat : ubrani w korporacyjne mundurki mężczyźni zrzucają marynarki, krawaty i buty (obserwowani przez zdumionego Parsifala) i zasiadają w ciasnym, podwójnym kręgu po prawej stronie sceny (mandala życia - nawiązanie do buddyzmu, którym się Wagner interesował ). Kobiety oddzielone od nich wyschniętym strumieniem pozostaną osobne, nieważne i nieme -  to męski świat. Obecność w nim Kundry irytuje braci, którzy nie są gotowi zobaczyć w niej stworzenie tak samo ważne jak zabity łabędź. Który, o ulgo, w tej produkcji jest łabędziem, podobnie jak włócznia włócznią a Graal Graalem.  Z czasem strumień napełni się wodą , a z pojawieniem się cierpiącego Amfortasa krwią. Z tyłu sceny znakomite projekcje wideo (Peter Flaherty) pokazują nam niebo – czasem pokryte chmurami, czasem krwawe, pokazują też kształty ludzkiego ciała jak z obrazów Georgii O’Keefe . Światła (David Finn) tworzą niezwykły klimat podczas misterium Graala w pierwszym akcie. Drugi akt królestwo Klinsora umieszcza … wewnątrz rany Amfortasa , tak to przynajmniej interpretuje Jonas Kaufmann. My widzimy zawężoną przestrzeń, Dziewczęta Kwiaty (białe sukienki, długie, proste, czarne włosy- wyglądają trochę jak w azjatyckim horrorze) z włóczniami dłoniach  i krew, która zalewa cale podłoże. We krwi z upodobaniem nurza się Klingsor , krew plami białe suknie i łoże, na którym Kundry nie udało się skusić Parsifala. W trzecim akcie nie ma wielkopiątkowego odrodzenia przyrody, mamy tylko jasne punkty na spękanej ziemi – czy to są wiosenne, drobne kwiatki? Nie wiemy. François Girard miał dużo szczęścia, trafiając na taką obsadę , na jaką stać może ze trzy (jeśli tyle) teatry na świecie. Wszyscy śpiewacy są także wytrawnymi aktorami i byli w stanie zrealizować jego wizję. Zacznijmy od tego, który w wielu recenzjach stanowił największe zaskoczenie dla ich autorów , czego nie rozumiem, bo Peter Mattei od zawsze znany jest z aktorskiego talentu. Jako Amfortas cierpiał tak przejmująco, tak bardzo po ludzku, że patrzyło się na to z trudem niemal fizycznie odczuwając jego  mękę.  W akcie trzecim król jest już tak zdesperowany, że zsuwa się do grobu ojca nie wierząc , że odkupienie nadejdzie. Krew plami jego koszulę, ale także koszule giermków, na których się wspiera. Tym , co rzeczywiście nieco zaskakujące okazała się potęga głosu, bo Mattei znany jest jak dotąd z ról typowych dla barytona lirycznego, nie wymagających takiego wolumenu. W każdym razie tu brzmiał i potężnie, i pięknie i przejmująco. Jewgienij Nikitin (to ten niedobry człowiek ze swastyką na piersi) zagrał Klingsora, który nie tylko nadal odczuwa furię z powodu odrzucenia przez Graala ( nawet go rozumiem, biorąc pod uwagę ofiarę, której dokonał daremnie), ale którego to nadal boli. Demoniczne miny strojone przez artystę ( niektórych bawiły) mnie nie przeszkadzały. Głosowo także sprostał zadaniu. Najsłabszym, co zdecydowanie nie oznacza, że słabym elementem obsady okazała się Kundry. Katarina Dalayman grała w manierze typowej „szalonej damy” , co przecież nie stanowi błędu, gorzej, że wyglądała raczej na matkę ziemię niż wyrafinowaną kusicielkę. W związku z czym Parsifal nie miał zbyt trudnego zadania i oparcie się jej wdziękom nie stanowiło ciężkiej próby. Dalayman  najlepiej wypadła w trzecim akcie , ale tam już nie śpiewa. A dysponuje mocnym , ciemnym głosem, momentami tylko sprawiającym wrażenie nieco matowego. Ogólnie jednak jej Kundry , może nie ekscytująca, ale dobra była na pewno. Gurnemanz ma w „Parsifalu” zdecydowanie najwięcej do śpiewania – to prawdopodobnie jest najdłuższa partia w zachodniej operze (podejrzewam bowiem , że w chińskiej bywają jeszcze dłuższe). Rene Pape dotarł do końca bez śladu zmęczenia , ze swoim nieprawdopodobnie pięknym głosem tak świeżym, jakby dopiero zaczynał. Dla mnie jest to pod względem barwy głos, który nie ma i nie miał konkurencji w kategorii męskiej – piękno absolutne. Poza tym bardzo lubię sposób, w jaki traktuje Wagnera – jak belcanto. Nie traci przy tym nic ze specyficznej , zupełnie przecież innej niż włoska melodyjności .   Jako Gurnemanz , który dla bractwa Graala jest quasi-ojcem wykorzystał swój autorytet, emanował także ciepłem, spokojem , czasem rezygnacją. W roli Parsifala Jonas Kaufmann zaprezentował nie tylko wspaniałe aktorstwo sceniczne ( z tej strony go już znamy doskonale), ale także głosowe. Parsifal pojawia się na scenie jako ów niewinny prostaczek , więc głos Kaufmanna brzmi lekko, młodzieńczo świeżo. Naturalne zalety śpiewaka sprawiają, że tak też wygląda. Gdy wyrywa się z ramion uwodzicielki nabiera, zgodnie z partyturą mocy heroicznej – jest silny, zrozumiał wreszcie w czym uczestniczy i jakie znaczenie ma jego decyzja. Gdy powraca po latach wędrówki zmęczenie , dojrzałość ale i nadal obecną moc słychać w głosie. Zewnętrznie trzeba było Kaufmanna na doświadczonego tułaczką ucharakteryzować. Poza tym pół trzeciego aktu Parsifal spędza bez koszuli i – nie , nie będę się zachwycać urokami Kaufmannowej klaty – stanowi to doskonałą lekcję poglądową, bo widać znakomicie, które mięśnie przy śpiewaniu pracują. Bardzo podobało mi się także i to, że w trzecim akcie nie ma momentu wyraźnego przełamania – teraz jestem znużonym człowiekiem – a teraz Odkupicielem. Parsifal był cały czas jednym i drugim.
Daniele Gatti dyrygował bez partytury, co świadczy nie tylko o jej dokładnej znajomości , ale także o głębokiej miłości do tej muzyki. I to się dało usłyszeć. Dostaliśmy wspaniale poprowadzonego „Parsifala”. W takich momentach niezmiernie żałuję, że nie mam większego talentu literackiego, że mój język jest tak ubogi a siła przekazu nikła. Bo taki „Parsifal” zdarza się niezwykle rzadko. Chciałoby się podziękować każdemu z osobna – wszystkim śpiewakom, orkiestrze, chórowi, reżyserowi, autorowi projekcji wideo, oświetlenia, scenografii itd., itd., itd. Dlatego , jeżeli przegapiliście to wydarzenie  z jakichś  przyczyn  serdecznie namawiam: kiedy tylko będzie DVD (a będzie) kupujcie bez namysłu . Warto. I zazdroszczę widzom z Łodzi, gdzie wiem, że transmisję można oglądać w dobrych warunkach. Ja nie miałam tego szczęścia, ale i tak 6 godzin spędzonych na straszliwie niewygodnych krzesłach Teatru Studio będę wspominać z czułością.

PS. Mam jeszcze pytanie, na które właściwie powinien odpowiedzieć znawca w rodzaju Piotra Kamińskiego, ale on raczej blogów nie czytuje. Może jest ktoś taki wśród Was? Kiedy właściwie i z kim Parsifal dorobił się potomka? Bo o tym, że się dorobił wiemy z „Lohengrina”.