środa, 25 sierpnia 2021

Holender rybak w Bayreuth

Jak to czasem bywa – miało być zupełnie inaczej. Planowałam zakończenie niemieckiej serii, która jakoś mimowolnie powstała na blogu i recenzję „Trubadura” z Opera di Roma lub „Don Giovanniego” z Salzburga, ale … oba spektakle zaczęłam oglądać i oba porzuciłam bez żalu. Pierwszy okazał się być od strony teatralnej żaden a muzycznej kiepski (słabo dyrygowany, śpiewany od okropnie – Maltman do dobrze –Sartori i Margaine). Szkoda naszego czasu. Drugi zirytował mnie produkcją głupszą niż ustawa przewiduje i pretensjonalnym, zakochanym w sobie a nie w Mozarcie dyrygentem. Oczywiście znana jest mi oszałamiająca kariera pana Currentzisa i ona mnie bardzo martwi. Currentzis i Castellucci naraz to już było dla mnie za wiele. Zastanawiałam się po cóż właściwie dyrekcja festiwalu jadła tę żabę i zamawiała nową odsłonę opery oper, skoro poprzednia, pochodząca z 2014 i całkiem sympatyczna (Bechtolf) trzymała się dobrze. I tak moi drodzy skończyło się planowanie nowych postów i wylądowałam z tym co ostatnio zwykle czyli z Wagnerem. „Latający Holender” czy, jak wolę „Holender tułacz” to opera, jak na niego krótka i najbardziej bezpośrednio melodyjne z jego dzieł. Nowa realizacja w Bayreuth zaznaczyła się wieloma ważnymi debiutami w tym miejscu, ale nie one spowodowały u mnie chęć obejrzenia transmisji z Zielonego Wzgórza, chociaż zazwyczaj wagnerowskiego matecznika unikam, żeby się nie denerwować. Nazwisko Tcherniakova wzbudziło wprawdzie zasadnicze obawy, ale czyż mogłam zignorować tę obsadę? Tym razem dotrwałam do końca by po napisach stwierdzić, że to był bardzo ciekawy, efektowny wizualnie spektakl. Naprawdę. I tylko taki drobiazg – w obrazku nie miał absolutnie nic wspólnego z „Holendrem”, można mu wstawić dowolne tło dźwiękowe i nikt by się nie zorientował co to takiego formalnie jest. Tcherniakov i jego dramaturżka (feminatywy brzmią czasem pokracznie) Tatjana Wereschtschagina opowiedzieli nam historię owszem, interesującą ale bez związku z tekstem. Już uwertura została potraktowana bez miłosierdzia, bo podczas niej widzimy prolog dramatu – mamusia bohatera, wówczas około 10-letniego przybywa na spotkanie z kochankiem Dalandem, zostaje przez niego wykorzystana i odrzucona po czym wiesza się na oczach dziecka. W sposób nieprzyjemnie wiarygodny i sugestywny. Po latach syn powraca do miejsca, w którym stracił matkę i dokonuje zemsty zarówno na swoim domyślnym ojcu jak całym miasteczku podpalając je. Przy okazji takie rozpisanie postaci sugeruje jeszcze element kazirodczy, jako, że Senta musi być przyrodnią siostrą protagonisty. Po wszystkim Mary, nie żadna tam piastunka tylko rodzicielka Senty i małżonka Dalanda zabija Holendra ze strzelby. Koniec. Jak Wam się podoba? Nie ? Ale pomyślcie jakie to odświeżające – oglądać co się widziało dziesiątki razy i nie wiedzieć, co też będzie dalej … Domyślam się, że ten argument też Was nie przekonuje, ale przez chwilę będę kontynuować zabawę w adwokata diabła. Spektakl jest świetnie zagrany i aż buzuje emocjami, nawet Eric, który zazwyczaj sprawia wrażenie postaci zupełnie zbędnej tu wydaje się na scenie potrzebny. Scenografia przypomina niemiecki ekspresjonizm filmowy i ciekawie dopełnia opowieść. Kostiumy (Elena Zaytseva ) wraz z nią tworzą klimat małego rybackiego miasteczka i niedwuznacznie dają do zrozumienia, że nie mamy do czynienia a żeglarzami, a właśnie ze zwykłymi rybakami. Reżyseria światła (jak zawsze Gleb Filshtinsky) to mistrzostwo, a finał ze sceną oświetloną płomieniami jest bardzo efektowny. I tylko to męczące uczucie dysonansu poznawczego … Za to ścieżka dźwiękowa, bo tym chyba tylko wydaje się być dla Tcherniakova partytura może zadowolić nawet dość wymagającego słuchacza. I nie mówię tu o jakości pracy jej autora, ironia też musi mieć swoje granice. Z satysfakcją można stwierdzić, że pierwsza dyrygentka w dziejach Bayreuth spisała się świetnie, po zamknięciu oczu sól we włosach i porywy wiatru były odczuwalne jak powinny. Adresatką największej owacji od publiczności została jednak, całkowicie słusznie również debiutująca na Zielonym Wzgórzu Asmik Grigorian, porównywana do młodej Anji Silji. Stworzyła kreację rewelacyjną – głos czysty jak kryształ, o nasyconej barwie, mimo nieolbrzymiego wolumenu doskonale przebijający się przez orkiestrę, interpretacja też godna laurów. Grigorian warszawscy melomani mogą pamiętać z „Wesela Figara” w TWON (2010), gdzie śpiewała Hrabinę. Niektórzy mieli też okazję wcześniej podziwiać jej mamę, Irenę Milkevičiūtė, która przy okazji gościnnych występów teatru z Wilna bardzo dobrze zaprezentowała się jako Norma i Desdemona. Tata, ormiański tenor Gegham Grigorian chyba u nas nie śpiewał. Mama sceniczna, Marina Prudenskaya to w partii Mary obsada luksusowa, do zaśpiewania zaledwie kilka kwestii, za to rolę aktorską miała tym razem bardzo rozbudowaną i oczywiście podołała. Georg Zeppenfeld był modelowo śliskim i dźwięcznym Dallandem. Eric Cutler to taki śpiewak, który traktuje Wagnera jak belcanto, a ma w tym spore doświadczenie i umiejętności. Jego kariera rozwija się fascynująco i śledzę ją z nieustającym zainteresowaniem od lat. Erica w wykonaniu Cutlera znamy już w podwójnym nagraniu Marca Minkowskiego sprzed 7 lat, był tam bardzo dobry i tu także jest. Scena spotkania z Sentą w drugim obrazie powinna brzmieć i wyglądać niezwykle emocjonalnie, a rzadko tak się dzieje. Tym razem – namiętności aż kipiały. Obsadę godnie uzupełnił Attilio Glaser jako Sternik, umiejętnie posługujący się jasnym, lirycznym tenorem. Zaraz, zaraz a tytułowy bohater? Odwlekałam jak mogłam, ale czas przyznać, że John Lundgren trochę mnie zawiódł. Szwedzki bas-baryton nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu i tym razem też nie zszedł, ale momentami nie brzmiał dobrze, wypychał dźwięki siłowo a głos ginął w orkiestrowej masie. Zaprezentował za to jak zawsze fascynujące aktorstwo i ciekawą interpretację monologu Holendra. Zazwyczaj śpiewacy wykonują go legato, trzymając długie frazy. Lundgren raczej opowiadał niż próbował siać grozę, robił maleńkie pauzy jak to czynimy na co dzień . A co z ważnym w tej operze chórem? To rzecz bardziej skomplikowana niż zwykle z powodu obostrzeń covidowych. Nie tylko spowodowały zredukowanie widowni do zaledwie 900 osób, ale też zastosowanie co najmniej dziwnego rozwiązania właśnie z chórem związanego. Otóż śpiewacy zostali umieszczeni …. w swojej sali ćwiczeń oraz w zamkniętych lożach i słyszalni byli przez nagłośnienie. Ale na scenie umieszczono statystów udających, że śpiewają. W związku z tym potrzebne były osoby dbające o zgodność „kłapów” z dźwiękiem produkowanym przez chór. Rozumiem, że o chodziło o to, iż zbiorowość niema jest mniej niebezpieczna niż emitująca dźwięk ale i tak wszystko to wydało mi się zdumiewającym pomysłem. Dodać trzeba iż to co słyszeliśmy brzmiało bardzo dobrze. W sumie – to czy zdecydujecie się -linkuję-https://m.youtube.com/watch?v=Z8dtRIFVmDw-obejrzeć spektakl zależy od Waszej wrażliwości na praktykę lekceważenia libretta przez realizatorów. Ze względu na muzyczną wartość na pewno warto.

7 komentarzy:

  1. Dlaczego kariera Currentzisa Panią martwi?

    OdpowiedzUsuń
  2. Martwi ponieważ nie szanuję go jako dyrygenta. Oczywiście jak zawsze to tylko moja opinia.
    Czy mogę prosić o jakąś identyfikację? Lubię wiedzieć czy rozmawiam z Panem czy Panią.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Panem. Jestem po prostu ciekawy, z jakiego powodu jest ten brak szacunku i czy są jakies interpretacje, które mimo niechęci Pani się podobają

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale tak ogólnie czy tylko w przypadku Currentzisa? Ogólnie zdarza mi się przełamywać własne antypatie muzyczne, bywa też, że na przestrzeni lat moje odczucia ewoluują lub się zmieniają. W wypadku Currentzisa taki moment nie nastąpił (na razie?). Jego interpretacje mozartowskie, począwszy od serii albumów z operami wydają mi się powierzchowne. Szybkie, głośne i efekciarskie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Currentzisa - ograniczmy się do niego. Te studyjne są z pewnością szybkie, głośne, efekciarskie. Co do powierzchowności, niczego absolutnie nie orzekniemy. A utwory nieoperowe w wyk. Currentzisa?

      Usuń
  5. Działalność pozaoperową Currentzisa znam słabo - jakoś mnie nie ciągnie do słuchania jego Szostakowicza, Mahlera czy Strawińskiego. Może coś tracę ? Pan coś poleca?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecać tu niczego Currentzisa nie mam za bardzo potrzeby. Byłem ciekawy tylko opinii. A, o Requiem slyszalem tylko dobre opinie, ale sam ustosunkowa sie nie jestem w stanie.

      Usuń