czwartek, 10 marca 2022

"Peter Grimes" w BSO

Boli. Jednych bardziej, innych mniej ale boli niemal wszystkich. W zetknięciu z niewyobrażalnym ludzkim nieszczęściem próbujemy nie być bezradni, próbujemy pomagać – każdy na swoją miarę i według własnych możliwości. Czy wobec cierpienia, z którym stykamy się bezpośrednio patrząc w przerażone oczy uciekających przed bestialstwem ludzi powinniśmy zarzucić zwykłe czynności codziennego życia? Przestać się uśmiechać, wystawiać twarz do słońca, patrzeć, jak trawa rośnie? Moim zdaniem wystarczy być w porządku wobec własnego człowieczeństwa. Niezależnie od tego, czy się jest zwykłym zjadaczem chleba, czy artystą, a o tym niektórzy z Rosji nadający sobie to dumne miano zapomnieli. W tym okropnym czasie, kiedy rozum zasnął a obudziły się upiory opera nie jest szczególnie ważna, chociaż niektórym wciąż potrzebna, mniej niż kiedyś, ale jednak. Dlatego i ja nie rezygnuję, chociaż czasu jak inni mam niej, a rzeczywistość … Zastanawiałam się nad tematem nowego posta, bo kilka oper, o których miałam Wam opowiedzieć będzie musiało poczekać - nie miejsce na nie ani czas. Z pomocą przyszła mi moja ulubiona Bayerische Staatsoper transmitując „Petera Grimesa” Brittena, dzieło, o którym nigdy jeszcze nie pisałam. Charakterystyczne, bardzo o czymś i z mocnym protagonistą. Powstało w specyficznym okresie, bo w latach czterdziestych dwudziestego wieku a premiera 7 czerwca 1945 była pierwszą powojenną na deskach londyńskiego Sadler’s Wells. To już nie były czasy standardowych librett, ale historia Petera Grimesa jest nawet dziś dosyć wyjątkowa. O ile motyw „samego przeciw wszystkim” nie budzi szczególnych kontrowersji, to o inne aspekty charakteru centralnej postaci wciąż toczą się spory. Bo to z pewnością nie jest anioł, o nie, ale też nie pospolity czarny charakter. Piotr Kamiński nazywa go „łabędziem w skórze nosorożca” i to wydaje mi się dosyć trafne. Sama nie wiem, jaki właściwie mam stosunek do tego bohatera. Jeśli chodzi o muzykę wątpliwości żadne mnie nie dręczą – nawet dla mojego, niezbyt zaprzyjaźnionego z Brittenem ucha (nie, żebym nie lubiła, tylko poza „Obrotem śruby” nie najlepiej znam) brzmi ona wspaniale, soczyście i nieoczekiwanie melodyjnie. Być może mój komentarz może się wydać cokolwiek naiwny, ale proszę wybaczyć – w kwestii Brittena jestem neofitką. Wracając zaś do inscenizacji monachijskiej - wszystko zaczyna się w ciszy i tylko zza jedynego, wysokiego okna dochodzą do nas dźwięki fal przyboju. Morze będziemy potem oglądać na projekcjach wideo, bo ono obok Grimesa i tłumu jest trzecim bohaterem historii. Determinującym losy zarówno jednostki, jak i niszczącej ją społeczności rybackiej wioski. To starcie indywidualności i pojedynczości ze zbiorowością nie jest niczym niezwykłym, raczej w dziejach ludzkości odwiecznym i powtarzalnym. Stefan Herheim uporał się z tematem sensownie, chociaż nie bez potknięć. Zbędne wydało się uwznioślanie postaci Grimesa na siłę, przekaz pozbawiony łopatologii też by do nas dotarł. Za to wzorcowo wywiązali się ze swych zadań autorzy scenografii (Silke Bauer), kostiumów (Esther Bialas) i przede wszystkim oświetlenia (Michael Bauer) tworząc razem koherentny świat, zgodny z tekstem libretta, ale na swój sposób wewnętrzny, niezależny i mimo konkretnych, rybackich realiów niedosłowny i ponadczasowy. Muzycznie rzecz naprawdę się udała. W partyturze szczególne znaczenie ma chór, jest bohaterem samym w sobie obecnym na scenie i aktywnym przez większą część spektaklu. Szef śpiewaków z BSO, Stefano Fagone wykonał razem z nimi świetną robotę, brzmieli bardzo spójnie. Dyrygent Edward Gardner mógłby trochę lepiej zapanować nad dynamiką dźwięku orkiestry, bo momentami wydawała się za głośna, ale poza tym się sprawdził (na ile może to ocenić osoba rzadko słuchająca Brittena). Trudno mi sobie wyobrazić lepszego dziś wokalnie Petera Grimesa niż Stuart Skelton, autentyczny heldentenor. Ma on głos jasny, skupiony i bardzo nośny, trochę w typie Petera Pearsa dla którego rola została napisana. Skelton stworzył przy tym ciekawą kreację sceniczną, jego szczególne warunki fizyczne tej postaci sprzyjają. Kontrast między potężnym ciałem, momentami brutalnym zachowaniem a delikatnością Grimesa wyrażaną w części jego monologów wybrzmiewa tym mocniej. Podobała mi się również Rachel Willis-Sørensen (monachijski debiut) i jej miękki, okrągły średniej wielkości sopran. Ze sporej ilości postaci drugoplanowych warto życzliwie wspomnieć kreacje Iana Patersona (Balstrode), Claudii Mahnke (Ciocia), Daniela Noyoli (Hobson), Brindleya Sherratta (Swallow) i Jennifer Johnston (Pani Sedley). Niedawno w roli Grimesa debiutował w Wiener Staatsoper Jonas Kaufmann i chętnie bym także ten spektakl zobaczyła i usłyszała (poza nim śpiewali też Lise Davidsen i Bryn Terfel), bo podejrzewam go zupełnie inną kreacje wokalną, bardziej w tradycji Jona Vickersa, którego zresztą Britten w tej roli nie akceptował. Może kiedyś…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz