niedziela, 27 lutego 2022

Giordano i Puccini - double bill w Liège

Wystawianie jednoaktówek wiąże się z podstawowym problemem – jak je dobrać? Jeśli dyrekcja teatru nie chce serwować swojej publiczności nieśmiertelnego duetu Cav/Pag musi się nad tym poważnie zastanowić. Kiedy jest dzieło, do którego trzeba coś dorzucić kłopot wcale się nie zmniejsza, bo wtedy należy podjąć dalsze decyzje. Przede wszystkim o tym, czy mamy szukać opery niejako komplementarnej do pierwszej, czy wręcz przeciwnie, kontrastującej? Czy mają to być utwory z tej samej epoki, czy z różnych (tu ważna jest kwestia stylu). Najlepiej, żeby obie składowe „double bill” były możliwe do wykonania przez tych samych śpiewaków, w czasach cięcia kosztów żadnego teatru nie stać na podwójny skład wykonawczy. Wyniki takich doborów bywają różne, niektóre zaskakujące, inne banalne, ale bezpieczne. Jednym z ciekawszych w moim operowym życiu okazało się zaproponowane przez TWON zestawienie „Jolanty” Czajkowskiego z „Zamkiem Sinobrodego” Bartoka – pozornie od Sasa do lasa, a jednak …. Dyrekcja Opéra royal de Wallonie w Liège poszła prostszą ścieżką decydując się na dzieła nie tylko w powstałe w niemal tym samym czasie (premiery dzieli zaledwie 8 lat), ale również spokrewnione tematycznie. „Mese Mariano” Giordano i „Siostrę Angelicę” Pucciniego dzieli za to do owego tematu podejście, ale żeby to zrozumieć trzeba poświęcić trochę więcej miejsca operze mniej znanej. Umberto Giordano zachwycił się popularną na początku wieku dwudziestego sztuką Salvatore Di Giacomo „Miesiąc maryjny” i poprosił autora o adaptację tekstu na libretto. Di Giacomo, który wcześniej już przerobił własną powieść „Senza verderlo” („Nie zobaczywszy go”) na sztukę wyraził zgodę. Przy okazji dokonał drobnych zmian zgodnie ze wskazówkami kompozytora i tak 17 marca 1910 opera została zaprezentowana po raz pierwszy publiczności Teatro Massimo w Palermo a miesiąc później w rzymskim Teatro Constanzi pod batutą Pietra Mascagniego. Przyjęcie było dobre, ale nie aż tak, aby rzecz utrzymała w stałym repertuarze, a szkoda. Bohaterką jest kobieta, która została zmuszona do oddania pozamałżeńskiego synka do klasztornego sierocińca i po dłuższym czasie przybyła go odwiedzić. Siostry przyjmują ją życzliwie, ale ku swemu przerażeniu matka przełożona orientuje się, że chodzi o chłopca, który kilka godzin wcześniej zmarł. Nikt nie ma odwagi powiedzieć tego nieszczęsnej Carmeli, więc informują ją, że spotkanie nie będzie możliwe, bo dziecko zajęte jest próbą chóru mającego uświetnić rozpoczynający się właśnie miesiąc maryjny. I tak matka odjeżdża nie zobaczywszy synka ale bez druzgoczącej wieści o jego śmierci. Tę smutną historię Giordano zaopatrzył w piękną muzykę, która ani nie jest przesłodzona ani nie straszy namolną dramą. Najlepsze fragmenty to otwierający chór dziecięcy i monolog Carmeli wyjaśniający jak to się stało, że nie była w stanie zatrzymać dziecka. Całość trwa zaledwie 35 minut i warto ją poznać. „Siostry Angeliki” nie trzeba streszczać, zapewne ją znacie i rozpoznajecie pokrewieństwa treściowe. Są tak oczywiste, że ważniejsze wydają się różnice, wbrew pozorom obie bohaterki nie znalazły się w tej samej sytuacji. Dla obu podstawowym determinantem ich losu jest dominacja męskiego świata skazującego kobiety na podległość, ale … O ile Carmela miała możliwość podjęcia jakiejś, dotyczącej własnego życia decyzji o tyle przyszła siostra Angelica została tej szansy pozbawiona. Od strony muzycznej : opera Pucciniego trwa dłużej, co pozwala kompozytorowi dać postaci głównej dobrze scharakteryzowane tło. Zakonnice towarzyszące Angelice mają własne charaktery, są jakieś a sceny z ich udziałem nie służą tylko jako zapychacz. Muszę przyznać, że śledzenie tych pokrewieństw i różnic między dwiema lirycznymi miniaturami było bardzo interesującym doświadczeniem. Zwłaszcza, że teatr w Liège jest na operowej mapie Europy dosyć wyjątkowy – szanuje się tam zarówno tradycję wykonawczą jak autorów prezentowanych dzieł. Niesamowite. Tym razem obie części wieczoru oddano w ręce realizatorek. Na scenie, zgodnie z tekstem jedynym dorosłym mężczyzną był Patrick Delcour wykonujący niewielką rolę w „Mese Mariano”. Reżyserka Lara Sansone z sympatią potraktowała ten stworzony przez panów żeński świat przyglądając mu się uważnie i empatycznie, ale bez czułostkowości. I nie bała się zastosować do tekstu dosłownie – jeśli w finale „Siostry Angeliki” bohaterce samobójstwo zostaje wybaczone i może się ona połączyć ze swoim dzieckiem w niebie, to tak jest na scenie. Bez ironii i nawiasów. To dziś tak rzadkie, że warte podkreślenia. Podobnie jak dekoracje Franceski Mercurio pokazujące dokładnie taki obraz, jaki powinny, jak też kostiumy Teresy Acone. Kierownictwo muzyczne sprawowała najbardziej chyba znana współczesna dyrygentka Oksana Lyniv (pochodzi z Ukrainy) i pod tym względem spektakl również się udał. Serena Farnocchia walczyła wprawdzie trochę z nadmiernym vibrato, ale zarówno w roli Carmeli jak Siostry Angeliki była nie tylko wokalnie kompetentna, ale i wzruszająca (ma też piękną barwę głosu, na co jestem wrażliwa). Oba centralne punkty przedstawienia (monolog w „Mese Mariano” i „Senza mamma”) trafiały w punkt. Główna partnerka Farnocchi, Violetta Urmana swobodniej czuła się jako Matka Przełożona w operze Giordano niż w partii bezdusznej i przerażającej Ciotki Księżnej. W tej drugiej nie zabrakło indywidualności, której Urmanie nigdy nie brakowało, ale w górze skali brzmiała nieco krótko. Właściwie wszystkie wykonawczynie ról drugoplanowych (Sarah Laulan, Aurore Bureau,Julie Bailly, Morgane Heyse, RejaneSoldano, Natacha Kowalski) wypadły bardzo dobrze. Z dużą przyjemnością oglądałam ten spektakl a z jeszcze większą poznawałam nieznane mi wcześniej dziełko Giordano. Moi drodzy, nie rozmawiam z Wami o tym, co dzieje się teraz tak blisko nas, bo zwyczajnie brak mi słów. W tym mikroskopijnym kawałeczku Internetu, który zajęłam mogę obiecać tylko jedno – o występach pana dyrygenta i pani divy z Rosji, których pogląd na sprawę znamy aż za dobrze tutaj opowiadać już nie będę. Tylko tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz