piątek, 28 sierpnia 2015
Giulietta, Romeo i ten trzeci - "Capuleti i Montecchi" w Zurychu
wtorek, 18 sierpnia 2015
You rang, M'Lord? - "Wesele Figara" w Salzburgu
Globalizacja i medialna dostępność,
którymi charakteryzują się dzisiejsze czasy poważnie ułatwia zadanie reżyserom
operowym. Przynajmniej tym, którzy próbując przybliżyć dzieła klasyczne
publiczności przenoszą ich akcję bliżej współczesności, ale niezupełnie do
niej. Jak nasz świat długi i szeroki wszyscy, przynajmniej w naszym kręgu
kulturowym mogliśmy oglądać te same filmy i seriale, czytać te same książki
tworząc w ten sposób kod porozumienia zrozumiały na Manhattanie, w Rio de
Janeiro, Oslo, Warszawie ale także zapadłej meksykańskiej wiosce czy gdzieś na
Kamczatce. Sven-Eric Bechtolf
wykorzystał to zjawisko realizując nową produkcję „Wesela Figara” na
festiwalu w Salzburgu, w związku z czym każda niemal recenzja tego spektaklu
rozpoczynała się od ciągu tytułów : „Upstairs, downstairs”, „Gosford Park” i
„Downton Abbey”. Od siebie mogę dodać, że oburzająco zapomniano o jednym z
najśmieszniejszych (w charakterystycznie bezceremonialny, typowy dla
Brytyjczyków sposób) seriali w dziejach telewizji „Pan wzywał, Milordzie?” , na
którym Bechtolf oparł się najbardziej. Reżyser ma wyraźną słabość do lat
dwudziestych ubiegłego wieku ( w tym okresie umieścił też zeszłorocznego „Don
Giovanniego” czy wiedeńską „Arabelllę”) i ja mu się nawet nie dziwię. To pewnie
ostatni czas, kiedy mężczyźni byli eleganccy, kobiety piękne i milczące a
ludzkim zachowaniem rządziły reguły, których przekroczenie groziło wyrzuceniem
poza nawias społeczeństwa. Tęsknota za tym cudnym, uporządkowanym światem
zmiecionym bezpowrotnie przez wojnę, jakkolwiek nieco absurdalna, wciąż żyje –
niesamowita kariera „Downton Abbey”, w którym stworzono środowisko niemal
idealnie sielankowe świadczy o tym najlepiej. Bechtolf na salzburskiej scenie
wykreował przestrzeń międzyludzką nieco mniej cukierkową, na nadmiar słodyczy
nie pozwala na szczęście libretto Lorenza da Pontego. Alex Eales, autor
scenografii i Mark Bouman, projektant kostiumów zadbali o to, żeby patrzyło się
na scenę z dużą przyjemnością. Dekoracje pokazują nam na dwóch poziomach różne
wnętrza domu Hrabiego (nawiasem mówiąc, raczej nie znajduje się on w Sewilli),
poznajemy go od piwniczki na wino po
poddasze, gdzie mieszczą się pokoiki służby. Przy okazji trudno nie zauważyć,
że tego typu scenografia stała się już obowiązującą modą, ale zazwyczaj działa
to bez zarzutu i sprawdza się daleko lepiej niż przysłowiowy już szpital
psychiatryczny. Wymaga jednak przeprowadzenia akcji w sposób zegarmistrzowsko
precyzyjny, bo niedoskonałość jednego elementu grozi zawaleniem całej
konstrukcji. To się udało, gorzej z potoczystością przebiegu zdarzeń i, co
najgorsze z komizmem. Salzburska publiczność prawie się nie śmiała, przyznam,
że i ja nie poczułam się szczególnie rozbawiona. Miałam wrażenie, że wszystko
co widzę jest, owszem ładne, logice się nie sprzeciwia ale temperatura panuje
letnia po obu stronach rampy. Zabrakło mi wigoru, który ożywiał zeszłorocznego
„Don Giovanniego”. Jeśli zaś chodzi o szczegóły zaskoczyło mnie kilka elementów
– przede wszystkim zrobienie z Barbariny kogoś w rodzaju wioskowego głupka. Rozumiem,
że ślub Susanny i Figara odbywał się … w kuchni skutkiem niemożności zmiany
monumentalnej dekoracji w środku aktu, ale dlaczego Figaro większość „Non piu
andrai” śpiewał w pustą przestrzeń, z której znikli już wszyscy inni
bohaterowie? W niczym natomiast nie
przeszkadzał mi Don Basilio jako amator chłopięcych wdzięków, dla którego
decyzja Hrabiego o odesłaniu Cherubina do pułku jest prawdziwą tragedią.
Oczywiście w latach dwudziestych słowa Hrabiego „Io son qui per giudicar” można
potraktować wyłącznie przenośnie, podobnie jak jego rezygnację z prawa
pierwszej nocy. Ogólnie ta produkcja ma szansę się spodobać, choć nic nie
poradzę na to, że dla mnie była nieco
mdła. Podobnie jak dyrygowanie Dana Ettingera, który wybrał troszkę zbyt
powolne tempa. To oczywiście nie był żaden horror w stylu Harnoncourta, który w
poprzedniej salzburskiej produkcji „Wesela Figara” najprościej mówiąc
zamordował Mozarta czyniąc to znacznie efektywniej niż niewinny Salieri. W
każdym razie skutkiem niespieszności dyrygenta było lekkie rozminięcie się
Anett Frittsch z orkiestrą w „Dove sono”.
