niedziela, 9 lipca 2023

Miłość w czasach zarazy - "Romeo i Julia" w Paryżu

Szczęśliwie udało mi się uniknąć takiego nagłówka we wpisach czynionych podczas covidowego panowania chociaż kusiło, oj, kusiło. Dziś jednak tytuł „Miłość w czasach zarazy” narzuca się z wielką siłą i uległam. Pewnym zaskoczeniem dla tych, co nie widzieli może być fakt, że tekst dotyczy najnowszej realizacji „Romea i Julii” w Opéra Bastille. Tym niemniej – bardzo precyzyjnie opisuje to, co pokazano nam na scenie. Produkcja jest mocno niestandardowa i spotkała się z krańcowo różnym przyjęciem – od owacji dla reżysera i jego teamu przy otwartej kurtynie (kiedy to ostatnio słyszeliście?) przez zachwyty kilku profesjonalistów do lekceważących prychnięć, że „wygląda to jak musical” albo „kicz, ale efektowny”. Z tym ostatnim nawet bym się zgodziła, dodając koniecznie przymiotnik „zamierzony”. Bo, widzicie, ja lubię takie widowiska, one dla mnie są żywym symbolem swoistego geniuszu opery, dowodem na ciągłą atrakcyjność tego szalonego świata, w którym zdarzyć się może absolutnie wszystko. Nawiązania do popkultury i nie tylko (kto ostatecznie rozstrzygnie, czy Edgar Allan Poe, którego ducha wyraźnie się czuje należy do dziewiętnastowiecznej kultury wysokiej czy powinien być zwany tylko autorem horrorów?) prowokują widza do tropienia śladów i odniesień, co bywa zabawą stymulującą mózg. A więc – zabawmy się trochę. Na początek – scenografia, która wydaje się być żywcem przeniesiona z filmów Tima Burtona – po prostu jego świat jak żywy. Bruno de Lavenère postawił na scenie obracające się, stylowe i monumentalne schody, które pełnią różne funkcje, a przy okazji przypominają te z … Palais Garnier. Do wrażenia, jakie ich widok wywiera wydatnie przyczynił się Antoine Travert oświetleniem współtworząc klimat niesamowitości. Niby ciemno, a jednak wszystko co trzeba widać, ucz się HBO (czy też Max)! Dalej – kostiumy Sylvette Dequest – barokowo nadmiarowe, ale z elementami współczesnymi, rwące oczy nasyconymi kolorami i w niektórych przypadkach celowo przekraczające granice kiczu. Gdybym oglądała zdjęcia z pierwszej części nie wiedząc z jakiego spektaklu pochodzą podejrzewałabym akt Olimpii z „Opowieści Hoffmanna”. Mamy też swoistą, „połamaną” choreografię i męczy mnie uczucie, że skądś ten typ znam, ale nie odważyłabym się pisać skąd, jako, że taniec oglądam czasem entuzjastycznie, ale bez głębszej wiedzy na ten temat. Reżyser poskładał wszystkie te wydaje się nieprzystające do siebie klimaty w niezwykle koherentną całość. Zmiany w fabule są, ale nie naruszają zasadniczej opowieści. Thomas Jolly nie zmienił zasadniczej warstwy fabularnej ale ją wzbogacił dodając nowy kontekst. Bo oto od pierwszej chwili lądujemy w czasach zarazy z całym ich, znanym z lektury oraz ikonografii sztafażem. Widzimy zwłoki wynoszone z domów, czarno ubranych mężczyzn w ptasich maskach, znaki malowane czerwoną farbą na drzwiach domów. Czysty Bosch. Przy okazji balu z okazji urodzin Julii skojarzenie z Boccaciem narzuca się samo i na ten taniec na wulkanie patrzy się trochę inaczej niż na ową scenę w innych realizacjach. A jednak sedno tej historii pozostaje i cały czas chodzi w niej o miłość w zagrożeniu. Niebezpieczeństwo jest reprezentowane nie tylko przez ludzką nienawiść i głupotę, ale ma też swoje fizyczne oblicze i oba są równie przerażające. Ja to kupuję. Po tym spektaklu pozostanie mi w pamięci sporo wspaniałych obrazów – na przykład kochankowie pospiesznie i z czułością strojący łódź ojca Laurenta by stała się ich ślubnym ołtarzem. A będzie jeszcze grobem Julii. Ich wspólnym grobem. Zapamiętam także jak uderzająco trafny w tych warunkach jest tekst arii Stephano „qui vivra verra”. A nie brakuje i humoru – chociażby „pojedynku” na … pory, w rękach figlarnego pazia stające się ucieleśnieniem pary amantów. Największe wrażenie robi jednak scena Julii w czwartym akcie. Na początku tylko gwałtownie falująca zasłona wspomaga bohaterkę w wyrażeniu lęku, potem obraz życia w niechcianym małżeństwie przeraża ją tak, że w akcie desperacji wypija „truciznę”. A potem mamy również upiorną (choć formalnie nic strasznego w niej nie się nie dzieje) wizję „umierającej” Julii. Poza tym warto zwrócić uwagę na choreografię walk – nie naturalistyczną, ale efektowną no i na to, co bardzo cenię – na scenie są tłumy ludzi i każdy po coś, każdy ma co zagrać. Przedstawienie udane zarówno od strony teatralnej jak muzycznej zdarza się niezbyt często, ruszajcie więc do klawiatur by wywołać Culturebox i zobaczcie sami. Carlo Rizzi dobrze wyważył tempa i zachował proporcje dźwiękowe, nikt tu nie bywa zagłuszany, orkiestra „oddycha” razem ze śpiewakami. Partytura naprawdę żyje. Najlepszy operowy chór świata jak zawsze we wspaniałej formie, kierowany pewną ręką pani Ching-Lien Wu. Właściwie wszyscy śpiewacy spisali się na medal : Jean Teigen jako Laurent, Laurent Naouri jako Capulet, Sylvie Brunnet-Grupposo jako Gertrude, Huw Montague Rendall – Mercutio. Szczególną uwagę spośród postaci drugiego planu zwracała Lea Desandre, co nie jest niespodzianką, Jej elfia uroda sprawdziłaby się w niejednym serialu fantasy. O zaletach wokalnych nie ma co dłużej pisać – podejrzewam, że wszyscy doskonale je znacie i cenicie. Maciej Kwaśnikowsk bardzo dobrze zaprezentował się jako Tybalt i drzwi do dużej kariery dla młodego (rocznik 1992) tenora lirycznego stoją otworem. Pan inżynier pobierał nauki w przeróżnych programach dla młodych artystów (w tym w Salzburgu, Aix-en-Provence, Met, TWON i wreszcie Opéra national de Paris, z którą związał się na dłużej). Nadal studiuje u Neila Shicoffa. Życzę triumfów na wszelkich scenach świata! Para tytułowa rozgrzała serca całej chyba publiczności – młodzi, żarliwi, z odpowiednimi głosami i umiejętnościami, ale także charyzmą sceniczną i chemią Elsa Dreisig i Benjamin Bernheim unieśli odpowiedzialności … śpiewająco. P.S. Niedawno opowiadałam Wam o eleganckiej, ale nieco chłodnej wersji „Romea i Julii” z Zurychu. Trudno o dwa tak krańcowo różne spektakle, mimo iż amant w obu był ten sam. Przyznaję się do bycia w teamie paryskim.