wtorek, 1 września 2020

"Orlando furioso" w La Fenice czyli falsecista idealny



Francuzi nie bez racji zwą to uderzeniem pioruna. U nas przedwojenny autor tekstu w pewnej bardzo znanej piosence podsumował rzecz tak
„Tak mi wstyd, strasznie wstyd
Lecz zakochałem się
Który raz? Setny raz …
Lecz zakochałem się”                           
Wszystko niby zwykłe i banalne, ale kiedy nie dotyczy osoby, a jej głosu zaczyna wyglądać bardziej osobliwie. Zwłaszcza, kiedy tak jak w moim przypadku jest to ten typ śpiewania, którego zdecydowanie nie lubię. Bo jak można lubić coś, co nawet w nazwie ma fałsz a dźwięk wydobywa się w sposób dalece nienaturalny. Wikipedia podaje w dodatku że rezultat ma „groteskowe brzmienie”. A lubić można. Bardzo nawet można, śpiew falsetowy jest  w Polsce niezmiernie popularny. Zadziwiająca miłość Polaków do falsecistów zaczęła lawinowo narastać wraz ze wzrostem popularności muzyki barokowej, która cieszy się naszą wielką sympatią. Mamy w kraju sporo festiwali tzw. muzyki dawnej (nie przepadam za tym terminem), występują na nich popularni i markowi artyści, wiemy „czym to się je”. Dochowaliśmy się własnych falsetowych gwiazd, już nie samotnych i traktowanych jak osobliwość jak w czasach Dariusza Paradowskiego.  Wszystko to uważam za zjawisko pozytywne, ale jednak z pewną rezerwą. Nic nie poradzę – dla mnie zdecydowana większość panów „cienko śpiewających” brzmi płasko i niezbyt przyjemnie. Nie wszyscy oczywiście, poza tym niektórzy z nich są tak wybitnymi interpretatorami, że mogę ten falset wybaczyć. To przypadek Bejuna Mehty (który już chyba nie występuje, kariery falsecistów są krótsze niż innych śpiewaków) i Iestyna Davisa. Po części to też cecha charakteryzująca mojego w tej dziedzinie ulubieńca, Kacpra Szelążka, który do niedawna  jako jedyny potrafił zachwycić mnie barwą swego głosu. Teraz jest ich już dwóch. Bo, proszę państwa zachwyciłam się głosem i talentem pewnego falsecisty. Włączyłam sobie niczego nie podejrzewając dwuletnią już rejestrację spektaklu „Orlando furioso” Vivaldiego z weneckiego Teatro La Fenice (scena Teatro Malibran).   Uszczegółowienie jest tu niezbędne, bo istnieje też o rok wcześniejsza wersja tego przedstawienia z festiwalu w Martina Franca, z podobną obsadą, z jedną, ale dla mnie zasadniczą różnicą. I, jeśli tak można powiedzieć na tę różnicę chce zwrócić dziś Waszą uwagę. Sama produkcja Fabio Ceresy jest ciekawa, bo pokazuje nam dzieło Vivaldiego tak, jak autor sam mógł je zobaczyć. Scenografia  Massimo Checchetto i kostiumy Giuseppe Patelli nie przywołują czasów, w których teoretycznie akcja powinna się toczyć, ale te, w których opera powstała, tyle, że ostentacyjnie ubaśniowione. Także gesty, ruch sceniczny nie wydaje  się pochodzić z naszego zapędzonego dziś. Patrzyłam na ten nieukrywający swej sztuczności obrazek zastanawiając się czy podobny oglądali widzowie weneckiego Teatro San Angelo w 1727 roku, w dniu premiery. Jeśli tak, to im, w przeciwieństwie do mnie się nie podobał , spektakl poniósł spektakularną klęskę.  Prawdopodobnie muzyka była dla ówczesnej publiczności trochę zbyt nowoczesna – igranie z przyzwyczajeniami odbiorcy zawsze bywa w sensie marketingowym ryzykowne. Ale ja, widz współczesny, którego codziennością są spektakle operowe odrzucające intencje autorskie z całą swobodą i w dodatku w całkowicie fałszywym poczuciu bycia rewolucjonistą walczącym z mieszczańskim poczuciem estetyki byłam oczarowana. Tym bardziej, że Diego Fasolis panował nad muzyczną stroną przedsięwzięcia doskonale, mimo, że w kanale miał miejscową orkiestrę a nie swoich Il Barocchisti – czyli brawa dla muzyków weneckich. Podobnie jak dla solistów, bo znakomicie wypadli niemal wszyscy (z jednym, bardzo bolesnym wyjątkiem niegdyś wspaniałej Soni Priny, ale na negatywach nie będę się skupiać) : Francesca Aspromonte – Angelica, Lucia Cirillo – Alcina, Loriana Castellano – Bradamante i Raffaele Pe – Medoro. I tak muzyka sobie płynęła i mniej więcej po czterdziestu kilku minutach pojawił się na scenie Ruggero. Początkowo nie mogłam oderwać oczu od pomarszczonej granicy między peruką a czołem właściwym śpiewaka (jeśli coś w tym spektaklu szwankowało oprócz roli Orlanda to właśnie charakteryzacja) ale po krótkiej chwili przestałam ów defekt  zauważać bo partia ta zaczyna się od jednej z najpiękniejszych arii Vivaldiego „Sol da te”. A ona została przez kompletnie nieznanego mi falsecistę wykonana tak, że prawie zapomniałam oddychać. Słodko, sennie-zmysłowo i przepięknie brzmiącym, okrągłym, miękkim męskim altem, w perfekcyjnym dialogu z fletem Stefano Bet’a. Taka idealna stopliwość  głosu ludzkiego z instrumentem zdarza się rzadko, naprawdę rzadko.  Słyszałam „Sol da te” wiele razy i w wykonaniach śpiewaków znacznie sławniejszych i bardziej poważanych niż ten na razie anonimowy dla mnie artysta, ale w tak zachwycającym jeszcze nigdy. Przy czym w dalszym przebiegu przedstawienia okazało się, że potrafi on nie tylko stworzyć magiczną aurę leniwej zmysłowości, ale po prostu jest wspaniałym aktorem głosowym i kiedy trzeba potrafi sypać gniewnymi koloraturami bez najmniejszych trudności . Domyślacie się, że  po seansie rozpoczęłam intensywne poszukiwania i stwierdziłam ze zdumieniem, że  śpiewak, o którego chodzi bywał w Polsce nie raz począwszy od 2014, kiedy śpiewał Tamerlana w Poznaniu, potem we Wrocławiu i Katowicach. Przyjmowany bywał różnie -  Dorota Szwarcman krzywiła się na jego błędy intonacyjne, któryś z jej komentatorów nie mógł znieść  … mimiki, chociaż merytorycznie był zadowolony. Ale też Carlo Vistoli , bo tak się obiekt mojej muzycznej fascynacji nazywa doczekał się takiej recenzji w partii „Ludzkiej Kruchości” w „Powrocie Ulissesa do ojczyzny” . Tu cytat z artykułu Mirosława Kocura „Arię Mortal cosa son io (Śmiertelny jestem) – zaintonował niebiańskim kontraltem Carlo Vistoli. Dziś powierza się zwykle tę partię mezzosopranom. Słuchanie męskiego głosu w tej iście karkołomnej arii to jednak doświadczenie wyjątkowe. Teraz już rozumiem, że można zemdleć z zachwytu podczas słuchania na żywo kontraltu.”
Chyba powinnam się cieszyć, że nie słyszałam na żywo. Ale usłyszę, gdy tylko wytropię jakiś występ Vistolego u nas. A na razie proponuję Wam sprawdzenie nauszne na You Tubie. I lojalnie ostrzegam – to tylko pierwszy wpis związany z tym śpiewakiem  - będzie więcej Są powody. Na przykład „Orfeusz i Eurydyka”  z Opera di Roma.
P.S. Dla porównania – ta sama inscenizacja, tyle że z Martina Franca i zmiennik Vistolego w partii Ruggera  - Luigi Schifano. Też dobry, ale w sposób standardowy – nie ma tej niezwykłej aury.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz