sobota, 2 kwietnia 2022
"Turandot" w Opera di Roma
Na początku był głośny medialny szum i premiera oczekiwana w napięciu – wystawienie „Turandot” przez samego Ai Weiwei wiązało się z wielkimi nadziejami na przynajmniej oryginalne widowisko. Niektórzy mieli też nadzieję, że Ai coś nowego dorzuci do naszej wiedzy o bohaterce i całej historii. Ale zdarzyła się pandemia i czas krańcowo niesprzyjający produkcjom wymagającym obecności na scenie wielkiej masy ludzi, premierę przesunięto więc o bodajże półtora roku. Wreszcie nadeszła w marcu 2022 i to, czym się okazała można podsumować dosyć trafnie (jak napisał któryś z recenzentów) tytułem sztuki Shakespeare’a „Wiele hałasu o nic”. Czy powinniśmy się dziwić? Raczej nie, wielu prominentnych artystów połamało sobie już zęby na operze, ale … Ai Weiwei jest twórcą totalnym, człowiekiem osiągającym powodzenie w wielu dziedzinach, więc – jak by się mogło wydawać – sukces powinien uwieńczyć i tę pracę. Zwłaszcza, że opera jest najbardziej synkretyczną ze sztuk, z pozoru jak stworzoną specjalnie dla niego, zaś Ai zajął niemal wszystkimi zasadniczymi elementami scenicznej strony spektaklu : reżyserią, scenografią, kostiumami i projekcjami video tylko światło (Peter Van Praet) i choreografię ruchu (Chiang Ching) zostawiając innym. Balon oczekiwań napompowany został więc do granic możliwości i pękł nawet nie z wielkim hukiem, a z marnym klapnięciem. Spektakularna klęska wymagałaby czegoś poruszającego czy kontrowersyjnego a dostaliśmy typową zupę nic lub, jak kto woli na winie. Czyli – wrzucamy do gara co się nawinie i czekamy co wyjdzie. Czytelnicy gotujący wiedzą, że taki eksperyment daje czasami świetne wyniki (problem tylko z ich powtórzeniem) - nie tym razem, niestety. Dostaliśmy danie ciężkostrawne ponad miarę. Tam, gdzie miało być oryginalnie i ciekawie wiało nudą i banałem. Jak zazwyczaj bywa, podłączenie się pod bieżące wydarzenia zamiast przybliżyć nam problem wywołało, przynamniej we mnie, uczucie irytacji. Czy naprawdę obrazy uchodźców w projekcjach video ilustrujące dosłownie śpiewany przez Liu tekst „noi morrem sulla strada dell'esilio” były konieczne? Czy potrzebowaliśmy zdjęć z zamieszek w Hongkongu? Tego typu rozwiązań jest w tej produkcji bez liku. A mamy jeszcze rzeczy po prostu dziwaczne - jak Calafa dźwigającego na plecach wielką, plastykową żabę, Liu z wygolonym na łyso przedziałkiem, obrazy Wenecji, Paryża i Rzymu w czasie gdy jeden z ministrów wyśpiewuje swą tęsknotę do rodzinnej prowincji Junan itd. Miało być oryginalnie, a wyszło właśnie dziwacznie. Jeżeli któremuś z owych elementów reżyser przypisał jakieś szczególne, ukryte znaczenie – ja go nie odczytałam i podejrzewam, że nie jestem w tym odosobniona. Gdybym mogła zapytałabym też Aia w kim/czym właściwie zakochuje się piorunująco Calaf, bo skazującej Księcia Persji na śmierć Turandot właściwie nie widać spod kostiumu. Oczywiście, nietrudno zrozumieć, że ostatnim, czego mógłby chcieć chiński dysydent byłby utrwalony przez popkulturową wyobraźnię obraz jego ojczyzny – czerwone smoki z masy papierowej, twarze z makijażem udającym biały puder ryżowy itd. Ai Weiwei chciał nam opowiedzieć własną baśń o księżniczce Turandot, ale mimo, że jest debiutantem w operze, skończyło się jak zwykle. Realizator poczuł się ważniejszy od wystawianego dzieła, zupełnie tak jak większość jego współczesnych kolegów. I gdyby nie słynne nazwisko na afiszu ta inscenizacja zginęłaby w pomroce dziejów i za niedługi czas zostałaby gruntownie zapomniana. Ai już przed premierą zapowiadał, że to jego pierwsza i ostatnia zarazem przygoda z operą. Może to i lepiej. Dla niego i dla niej.
Gdyby „Turandot” w Opera di Roma udała się lepiej pod względem muzycznym, pewnie narzekałabym mniej. Ale była od tej najważniejszej strony taka sobie – miała dobre elementy, ale w sumie nie zostawiła najlepszego wrażenia. Oksana Lyniv dyrygowała energicznie, ale mało subtelnie, orkiestra grzmiała nieustannie zamazując detale partytury. Być może dyrygentka ma teraz zupełnie co innego w głowie i sercu i raczej trudno jej się dziwić – kiedy wróg napada na twoją ojczyznę niełatwo skupić się na sztuce. Oksana Dyka także nie stanęła na wysokości zadania. Turandot śpiewała już wielokrotnie, ale nie jest to głos, który mógłby podołać olbrzymim wymaganiom partii. Stworzenie postaci uniemożliwiła jej decyzja o zakończeniu spektaklu tam, gdzie urywa się tekst muzyczny Pucciniego. Francesca Dotto była standardową Liu – naprawdę dobrą, ale pamiętam całkiem sporo lepszych wykonawczyń tej pięknej roli. Zawiedli mnie trzej ministrowie, zwłaszcza tenor z niepewną intonacją. Za to Calaf udał się Michaelowi Fabiano, ściągniętemu na nagłe zastępstwo znakomicie. Duży, metalicznie brzmiący głos, wyczucie stylu, brak skłonności do popisu – brawo! Nie słyszałam jeszcze niedawnej „Turandot” z Accademia Nazionale di Santa Cecilia i debiutu wokalnego Jonasa Kaufmanna jako Calafa a jestem ciekawa. Na razie cieszę się, że mamy Fabiano bo o dobrego tenora w tej partii niełatwo.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz