wtorek, 12 kwietnia 2022

Trzeci prezent od Opera di Roma - "Cyganeria"

Są takie opery, obiektywnie rzecz biorąc świetne, wybitne a nawet genialne, które po prostu w wypadku niektórych nie działają. Doceniasz ich klasę, masz pełną świadomość jakości, ale – kiedy z rzadka trafisz na nie do teatru myślisz sobie - znowu! Znowu, zimny jak głaz rozglądasz się po rozanielonej widowni, słuchasz frenetycznych braw i czujesz się dziwadłem bądź osobą pozbawioną elementarnej wrażliwości, nie tylko muzycznej. Tak właśnie mam z „Cyganerią”, co stałym czytelnikom nietrudno pewnie zauważyć, bo na 457 (tak, już tyle) postów poświęciłam jej zaledwie … półtora. Oba przedstawienia, o których zdarzyło mi się pisać oglądam wyłącznie ze względu na śledzoną wówczas na bieżąco karierę Mariusza Kwietnia, na pewno nie dla samego utworu. Dlaczego? A żebym to ja wiedziała … Ale, wiecie co? Po tych wszystkich latach całkowitej obojętności „Cyganeria”, jedna z najbardziej kochanych przez publiczność oper świata w końcu mnie dopadła, wzruszyła (była łezka w finale) i oczarowała. I sama nie wiem, czy to taki moment w życiu, czy wykonawstwo muzyczne, czy inscenizacja – zapewne wszystkie te czynniki po trochu. Zdecydowałam dać szansę „Cyganerii”, bo to trzecia już produkcja Opera di Roma spod ręki Mario Martone, a dwie poprzednie (zwłaszcza „Cyrulik sewilski”, ale także „Traviata”) bardzo mi się podobały. Kto widział którąś z nich ten wie, że zostały zrealizowane w sposób specyficzny – nie są to ani żywe spektakle, ani teatr TV ani też filmy, choć to ostatnie określenie używane jest oficjalnie. Hybrydowa koncepcja rozwija się z każdym następną odsłoną cyklu (chyba można już tak powiedzieć) – „Cyrulik” był najbardziej teatralny, „Cyganeria” najmniej. Przede wszystkim na miejsce akcji wybrano warsztaty scenograficzne Opery Rzymskiej mieszczące się w dawnym budynku fabrycznym, połączonym bezpośrednio z Palazzo Pantanella, i dysponującym tarasem od strony Circus Maximus. Tam właśnie umieszczono orkiestrę, ale także wszystkie wnętrza (zobaczyliśmy nawet kwaterę Mimi) między którymi przemieszczali się bohaterowie, klatkę schodową , windę przemysłową i mnóstwo innych. Momentami akcja przenosiła się też na ów taras, a czasem też razem z wesołą gromadką do tętniącego życiem miasta. Co ciekawe, starano się filmować w oświetleniu naturalnym, co wprawdzie zaciemniało nieco obraz, ale pozwalało obserwować zmieniające pory dnia a wieczorem ruch uliczny za olbrzymimi oknami. Najbardziej zachwycające wydało mi się jednak to, jak śpiewacy podążający zgodnie z przebiegiem zdarzeń wchodzili w kadr pośród muzyków, co jakimś cudem zupełnie nie zaburzało iluzji dziania się tu i teraz. Owo „teraz” umieszczono sądząc po stylówie w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, co niczego nie zmienia. „Cyganeria” ma przecież libretto wyjątkowe – zawsze jest współczesne, w jakimkolwiek kostiumie byśmy go nie osadzili. Cały ten sukces poszedłby na marne, gdyby rzecz udała się mniej od strony muzyczno-aktorskiej, a jak możecie przypuszczać – było znakomicie. Michele Mariotti dyrygował naprawdę dobrze, a zespół młodych, pięknych, sprawnych aktorsko ludzi we wszystkich najważniejszych rolach uwiarygodnił przeżycia bohaterów maksymalnie. Federica Lombardi sprawdziła się zarówno w lirycznych, pierwszych dwóch aktach jak i dramatycznym trzecim i czwartym. Jonathan Tetelman, Chilijczyk z urodzenia ale wychowany i wykształcony w USA podobał mi się tym razem jeszcze bardziej niż w berlińskiej „Francesce da Rimini”. Dość mocny (raczej lirico-spinto niż typowy tenor liryczny) głos w ładnej barwie, pewna góra, swoboda wokalna – same plusy. Davide Luciano jako Marcello troszkę mi zginął w tłumie postaci, ale śpiewał jak zawsze elegancko i aksamitnie. Valentina Naforniţă okazała się – bez niespodzianki – kuszącą Musettą. Główną obsadę uzupełnili pięknie Giorgi Manoshvili jako Colline (wzruszająca „Vecchia zimarra”) i Roberto Lorenzi jako Schaunard. Serdecznie tę „Cyganerię” polecam zwłaszcza tym, którym wydaje się, że za nią nie przepadają. Może po prostu nie trafiliście na swoją. Innych zapewne zachęcać nie trzeba. A na koniec muszę przyznać, że dopisuję Mario Martone, do krótkiej listy moich ulubionych reżyserów operowych i już nie mogę się doczekać na następny prezent od Opery Rzymskiej. Co to będzie (bo nie wątpię, że będzie) ? Zgodnie z logiką prezentowania najpopularniejszych dzieł włoskich mistrzów należałoby podejrzewać Donizettiego (czyli „Lucia di Lammermoor” lub „Napój miłosny”) albo Belliniego („Purytanie”). Jestem ciekawa i już czekam z nadzieją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz