Francuzi
nie bez racji zwą to uderzeniem pioruna. U nas przedwojenny autor tekstu w
pewnej bardzo znanej piosence podsumował rzecz tak
„Tak
mi wstyd, strasznie wstyd
Lecz
zakochałem się
Który
raz? Setny raz …
Lecz
zakochałem się”
Wszystko
niby zwykłe i banalne, ale kiedy nie dotyczy osoby, a jej głosu zaczyna
wyglądać bardziej osobliwie. Zwłaszcza, kiedy tak jak w moim przypadku jest to
ten typ śpiewania, którego zdecydowanie nie lubię. Bo jak można lubić coś, co
nawet w nazwie ma fałsz a dźwięk wydobywa się w sposób dalece nienaturalny.
Wikipedia podaje w dodatku że rezultat ma „groteskowe brzmienie”. A lubić
można. Bardzo nawet można, śpiew falsetowy jest
w Polsce niezmiernie popularny. Zadziwiająca miłość Polaków do
falsecistów zaczęła lawinowo narastać wraz ze wzrostem popularności muzyki
barokowej, która cieszy się naszą wielką sympatią. Mamy w kraju sporo festiwali
tzw. muzyki dawnej (nie przepadam za tym terminem), występują na nich popularni
i markowi artyści, wiemy „czym to się je”. Dochowaliśmy się własnych
falsetowych gwiazd, już nie samotnych i traktowanych jak osobliwość jak w
czasach Dariusza Paradowskiego. Wszystko
to uważam za zjawisko pozytywne, ale jednak z pewną rezerwą. Nic nie
poradzę – dla mnie zdecydowana większość panów „cienko śpiewających” brzmi
płasko i niezbyt przyjemnie. Nie wszyscy oczywiście, poza tym niektórzy z nich
są tak wybitnymi interpretatorami, że mogę ten falset wybaczyć. To przypadek
Bejuna Mehty (który już chyba nie występuje, kariery falsecistów są krótsze niż
innych śpiewaków) i Iestyna Davisa. Po części to też cecha charakteryzująca
mojego w tej dziedzinie ulubieńca, Kacpra Szelążka, który do niedawna jako jedyny potrafił zachwycić mnie barwą
swego głosu. Teraz jest ich już dwóch. Bo, proszę państwa zachwyciłam się
głosem i talentem pewnego falsecisty. Włączyłam sobie niczego nie podejrzewając
dwuletnią już rejestrację spektaklu „Orlando furioso” Vivaldiego z weneckiego
Teatro La Fenice (scena Teatro Malibran).
Uszczegółowienie jest tu
niezbędne, bo istnieje też o rok wcześniejsza wersja tego przedstawienia z
festiwalu w Martina Franca, z podobną obsadą, z jedną, ale dla mnie zasadniczą
różnicą. I, jeśli tak można powiedzieć na tę różnicę chce zwrócić dziś Waszą
uwagę. Sama produkcja Fabio Ceresy jest ciekawa, bo pokazuje nam dzieło
Vivaldiego tak, jak autor sam mógł je zobaczyć. Scenografia Massimo Checchetto i kostiumy Giuseppe
Patelli nie przywołują czasów, w których teoretycznie akcja powinna się toczyć,
ale te, w których opera powstała, tyle, że ostentacyjnie ubaśniowione. Także
gesty, ruch sceniczny nie wydaje się
pochodzić z naszego zapędzonego dziś. Patrzyłam na ten nieukrywający swej
sztuczności obrazek zastanawiając się czy podobny oglądali widzowie weneckiego
Teatro San Angelo w 1727 roku, w dniu premiery. Jeśli tak, to im, w
przeciwieństwie do mnie się nie podobał , spektakl poniósł spektakularną
klęskę. Prawdopodobnie muzyka była dla
ówczesnej publiczności trochę zbyt nowoczesna – igranie z przyzwyczajeniami
odbiorcy zawsze bywa w sensie marketingowym ryzykowne. Ale ja, widz
współczesny, którego codziennością są spektakle operowe odrzucające intencje
autorskie z całą swobodą i w dodatku w całkowicie fałszywym poczuciu bycia
rewolucjonistą walczącym z mieszczańskim poczuciem estetyki byłam oczarowana.
Tym bardziej, że Diego Fasolis panował nad muzyczną stroną przedsięwzięcia
doskonale, mimo, że w kanale miał miejscową orkiestrę a nie swoich Il
Barocchisti – czyli brawa dla muzyków weneckich. Podobnie jak dla solistów, bo
znakomicie wypadli niemal wszyscy (z jednym, bardzo bolesnym wyjątkiem niegdyś
wspaniałej Soni Priny, ale na negatywach nie będę się skupiać) : Francesca
Aspromonte – Angelica, Lucia Cirillo – Alcina, Loriana Castellano – Bradamante
i Raffaele Pe – Medoro. I tak muzyka sobie płynęła i mniej więcej po
czterdziestu kilku minutach pojawił się na scenie Ruggero. Początkowo nie
mogłam oderwać oczu od pomarszczonej granicy między peruką a czołem właściwym
śpiewaka (jeśli coś w tym spektaklu szwankowało oprócz roli Orlanda to właśnie
charakteryzacja) ale po krótkiej chwili przestałam ów defekt zauważać bo partia ta zaczyna się od jednej z
najpiękniejszych arii Vivaldiego „Sol da te”. A ona została przez kompletnie
nieznanego mi falsecistę wykonana tak, że prawie zapomniałam oddychać. Słodko,
sennie-zmysłowo i przepięknie brzmiącym, okrągłym, miękkim męskim altem, w
perfekcyjnym dialogu z fletem Stefano Bet’a. Taka idealna stopliwość
głosu ludzkiego z instrumentem zdarza się rzadko, naprawdę rzadko. Słyszałam „Sol da te” wiele razy i w
wykonaniach śpiewaków znacznie sławniejszych i bardziej poważanych niż ten na
razie anonimowy dla mnie artysta, ale w tak zachwycającym jeszcze nigdy. Przy
czym w dalszym przebiegu przedstawienia okazało się, że potrafi on nie tylko
stworzyć magiczną aurę leniwej zmysłowości, ale po prostu jest wspaniałym
aktorem głosowym i kiedy trzeba potrafi sypać gniewnymi koloraturami bez
najmniejszych trudności . Domyślacie się, że
po seansie rozpoczęłam intensywne poszukiwania i stwierdziłam ze
zdumieniem, że śpiewak, o którego chodzi
bywał w Polsce nie raz począwszy od 2014, kiedy śpiewał Tamerlana w Poznaniu,
potem we Wrocławiu i Katowicach. Przyjmowany bywał różnie - Dorota Szwarcman krzywiła się na jego błędy
intonacyjne, któryś z jej komentatorów nie mógł znieść … mimiki, chociaż merytorycznie był
zadowolony. Ale też Carlo Vistoli , bo tak się obiekt mojej muzycznej
fascynacji nazywa doczekał się takiej recenzji w partii „Ludzkiej Kruchości” w
„Powrocie Ulissesa do ojczyzny” . Tu cytat z artykułu Mirosława Kocura „Arię Mortal cosa son io (Śmiertelny jestem) – zaintonował niebiańskim
kontraltem Carlo Vistoli. Dziś powierza się zwykle tę partię mezzosopranom.
Słuchanie męskiego głosu w tej iście karkołomnej arii to jednak doświadczenie
wyjątkowe. Teraz już rozumiem, że można zemdleć z zachwytu podczas słuchania na
żywo kontraltu.”
Chyba powinnam się cieszyć, że nie słyszałam na
żywo. Ale usłyszę, gdy tylko wytropię jakiś występ Vistolego u nas. A na razie
proponuję Wam sprawdzenie nauszne na You Tubie. I lojalnie ostrzegam – to tylko
pierwszy wpis związany z tym śpiewakiem
- będzie więcej Są powody. Na przykład „Orfeusz i Eurydyka” z Opera di Roma.
P.S.
Dla porównania – ta sama inscenizacja, tyle że z Martina Franca i zmiennik
Vistolego w partii Ruggera - Luigi
Schifano. Też dobry, ale w sposób standardowy – nie ma tej niezwykłej aury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz