poniedziałek, 29 lipca 2013

Labirynt nasz codzienny - "Fidelio" według Bieito i Kaufmanna



Wakacyjny powrót do wspomnień monachijskich – (nie tak dawnych) – “Fidelio”. Do teatru szłam z nienajlepszymi przeczuciami , jako , że nie przepadam za samym utworem a Calixto Bieito do moich ulubieńców nie należy, mówiąc oględnie. Ale czegóż się nie robi, by posłuchać Anji Kampe i Jonasa Kaufmanna. Pewnie się domyślacie, że wyszłam z BSO oszołomiona i pełna wrażeń stanowiących jeden wielki chaos. Długo trwało, zanim się jako tako poukładały. To spektakl , który zapiekłego tradycjonalistę mógłby przyprawić o zawał serca, ja również myślę , że momentami Bieito granicę interpretacji przekroczył. Ale też  uważam tę produkcję za jedną z najlepszych, jakie widziałam. Chociaż nie bardzo chciałabym do niej wracać, tak bardzo jest przejmująca i depresyjna. Zacznijmy jednak od samej materii dzieła. Jak wiecie trochę potrwało zanim Beethoven, po licznych poprawkach dokonał ostatecznej redakcji . Bieito potraktował tę finałową wersję bardzo bezceremonialnie, tnąc ją według własnych potrzeb i uzupełniając fragmentami tekstów Borgesa i Cormacka McCarthy’ego. Z dialogów mówionych nie zostało prawie nic , Borges i McCarthy za to rozpanoszyli się nadmiernie. Właściwie na plakacie powinna zaistnieć informacja, że będziemy oglądać autorski collage Bieito z muzyką Beethovena. Jej też reżyser w spokoju nie zostawił , i to poczynając od startu – zamiast „Fidelia” mamy „Leonorę III”. W drugim akcie dostaliśmy zaś extra bonus w postaci kwartetu smyczkowego op. 132. O tym, że to tak naprawdę nie będzie „Fidelio” przekonaliśmy się już … przed uwerturą, kiedy Anja Kampe zaczęła od recytacji wiersza „Labirynt” Borgesa. Znalazłam polskie tłumaczenie Edwarda Stachury i przytaczam je, żebyście wiedzieli o co chodzi

Nie będzie nigdy wyjściowych drzwi. Jesteś we wnętrzu,
a twierdza obejmuje wszelki punkt wszechświata
i ni awersu, ni rewersu nie posiada,
ni zewnętrznego muru, ni tajnego centrum.
Nie oczekuj, że niezłomność twej marszruty,
co uporczywie się rozwidla,
mieć będzie kres. Z żelaza twój los ukuty
jak i twój sędzia. Nie sądź, że będzie nacierał
byk, co jest człowiekiem i którego zadziwiająca
forma mnoga karmi przerażeniem gąszcze
z nie kończącego się utkane kamienia.
Nie istnieje. Niczego się nie spodziewaj,
nawet w czerni zmroku najdzikszego zwierza.

Czas uwertury oczywiście został zagospodarowany. Leonora krępowała sobie biust , zakładała męski strój. Co i tak niewiele dało, bo Anja Kampe ma tak kobiecy typ urody, że na ów kamuflaż nikt nie dałby się nabrać nawet w ciemności. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, bo z oryginalnej fabuły nie zostało wiele , pierwszy akt rozpadł się na serię luźno ze sobą powiązanych scenek. Zostaliśmy  razem z bohaterami rzuceni w otchłań labiryntu , w którym każdy ma swoje własne, mentalne więzienie, gdzie niezrealizowane pragnienia, lęki i obsesje stanowią ściany. I owe mury przekroczyć znacznie trudniej niż te fizycznie obecne. Ale, żebyśmy nie byli skazani tylko na niedookreśloną  metaforę na scenie postawiono nam labirynt, imponującą konstrukcję ze stali i szkła (dekoracje Rebecca Ringst) , w której postacie miotały się rozpaczliwie  szukając nieistniejącego wyjścia. Cóż, najwyraźniej historia triumfu miłości małżeńskiej nad złem wydała się Calixto Bieito nazbyt banalna. W akcie drugim zmienił się nasz punkt widzenia. Dotąd patrzyliśmy z góry, odtąd zaczęliśmy obserwować z boku. Nie temu zawdzięczałam jednak , razem z resztą publiczności zmianę ważniejszą, bo jakościową. Wraz z pojawieniem Florestana temperatura na sali niemal fizycznie się podniosła a rozbuchane emocje osiągnęły zenit. Ten rezultat został osiągnięty tyleż dzięki ogólnej koncepcji roli wykreowanej przez Bieito, co wykonawstwu Jonasa Kaufmanna, który  jest Florestanem absolutnym: trudno opisać ile on potrafi wyrazić jednym, trzyzgłoskowym słowem „Gott”. Zaczynał pianissimo na granicy słyszalności , potem wznosił głos niemal do krzyku (wszystko to z przepiękną płynnością) by znów ściszyć swoją skargę niemal do szeptu (brzmiało to nieco inaczej niż wersja dostępna na YT). Ten Florestan cały był cierpieniem,  człowiekiem pogrążonym w walce z demonami własnego umysłu, ale też z tymi realnymi. Groza natury duchowej, całkiem abstrakcyjna  łączyła się bowiem z zupełnie realistyczną, której dowodem były ślady tortur na twarzy. Chociaż – kto wie – być może Florestan sam to sobie zrobił? W każdym razie długotrwałe więzienie – mentalne? fizyczne? odebrało mu nadzieje i rozum. W niebieskim drelichu (a może to piżama) klęczał na przedzie sceny, włosy miał tłuste i zmierzwione ( przeczesywał je kompulsywnie co jakiś czas), był rozedrgany , pełen rozpaczy. Gdy pojawiła się Leonora – Fidelio by wyzwolić ukochanego męża on jej nie rozpoznał, zbyt skupiony na tym by uciec przed domniemanymi oprawcami. Anja Kampe, zupełnie niewiarygodna jako chłopak śpiewała jednak wspaniale i stworzyła postać ciepłą ,  tak prawdziwą w swym żarliwym uczuciu , że przestało to mieć znaczenie. Duet małżonków pokazano zaskakująco: śpiewali go … przebierając się: Florestan zrzucał więzienny drelich, Leonora męskie przebranie. Ona założyła niebieska sukienkę, on czarny garnitur i białą koszulę. Ale … nic tu nie było proste. Florestan nie potrafił wyzwolić się psychicznie, konwulsyjnie tulił do siebie zdjęty kombinezon , symbol opresji -  trauma trwała . Powoli docierało to także do Leonory .Moment, kiedy małżonkowie , już cywilnych strojach siedzieli oparci o ścianę labiryntu i on osuwał się od niej , zaś ona zaczynała płakać a nad ich głowami brzmiał kwartet smyczkowy dla mnie był wyjątkowo smutny.  Potem, gdy Pizarro wymachując bronią strzelił, Florestan upadł i przez chwilę wydawało się, że nie będzie happy endu – wbrew Beethovenowi. Calixto Bieito nie sprzeniewierzył się autorowi, ale jego happy end miał jednak wyraźny posmak goryczy, bo to Pizarro – Joker dowodził chórem wyzwolonych, to on nadal sprawował władzę nad ciałami i duszami.  Muszę przyznać, że wszystko to , choć brzydkie zrobiło na mnie potężne wrażenie. Kreacja aktorsko-wokalna  Kaufmanna jest fantastyczna, patrzenie na niego momentami aż bolało. To , według mnie jedna z trzech jego najlepszych ról (obok Lohengrina i Werthera)  trudno mi sobie wyobrazić lepszego Florestana.  Pozostali śpiewacy: Franz-Josef Selig – Rococo, Wolfgang Koch – Don Pizarro, Laura Tatulescu – Marzelline i Jussi Myllys – Jacquino (tu postać jednoznacznie wstrętna)  także sprawili się znakomicie , ale to już nie ten poziom. Daniele Gatti znów eksperymentował z tempami. Bardzo mi się podobał LazArt Quartett, grający w niecodziennych warunkach (w klatkach zawieszonych nad labiryntem) bardzo pięknie. 













czwartek, 25 lipca 2013

Dziecko i czary - "Czarodziejski flet" z Bregencji



Ten post miał być o czymś zupełnie innym. O produkcji znakomitej, ale smętnej i przygnębiającej. Ale obejrzałam „Czarodziejski flet” z festiwalu w Bregencji i poczułam się  jak dziecko, które nagle dotarło do krainy czarów. Chcę się tym z Wami podzielić, żebyście co prędzej obejrzeli ten spektakl. Na początku  miałam wrażenie, że jestem w „Świecie dysku”  (swoją drogą – czytaliście „Maskaradę”? – to Pratchett operowy, śmieszny jak zawsze). Scena tym razem zamieniła się w wielkiego, zielonego żółwia porośniętego pneumatyczną  … hm… trzciną (z braku lepszego określenia). Te zarośla są niezwykle aktywne – czasem stoją na sztorc, czasem wyginają się wdzięcznie , czasem kładą. I oczywiście zmieniają kolory zależnie od sytuacji. Wykazują też sporą czujność i zdolności mimetyczne - przy pierwszym pojawieniu jednego z przybocznych Sarastra naśladują jego fryzurę. Żółw ma swoich strażników: 3 olbrzymie stwory pomiędzy którymi rozpięte są wiszące pomosty.  To widać od razu. A potem zaczynamy dwuipółgodzinną jazdę bez trzymanki, bez momentu na złapanie oddechu . Patrzyłam jakbym pierwszy raz widziała „Czarodziejski flet”, bawiłam i bałam razem z bohaterami niemal będąc ciekawa, co dalej. Jak to zwykle bywa w Bregencji przybywają oni  przez wodę w różnych, tym razem niezwykle wymyślnych łodziach. Mamy na przykład gondolę dla Królowej Nocy i jej córki, złotą dłoń dla Tamina, kolejnego, tym razem mieniącego się szafirowo żółwia  dla Trzech Chłopców i skorupkę jaja dla Papageny. Nie podejmę się opisywania przedstawienia scena po scenie, tego się przecież zrobić nie da – a zresztą – po co? Mam nadzieję, że sami widzieliście lub zobaczycie. Ale o kilku pomysłach Davida Pountneya (on był magiem, któremu to wszystko zawdzięczamy) jednak wspomnę. Przede wszystkim, w tym radosnym szaleństwie jest metoda i myśl przewodnia, która pewnie byłaby trudna do zaakceptowania dla Mozarta i Schikanedera. Symbolika masońska bądź pseudomasońska  nie została tu użyta zgodnie z ich intencją. Bo na Jeziorze Bodeńskim Sarastro i jego dwór nie są wcale jednoznacznie po stronie dobra, mocy i mądrości. Walka z Królową Nocy   to jego prywatna wojna i nie wiemy, która strona ma rację, nie ma to zresztą większego znaczenia. Próby, przez jakie muszą przejść Tamino i Pamina być może ich uszlachetnią i umocnią , ale nie taki jest ich cel. To tylko manipulacja, kolejny argument Czarodzieja przeciw Królowej. W finale , jak w każdej porządnej baśni triumfują jednak dobrzy, czyli nasze dwie młode pary zaś źli (w tym Sarastro) ponoszą zasłużoną karę. Poza wykładnią natury ideologicznej dostaliśmy całe mnóstwo tricków czysto teatralnych, które cieszą oczy. Na przykład Trzy Damy (potrójność jest wszechobecna – poza Damami i Chłopcami ma trzy „potwory” strzegące sceny i trzech konnych rycerzy) są niezmiernie efektownymi lalkami, poruszanymi przez wcale nieukrywających się animatorów. Można tu zauważyć nie zawsze we współczesnej operze obecną troskę o wykonawców – zarówno Damy , jak Chłopcy (noszący wielkie, sztuczne głowy z którymi śpiewanie byłoby trudne) użyczają głosu postaciom scenicznym z offu. Pamina i Tamino przechodzą przez ogień, ale na szczęście nie muszą tego robić śpiewacy. O innych aspektach teatralnych nie będę już pisać, bo mam nadzieję, że wiele osób będzie miało przyjemność ocenić rzecz osobiście. Muszę jednak wspomnieć współautorów sukcesu, a byli to  : Johan Engels - scenografia , Marie-Jeanne Lecca – kostiumy, Ran Arthur Braun – choreografia i popisy kaskaderskie, Mark Down i Nick Barnes z Blind Summit Theatre – lalki oraz Fabrice Kebour – światło.  Myślą Państwo może, iż zapomniałam o …. muzyce? Nie, nie zapomniałam. Wykonawstwo od tej strony było dobre, z jednym, ale przykrym wyjątkiem. Załatwmy to od razu – Ana Durlovski jest koszmarną Królową Nocy . Nie wiem , czy to kwestia złego dnia, ale raczej nie – pamiętam ją z Salzburga, już wtedy wydała mi się kiepska, choć takiego horroru nam nie zafundowała. Alfred Reiter – Sarastro (gdyby Michał Wiśniewski oglądał opery, oszalałby z zazdrości na widok jego peruki) – OK – tylko ja mam u w uszach Sami Wiecie Kogo – jemu nikt nie dorówna. Pozytywnym zaskoczeniem okazali się Tamino – Norman Reinhardt i Pamina – Bernarda Bobro. Żadnego z nich wcześniej nie znałam, oboje mają piękne głosy i umieją śpiewać Mozarta. Najmilej jednak będę wspominać Papagena – Daniela Schmutzharda – ładny głos, pięknie prowadzony, dobre umiejętności aktorskie i sympatyczna osobowość. A w końcu , ze wszystkich postaci to z Papagenem najłatwiej się zidentyfikować – jest zwykłym człowiekiem, żadnym tam bohaterem śniącym o romantycznych porywach. On chce "Ein Mädchen oder Weibchen", zwyczajnie. Jego nagroda za ciężkie przejścia u boku Tamina, Papagena też raczej trzyma się ziemi. I tu czas na drobne wyjaśnienie : przejęłam od niej imię bo nie jest tym, czym się na początku zdaje oraz … dostaje swego barytona. Papagena z Bregencji, Denise Beck była odpowiednio urocza, w czym pomogli jej kreatorzy kostiumów. Reszta wykonawców okazała się równie  znakomita, w tym Damy i Chłopcy. Dyrygent, Patrick Summers mógłby trochę mniej szaleć z tempami, to gwałtownie przyspieszając, to zwalniając bez sensu, ale trudno zepsuć te partyturę, jeśli ma się do dyspozycji Wiener Philharmoniker. Na koniec pytanie do tych, którzy już ten spektakl widzieli – właśnie przeczytałam recenzje w Financial Times, w której stwierdzono, że było nudno. Rozumiecie to? 

https://www.youtube.com/watch?v=dZPWT1Wg0KA 

 












poniedziałek, 22 lipca 2013

Słynne arie, różne wykonania - "Arlezjanka"



Zapożyczenie tytułu od niestety dawno minionej, cyklicznej audycji Piotra Nędzyńskiego w radiowej Dwójce  ma sens - „Arlezjanka” to jedna z tych oper, o których istnieniu wiemy dzięki fragmentowi z upodobaniem wykonywanemu na koncertach i nagrywanemu na składankach. W tym wypadku jest to sławny „Lament Federica”, jakim popisują się wszyscy tenorzy, którym na to głosu wystarcza (oraz pewni tacy, którym nie) od Carusa  do Kaufmanna. Caruso zresztą miał okazję śpiewać całą rolę, bo dla niego została napisana i to on rozpropagował słynną arię. Na końcu posta znajdziecie więc mnóstwo interesujących wykonań „Lamentu”, a porównania bywają pouczające. Do takiego manewru zmusił mnie fakt, że nawet na YT trudno znaleźć jakieś inne próbki z tej opery, co troszkę mnie zdumiało. A mam właśnie za sobą „Arlezjankę” w całości, i chociaż obejrzenie jej wymagało pewnego wysiłku, nie żałuję. Wysiłek ów należało włożyć, by dostrzec, co się na scenie dzieje, bo nie dość, że kopia kiepska (najwyraźniej bezpośrednio przetransferowana z VHS), to chciałoby się powtórzyć za umierającym Goethem „więcej światła”. Nie wiem, może te ciemności miały uwydatnić mrok w duszy bohatera, ale jeśli tak – to nie podziałało. Szkoda, bo w momentach, kiedy decydowano się rozjaśnić trochę przestrzeń ukazywała się oczom całkiem sensowna i bardzo pomysłowa scenografia (pomysłowość dotyczy sfery technicznej – rozsuwające się cichutko dekoracje z jednej sceny płynnie przechodziły  w następną bez nadużywania modnej obecnie obrotówki). Kostiumy były ładne i zgodne z epoką drugiego cesarstwa, w której akcja się dzieje.  Dziś już trudno byłoby zobaczyć takie filisterstwo poza USA, żaden szanujący się przedstawiciel regietheatru by do takiej bezczelności nie dopuścił. Ale ta „Arlezjanka” została wystawiona w 1996 roku w Parmie, kiedy takie rzeczy jeszcze się w Europie zdarzały.  Aż boję się myśleć, jak straszliwy, psychoanalityczny  dramat zrobiłby z tego dzieła Claus Guth  … Bohater bowiem, ów lamentujący Federico zatruwa skutecznie życie sobie i innym ponieważ  kocha damę, którą raz widział, z którą nigdy nie rozmawiał i o której właściwie nic nie wie. Na koniec popada w szaleństwo i rozstaje się z życiem niczym Tosca skacząc w wysokości (tyle,  że z banalnego balkonu, a nie z murów zamku do płynącej kilkaset metrów dalej rzeki). Nie ma się co dziwić, że jego matka ma tu do zaśpiewania arię  „Esser madre è un inferno”. Niezależnie jednak od meandrów fabuły , za które obwinić należy nie byle kogo, bo Alphonse’a Daudeta, autora literackiego oryginału operę oglądało mi się przyjemnie – może właśnie dzięki krzepiącej staromodności scenografii, reżyserii (Mietta Corli) i aktorstwa. Trzeba też przyznać, że wszyscy śpiewacy okazali się nie tylko wokalnie sprawni, ale też urodziwi. Role nieszczęsnego , niespełnionego amanta wykonał Luca Canonici, i słuchało mi się go bardzo dobrze. To ładny głos (chociaż wole nieco ciemniejsze i bardziej mięsiste), ładne frazowanie, interpretacja bardziej melancholijna niż dramatyczna. Towarzysząca mu w partii Vivetty, bezskutecznie usiłującej zdobyć uczucie młodego sensata Desire Rancatore zaczynała wtedy karierę . Jej maleńki, niebrzydki głosik po prostu słabo było słychać. Za to  Susanna Anselmi jako biedna matka, której syn gotuje piekło podobała mi się niezmiernie – dobry głos , ciekawa kreacja, pełna rezygnacji ale niepozbawiona dramatyzmu. Roberto Servile  jako Baldassare (postać stworzona chyba tylko po to by trochę załatać dziury czasowe – opera trwa i tak tylko około 100 minut)  był  w porządku. Podobnie jak dyrygent Daniele Callegari.   
                           

czwartek, 18 lipca 2013

Dzwony Kiteża - Tcherniakov natchniony



Jakoś tak się ostatnio dzieje, że wszystkie moje olśnienia operowe zawdzięczam dziełom słowiańskim. Nie wiem, czy to odzywa się we mnie długo trzymana na uwięzi słowiańska dusza, czy też banalnie znudziłam się trochę włosko-niemiecko-francuską melodyką i potrzebuję czegoś bliższego własnej naturze. Wiem, że raczej niewielu z Państwa dzieli moje upodobanie – a wiem to, bo widzę jak czytane są moje posty, to pozwala mi wnioskować o Waszych zainteresowaniach. Ze mną było podobnie i między innymi skutkiem tego dopiero odkrywam ten niezmiernie bogaty świat. Nie zawsze jest to łatwe, bo poza może dziesiątką oper repertuarowych niewiele cieszy się zainteresowaniem największych teatrów świata, a w związku z tym – również kompanii płytowych rejestrujących spektakle i wypuszczających potem DVD. Dzięki jednak niebu za zjawisko snobizmu – od jakiegoś czasu wypada mieć w sezonie chociaż jedną premierę współczesną i jedną słowiańską. Temu zawdzięczamy na przykład  „Nos” w Met. No i jest nieoceniona sieć – jeśli coś było transmitowane przez najmniejszą narodową telewizję można mieć pewność, że jakaś dobra dusza nagra i udostępni to innym. Tyle, że trzeba czasem głęboko pokopać. A kiedy już masz  zdobyty tak czy inaczej dostęp do jakiegoś rarytasu musisz się jeszcze solidnie przygotować. Bo często się zdarza, że słuchając czegoś po raz pierwszy masz problem ze zrozumieniem tekstu w teoretycznie znanym sobie języku, zaś operę wystawiono „po nowemu” i proste śledzenie akcji bywa mylące. Tu po raz nie wiem który przyjdzie mi podziękować p. Piotrowi Kamińskiemu za opasły niezbędnik jego autorstwa, dzięki któremu wielokrotnie mogłam przetłumaczyć sobie to co widzę na to, co powinnam zobaczyć w zamierzeniu autorów.  W zasadzie przyswajając coś  nigdy wcześniej niewidzianego lepiej mieć to podane po bożemu. Interpretować można dopiero rzecz całą trochę poznawszy. Bywają jednak przypadki tego typu zasady unieważniające i z takim miałam ostatnio do czynienia. Sprawców mojego olśnienia i oszołomienia mogę wymienić kilkoro, ale najważniejsi są dwaj : Nikołaj Rimski-Korsakow i Dmitri Tcherniakov (mam pełną świadomość niekonsekwencji w transkrypcji  rosyjskich nazwisk , jednakże RK utrwalił się w wersji spolszczonej, zaś DC , jak większość jego rodaków jako oficjalną podaje angielską, więc tego się będę trzymać).  O ile fakt, że partytura Rimskiego-Korsakowa jest wspaniała ani trochę mnie nie zdziwił, o  tyle Tcherniakov stał się przyczyną kolosalnego zaskoczenia. Czuję się już zmęczona faktem, że nazwisko reżysera mogę zgadnąć po najwyżej kwadransie spektaklu, a czasem nawet tego nie trzeba , wystarczy zdjęcie w prasie. Reżyserzy nabrali bowiem okropnego zwyczaju – udając , że twórczo interpretują dzieło z maniackim uporem powracają do własnych lęków i obsesji eksploatując je niemiłosiernie i ciągle w podobny sposób. Dlatego dowiedziawszy się, że „Legendę o niewidzialnym grodzie Kiteżu i dziewicy Fiewronii” zrealizowal za pieniądze Nederlandse Opera (tam się odbyła premiera) , La Scali, Teatro Liceu i Opera Bastille właśnie Tcherniakov pomyślałam „ o nie! znowu ciasne wnętrze, stół pośrodku i nuuuuda !” (jeśli komuś udało się w ten sposób upupić nawet „Trubadura” to osiągnięcie niebywałe). A tymczasem … szok dopadł mnie już po pierwszych kadrach. Popatrzcie na zdjęcia, a zrozumiecie. Zanim jednak zacznę relację kilka słów o utworze, do którego słusznie bądź nie przylgnęło określenie „rosyjski Parsifal”.  Moim zdaniem z „Parsifalem” łączy „Legendę …” bardzo silny pierwiastek duchowy oraz ciężar gatunkowy dzieła, w dalsze paralele bym się nie wdawała. Prapremiera odbyła się w 1907 roku , potem niewiele teatrów zdobywało się na odwagę włączenia „Legendy” do repertuaru, a to głównie z przyczyny konieczności zatrudnienia dużego i znakomitego zespołu zdolnego podołać zadaniu. W czasach nam najbliższych trzykrotnie wystawiał to Teatr Maryjski (2 razy w latach dziewięćdziesiątych, potem w 2001 – tamtejszy debiut Tcherniakova i jego druga zaledwie praca w operze) , był też spektakl w Bregencji. Tam podobno poszli na łatwiznę osadzając akcję (oryginalnie rozgrywającą się w XIII wieku , podczas najazdów tatarskich) w czasach rewolucji, co spowodowało prostą opozycję: nasi – biali i oni – czerwoni.  Tcherniakov  nie zafundował sobie i nam takiej łopatologicznej interpretacji, twierdzi , że „Legenda’…” to jego ukochana opera i realizując ją po raz drugi po 11 latach każdy szczegół miał już przemyślany i przepracowany. Po odsłonięciu kurtyny znajdujemy się w otoczeniu sielskim i niezwykłej urody – to azyl Fiewronii . Jesienne trzciny porusza lekki wietrzyk, pięknie obecny także w partyturze, wszystko osnuwają widowiskowe mgły. Dziewczyna zajmuje się prostymi pracami w tym oryginalnym obejściu, pomaga i leczy okolicznych wieśniaków. Po przybyciu rannego księcia opatruje także i jego, miłość od pierwszego wejrzenia łączy młodych, dzień powoli przechodzi w noc ( zmierzch pokazany został  z niebywałą maestrią , za sprawą  Gleba Filshtinsky’ego, projektanta oświetlenia),i tu sielanka się kończy. Element niepokojący, zapowiadający nadchodzące zło stanowią trzy ustawione w głębi sceny drabiny mające symbolizować Golgotę (nie było to dla mnie oczywiste). Akt drugi wyrywa nas gwałtownie z poczucia ciepła i bezpieczeństwa. Znajdujemy się w knajpie (takie za czasów PRL u nas nazywano mordowniami), okoliczna ludność pije i bawi się nie zwracając uwagi na miejscowego barda , wieszczącego straszną przyszłość. Ubrania są współczesne i urody nienamolnej. Wśród gości wyróżnia się Griszka , który nie tylko chla, ale też najwyraźniej próbuje zaszokować innych bluźniąc (sposób, w jaki obchodzi się krzyżem jest obrzydliwy) i awanturując się. Ale – szoku nie ma. Miejscowi są zbyt pijani i zbyt najwyraźniej oswojeni z zachowaniem Griszki,  który sprawia wrażenie postaci z Dostojewskiego. Takich „dostojewskich tropów” jest w spektaklu znacznie więcej, chociażby postać główna – boża prostaczka, żeńskie wcielenie księcia Myszkina czy też Aleksego Karamazowa. Wtedy nadchodzi rzeź . Nie będę opisywać po kolei wszystkich obrazów , to trzeba zobaczyć koniecznie! Ale pod powiekami został mi Fiodor Poljarok oślepiony, w okrwawionej koszuli, została Fiewronia uwalniająca Griszkę z więzów, została mordercza furia tego ostatniego, prześladowanego przez dźwięk dzwonów Wielkiego Kiteża. Najbardziej jednak wstrząsnęła mną scena ze skopaną na śmierć Fiewronią, która przechodzi do lepszego świata. Jej ciało jest myte, układane na marach przy czynnym udziale martwej dziewicy, i to nie jest ani głupie, ani nielogiczne.  Finał przenosi nas nad jezioro, do chaty , w której odbędzie się niebiańskie wesele Fiewronii i jej poległego w bitwie księcia z udziałem Fiodora i innych dobrych dusz. Także rajskie ptaki, które zwiastują już to śmierć, już to nadchodzące życie wieczne mają tu człowieczą  postać – to zwykli, „biedni ludzie” . Wcale się nie dziwię, że po zasłonięciu kurtyny frenetyczne brawa poprzedziła chwila skupionej ciszy. Nie ma chyba większego komplementu dla twórców spektaklu. Wśród nich, poza wymienionymi poczesne miejsce należy się zjawiskowej Svetlanie Ignatovich, która do roli Fiewronii wcale nie była przewidziana. Miała ja wykonać Kristine Opolais, ale zaniemogła i temu zawdzięczamy nowa gwiazdę na operowym firnamencie. To partia z rodzaju morderczych – wymagająca niemal stałej obecności na scenie podczas trzygodzinnego spektaklu, i to obecności aktywnej. Ignatovich dysponuje wszelkimi darami, pozwalającymi wróżyć jej wspaniałą przyszłość: ładnym, srebrzystym (ale ciepłym) sopranem, wyrównanym we wszystkich rejestrach, pięknym prowadzeniem frazy, wyrazu dramatycznego mogły i powinny jej pozazdrościć znacznie bardziej doświadczone koleżanki (w tym pewna słynna rodaczka). Jest też całkowicie wiarygodna i wręcz przejmująca aktorsko. To ostatnie można też powiedzieć o Johnie Daszaku , grającym bardzo trudną i wyczerpującą fizycznie rolę Griszki. W jego (i Tcherniakova) interpretacji Griszka to ów mały bies, na prawdę potwór. Tkwi w nim jakaś zadra, jakaś krzywda, która nim go uczyniła. Momentami chciałoby się wiedzieć, co to takiego. O ile jednak aktorsko Daszak podołał zadaniu, wokalnie już niestety nie. Jego głos ma specyficznie słowiańską barwę, nie ma jednak odpowiedniej mocy, brak też umiejętności. Partia napisana jest specyficznie, składa się z wielu gorączkowych fragmentów, głównie parlando. Słowa powinny czasem być wyrzucane jak z kałasznikowa, czasem złowieszczo ciche. Tego nie ma – szkoda. Za to ci, którzy znają Alexeya Markova tylko z monachijskiego bądź nowojorskiego „Trubadura” byliby przyjemnie zdziwieni. Jego bohater, Fiodor, ma, poza króciutkimi fragmentami jedną , koronną scenę i ona została wykonana świetnie pod każdym względem. Jako ukochany kniaź Fiewronii Maxim Aksenov wykazał się , podobnie jak Daszak jasną, słowiańską barwą głosu, tyle, że znacznie lepiej się nim posługiwał. Trzeba jednak przyznać, że i tekst muzyczny miał łatwiejszy. Stworzył tez niezmiernie sympatyczną postać. Muszę jeszcze wspomnieć o wielu postaciach drugoplanowych, z których niektóre maja całkiem sporo do zaśpiewania i właściwie wszyscy wywiązali się ze swych zadań imponująco : Vladimir Vaneev jako kniaź Jurij, Gennady Bezzubenkov – Guślarz, Ante Jerkunica  - Biedaj, Vladimir Ognovenko – Burundaj , Maryam Sokolova – Paź , wreszcie Jennifer Check i Margarita Nekrasova –Rajskie Ptaki. Trudno mi sobie wyobrazić lepszego dyrygenta niż Marc Albrecht, który by poprowadził orkiestrę grającą w natchnieniu z taką precyzją, uważnością i miłością do tej muzyki. Trzeba też złożyć głęboki ukłon w stronę chóru - Rimski-Korsakow napisał  mu piękną partię, przejmująco wykonaną. Na koniec informacje niby nie najważniejsze, ale jednak  - Dmitri Tcherniakov został  laureatem pierwszej International Opera Award za reżyserię, zaś spektakl otrzymał tę nagrodę w kategorii produkcja roku. „Opernwelt” uznał Svetlanę Ignatovich za najbardziej obiecującą młodą śpiewaczkę .

















niedziela, 14 lipca 2013

Powtórka z "Trubadura" - Bregencja i ... znów Monachium

Odrobiłam lekcję, moi drodzy. Ponieważ po monachijskim „Trubadurze” mnóstwo głosów, zarówno blogowych jak prywatnych tę produkcję chwaliło postarałam się. Obejrzałam to po raz drugi, wysłuchałam, co mają do powiedzenia Oliver Py i Jonas Kaufmann. Ochłonięcie z wrażenia (to swoisty komplement – wrażenie jednak było, co na ogół lepsze jest od nudy) nie spowodowało jednak dużej różnicy  w moim spojrzeniu na tę produkcję. Nie wszystko da się uzasadnić konwencją koszmarnego snu. Pewne wyjaśnienia zwyczajnie mnie nie przekonały. Na przykład kwestia ślepoty Leonory. Owszem , to postać szczególna, eteryczna, nieziemska. Nic o niej nie wiemy – kim jest? skąd przychodzi? Owszem, jest szczególnie uwrażliwiona na dźwięk – zakochuje się w głosie Manrica zanim pokocha jego samego. Ale czy to znaczy, że musi być niewidoma? Lub  też obecność na scenie lokomotywy, tłumaczona przez … mniemane przytłoczenie Verdiego postępem technicznym . Nawet jeśli by tak było (tylko skąd Py zna uczucia Verdiego?) mylenie życiorysu autora z fabułą jego opowieści kończy się  zazwyczaj źle – jak nie przymierzając słynny Brokeback Oniegin … Przy ponownym oglądaniu namolna ilustracyjność drażniła mnie jeszcze bardziej , zaś Elena Manistina podobała się nieco mniej ( nie dotyczy to wokalnej strony jej kreacji). Zauważyliście, że tylko w jej interakcjach z Kaufmannem była emocjonalna prawda? Inspirujący partner jest jednak bardzo ważny – tylko najlepsi (jak Kaufmann właśnie) nie muszą się na nim opierać, sami stanowią inspirację. Tym bardziej podziwiam spektakl Carsena, który takich ułatwień w postaci fantastycznych (przynajmniej dwojga) artystów nie miał. „Trubadur” w jego reżyserii to dziwny przypadek. Nie byłabym w stanie go szczerze polecić, bo z tak kuriozalnym przypadkiem wokalnej niemocy w wykonaniu głównego tenora nie spotkałam się wcześniej, a reszta obsady jest przeciętna. Ale równie daleko mi do odradzania, kontrowersyjna zdaniem niektórych produkcja to dla mnie najlepszy „Trubadur” jakiego widziałam. Zacząć jednak należy od samego festiwalu w Bregencji, bo to wydarzenie specyficzne. Przede wszystkim dlatego, że scena znajduje się na Jeziorze Bodeńskim, widownia i orkiestra zaś na jego brzegu. Powoduje to oczywiście konieczność nagłaśniania , a nie wszyscy to lubią. Nie z tego jednak Bregencja słynie . Od ładnych paru lat ustalił się tam zwyczaj zabudowywania tej wielkiej sceny gigantycznymi, czasem na pierwszy rzut oka szokującymi dekoracjami. Nie będę ich opisywać, bo nawet jeśli ktoś nie widział, może posłużyć się Googlem, a jak wiadomo obraz wart tysiąca słów . W wypadku „Trubadura” miejscem akcji okazała się … krwiście czerwona rafineria z dziesięcioma kominami i wieloma kładkami, dającymi możliwość rozgrywania akcji na różnych poziomach – i tym razem, wobec konieczności noszenia przez śpiewaków mikroportów nie wpłynęło to jakość dźwięku.  Zabudowano też „proscenium” – tam mamy omszałe kamienie wśród których rozrzucone są beczki po ropie. Oba te tereny rozdziela czasem pleksiglasowy, przezroczysty mur. Nie brzmi dobrze? Ale wygląda imponująco i sensownie, zwłaszcza, że czasami rafineria sprawia wrażenie zamczyska. To miejsce rządzone przez Hrabiego Lunę , jego własność i królestwo zaludnione przez hordy pracowników – żołnierzy w niebieskich mundurach. Cyganie zamieszkują nabrzeże, zręcznie poruszając się po oślizgłych głazach. Te dwa światy przenikają się właściwie tylko przy okazji działań zbrojnych. Drużyna Hrabiego jest znakomicie uzbrojona  i wyszkolona (ćwiczenia w sztukach walki możemy obserwować), przyjaciele Manrica także wykazują sprawność fizyczną spuszczając się na sznurach po murze. Zawdzięczamy Carsenowi sporo niezmiernie efektownych wizualnie obrazów, które zostają z nami po seansie, na przykład korowód mniszek oświetlonych trzymanymi w dłoniach świecami . Światło w ogóle stanowi tu osobny temat, ponieważ spektakl zaczynał się za dnia, potem widzieliśmy wszystkie fazy zmierzchu (ach, ta pomarańczowa poświata odbita w wodzie) i w końcu czarną noc. Najprostszym z efektów ( i nie mówię tu o technice) jest ogień, który bucha z kominów punktując każde tutti w orkiestrze. Czasem to tylko dwa kominy, czasem więcej -  w finale oczywiście wszystkie. Płomienie buchają także z beczek po ropie grzejąc siedzących przy nich Cyganów. Ogień to motyw przewodni – w idealnej zgodzie z librettem. Z jego pomocą wykreowano momenty przejmujące . Azucena  zbliża do niego dłonie jakby chcąc doświadczyć tego, co jej matka i cofa je przerażona. Żołdacy Hrabiego złapawszy Cygankę straszą ją najpierw zapalniczką, potem już pochodniami. Opisuję to wszystko na dowód, że zalety tej produkcji to nie tylko specyficzne warunki, w jakich została wystawiona. Porównując ze spektaklem Olivera Py, ten jest bardziej logicznie powiązany z librettem, nie ucieka w barokowy nadmiar ani poetykę snu. I zawiera tylko jeden fragment ilustracyjny, ale także nieco subtelniejszy niż u Py (kiedy Fernando snuje swą opowieść personifikacją schwytanej domniemanej dzieciobójczyni staje się jeden z młodych żołnierzy). Oczywiście Carsen nie wykreował tak magicznej więzi między bohaterami, nie miał do dyspozycji Kaufmanna i Harteros. Iano Tamar była całkowicie nijaka, ale przynajmniej wokalnie trzymała się w granicach przyzwoitości. Nie mam pojęcia, kim jest i gdzie został znaleziony Carl Tanner, koszmarniejszego Manrica trudno, nawet w upiornych snach sobie wyobrazić, grał , śpiewał i wyglądał katastrofalnie, czasem wręcz ośmieszająco. Na tym tle Giovanni Battista Parodi – Fernando był tylko kiepski. Marianne Cornetti zdała egzamin jako Azucena, jej postać potraktowana została zgodnie z tradycją wykonawczą. Była mniej dominująca niż Manistina, nie tak wszechobecna . No i starsza. Hrabiego Lunę  Zeljko Lucic zaśpiewał tak sobie. On zawsze trzyma pewien poziom, ale mimo, że marszczył się i groźnie pohukiwał nie zrobił na mnie większego wrażenia. Aż do finału.  I tam też było ciekawiej niż w Monachium, gdzie wszyscy protagoniści zastygli w bezruchu. U Carsena Hrabia Luna zabija Manrica własnoręcznie, a dowiedziawszy się, że dokonał bratobójstwa podbiega ciała, i dopiero zobaczywszy, że nic nie można zrobić skarży się „e vivo ancor”. Proste i efektywne. Dyrygent Thomas Rosner sprowadzony na nagłe zastępstwo za Fabia Luisi nie wykazał się szczególną inwencją, ale Wiener Philharmoniker mają „Trubadura” w czubkach palców, trudno więc coś zepsuć. 







środa, 10 lipca 2013

Smutny koniec dream team’u – „Jaskółka” z Met, 2009



Smutne to, ale niegdysiejszy operowy dream team kończy się na naszych oczach, i to kończy w sposób bardzo brzydki. Angela Gheorghiu i Roberto Alagna byli w latach dziewięćdziesiątych uważani za parę nie do pobicia i pozostali tacy jeszcze przez jakiś czas. Klasyczne zestawienie sopran-tenor w życiu osobistym dosyć rzadko funkcjonuje , bo soprany nie wiedzieć czemu (chyba, żeby wziąć pod uwagę liczne dowcipy o tenorach)  wolą basów. Oni byli prawdziwym teamem prywatnie i zawodowo. W pewnym okresie nie dało się złapać ich na scenie osobno, co bywało irytujące. Angela i Roberto mieli jednak fatalną opinię jako skłonni do kaprysów i niebotycznych wymagań, co zaowocowało napiętymi ich stosunkami dyrekcjami różnych oper, także Met (gdzie się pobrali w 1996). Co dziwne, dostawało się głównie jej, mimo, iż on także słynnie z niezmiernie delikatnego ego. Tym niemniej na początku 2009  (premiera w Sylwestra 2008) stanęli na nowojorskiej scenie by wystąpić tam razem już chyba po raz ostatni w serii przedstawień rzadko grywanej opery Pucciniego, która stała się poniekąd ich specjalnością (nagrali ją już w 1996).Dziwnie się dziś tę „Jaskółkę” ogląda. Bo przecież wiadomo, że wystawiono ją specjalnie dla nich, chyba w ramach zapewnienia, że niegdysiejsze przewinienia zostały puszczone w niepamięć. Samo dzieło nie bez przyczyny nie cieszy się szczególnym zainteresowaniem dyrektorów teatrów operowych – wydaje się być znacznie bardziej błahą odbitką „Cyganerii”. Podobny temat, bliźniacza instrumentacja i konstrukcja dramaturgiczna  - tylko bohaterka w finale ocala życie, które będzie toczyć się dalej pewnie bez wielkich dramatów. To u swych początków miała być operetka, wahanie Pucciniego  dało kiepskie efekty. Co nie znaczy wcale, że partytura nie zawiera pięknych fragmentów, a rzeczy całej nie ogląda się i słucha z przyjemnością. W końcu to jednak Puccini!  Prace nad produkcją nie zaczęły się w Met dobrze – reżyser wersji paryskiej Nicolas Joel został dotknięty zawałem serca, rzecz dokończył więc Stephen Barlow. I co skutkiem tego dostaliśmy? Spektakl ostentacyjnie , cukierkowo wręcz ładny, lekki, sympatyczny i do natychmiastowego zapomnienia. Oko dopieszczają śliczne kostiumy (Franca Squarciapino) , które idealnie leżą na zgrabnych figurach wykonawców . W tle mamy nie mniej piękne dekoracje, które w dodatku są tym, czym być powinny: salon to salon, kawiarnia to kawiarnia (zamiast "Momusa" mamy "Chez Bullier"), wreszcie finałowy azyl kochanków to cudne wnętrze w stylu art deco. Nie ironizuję ani trochę, uważam, że takie potraktowanie „Jaskółki” dobrze jej posłużyło. W dodatku Marco Armiliato wykonał koronkową robotę wydobywając z partytury wszelkie jej zalety, jak przede wszystkim jej mgławicową delikatność mieniącą się setką odcieni. Angela Gheorghiu jest nadal posiadaczką wyjątkowo atrakcyjnego głosu, nie zawsze jednak właściwie z tego daru korzysta. Tutaj pokazała nam promienne, połyskliwe góry skali, pozostawiającą sporo do życzenia średnicę i zastanawiający, całkowity brak dołu. Jako Magda stroiła kokietliwe minki i wdzięczyła się niemożliwie, co osłabiło wymowę finałowego dramatu. Mam z Gheorghiu podstawowy problem – trudno mi uwierzyć w szczerość uczuć jej bohaterek. Ale – może skaza tkwi w oku patrzącego, nie wiem. Z  Alagną sprawa wygląda inaczej . On zazwyczaj obdarza swoje postacie żarliwością, w autentyczność miłosnych wybuchów Ruggera trudno wątpić. Tyle, że są one wyrażane matowym, głuchym głosem, którego prawie nie rozpoznałam. Przecież jemu na dźwięczności dotąd nie zbywało. A jednak. To na szczęście nie była trwała tendencja, później zdarzało mi się słyszeć Alagnę w dużo lepszej formie, chociaż oczywiście dla nikogo czas w miejscu nie stoi. Druga para (znów kłania się „Cyganeria”) zrobiła na mnie doskonałe wrażenie . Lisette Oropesa jako … Lisette ma maleńki, srebrzysty sopran , którym posługuje się z pełną świadomością plusów i ograniczeń. Poza tym jest nieodparcie zabawna i sympatyczna, co w roli subretkowej ma znaczenie. Marius Brenciu , liryczny tenor z Rumunii debiutował w Met jako Prunier i był to udany występ. Czego nie da się powiedzieć o Samuelu Rameyu. Jego bohater, Rambaldo nie ma dużo do śpiewania, i na szczęście, bo to co ma, zostało wykonane drżącym, nieprzyjemnym głosem. Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść … Ostatnie spektakle „Jaskółki” z udziałem Gheorghiu i Alagny odbyły się w lutym 2009. W październiku Angela w wywiadzie ogłosiła rozstanie z mężem szeroko opowiadając, jak bardzo pragnie on jej powrotu. Ryzykując gniew Petera Gelba odwołała też swój udział w planowanej   „Carmen”, bo Josego miał śpiewać Roberto. Po mniej więcej roku Gheorghiu tą samą drogą co poprzednio ujawniła światu, że do rozwodu nie doszło i jest z małżonkiem bardzo szczęśliwa. Minęło trochę czasu, szczęście najwyraźniej nie okazało się tak pełne, gdyż para jednak potwierdziła, że rozwód się odbędzie (zgadnijcie kto i jak o tym zawiadomił).  On ustabilizował się uczuciowo przy boku pewnej doskonale nam znanej młodej gwiazdy, ona próbuje szczęścia głownie z dużo młodszymi tenorami. I byłoby to wszystko straszliwie banalne,  gdyby nie  pojawił się kolejny wywiad. I tu już drobne uszczypliwości tracą rację bytu, gdyż Gheorghiu powiedziała, że Alagna ją bił. Oskarżenie straszliwe , bo jeśli to prawda, możemy sobie wyobrazić jakie piekło przeszła ofiara przemocy domowej i dlaczego nie chciała wystąpić na scenie w roli mordowanej przez Jose Carmen. Z drugiej jednak, Robertowi Alagna trudno będzie udowodnić, że nie jest wielbłądem . Na razie wydał tylko oświadczenie, że nie będzie komentował  wypowiedzi swej żony, a sprawa jest w rękach prawników. I tak kończy niegdysiejszy dream team. Wszak w operze unhappy ending to norma, nieprawdaż?