Poza tym panie okazały się mocniejszą częścią obsady: pięknogłosa Frittsch
dała wzruszający, bardzo ciepły i ludzki portret Hrabiny.Martina Jankova śpiewa
Susannę już dość długo co w jej wypadku skutkuje dojściem do mistrzostwa bez utraty świeżości brzmienia srebrzystego
sopranu. Margaritę Gritskovą miałam okazję podziwiać po raz pierwszy, ale
naprawdę podziwałam, bo było co – zarówno wokalnie jak scenicznie. Lubiany
powszechnie Adam Plachetka wydał mi się Figarem doskonale anonimowym – nie utrwali
mi się w pamięci z żadnej strony. Luca Pisaroni, którego Hrabiego bardzo byłam
ciekawa rozczarował mnie dość mocno. Oczywiście jest szalenie atrakcyjny, sprawny
aktorsko, dysponuje też ładnym, ciemnym głosem i umie go używać. Problem w tym,
że nie jest to głos do tej konkretnej partii, koloratura, w arii będąca ważnym
środkiem wyrazu (w niej także wyraża się furia Hrabiego) została tylko
zamarkowana, zaś w uroczym duettino z Susanną zabrakło uwodzicielskiego
welwetu. Role drugoplanowe zostały
zagrane i zaśpiewane znakomicie: Ann Murray, niemal urzędowa Marcellina brytyjskich
scen i tym razem zaprezentowała się świetnie, nic nie można zarzucić Carlosowi
Chaussonowi – Bartolo, ani (od strony wokalnej) Christinie Ganach – Barbarinie.
Żal mi było Paula Schweinestera, który stworzył bardzo ciekawą postać Don Basilia,
którego zapamiętam (to chyba pierwszy Basilio, o którym mogę to powiedzieć),
śpiewa bardzo dobrze, ale nieszczególnej urody barwa głosu skazuje go na role
comprimario. Podsumowując – gdyby nie znakomity żeński team byłoby to
przedstawienie z tych, które nie bolą, momentami nawet bywają miłe, ale też i
nic więcej. A jeśli coś ze spektaklu zostanie mi na dłużej, to … wspaniały
pomysł na finałowe ukłony, które pozostały integralną częścią akcji.
sobota, 8 sierpnia 2015
Notatki o skandalu - "Wilhelm Tell" w ROH
Skąd się bierze skandal? Może się wydawać, że odpowiedź na to pytanie powinna być w zasadzie prosta, a jednak niezupełnie tak jest, w dziedzinie opery także. Dawno już minęły czasy, kiedy sprawcami różnorakich wydarzeń tym mianem określanych bywały kapryśne divy czy divo, dziś teatrem muzycznym rządzą reżyserzy i to oni zazwyczaj są przyczyną medialnych turbulencji. Do refleksji nad tym wszystkim skłoniły mnie reakcje na ostatnią w minionym sezonie premierę ROH – „Wilhelma Tella” Rossiniego, zwłaszcza, że w końcu ten długo odkładany spektakl obejrzałam. I przyznam – nie rozumiem. Nie pojmuję wybuchu furii kojarzonych raczej z wyrafinowanym luzem Brytyjczyków i ich chóralnego i donośnego buczenia jeszcze w czasie trwania scenicznej akcji. Tym, co nie słyszeli (są tacy?) wyjaśniam, iż pretekstem do takich zachowań okazał się obraz zbiorowego gwałtu dokonanego na miejscowej dziewczynie przez żołnierzy okupanta. Obrzydliwe? Wstrętne? Oczywiście, że tak! W libretcie w tym miejscu jest mowa o zmuszaniu kobiet do tańca. Ale chyba żaden europejski bywalec operowy nie uwierzy, że o tę niezgodność chodzi. Czasy mamy takie, że niemal wszystkie przedstawienia są zabawą w „co innego widzisz, co innego słyszysz” i raczej te zrobione po bożemu bywają coraz większą rzadkością, właściwie prawie się już ich nie robi, przynajmniej na naszym kontynencie. Więc może chodzi o brutalność tej wizji seksualnej przemocy? Może, ale w tej samej produkcji pokazuje się nam obrazy równie okrutne – na przykład żołdaków bawiących się egzekucją starego człowieka i zmuszających do udziału w całym procederze dzieci. Ale to protestu publiczności nie spowodowało. W poprzednim sezonie transmitowano z ROH do kin stareńką wersję „Rigoletta” (2001) Davida McVicara, w której nawet umieszczane są ostrzeżenia o nagości. Ale nie ona jest przyczyną przywołania spektaklu tutaj, a bardzo sugestywny obraz upokorzenia cóki Monterone’a, która właśnie naga i bezsilna musi asystować uwodzeniu przez niedawnego kochanka hrabiny Ceprano. Tego typu scen pamiętam dużo więcej, żadnego buczenia nie było. Podobna historia wzbudziła we mnie wielkie zdziwienie przy okazji serialu „Gra o tron”. Ktokolwiek zetknął się z tym telewizyjnym przebojem wie, że obrazów okrutnych pokazuje się w nim multum. Rzeź na rzezi i rzezią pogania, w zakończonym właśnie sezonie mieliśmy, oprócz standardowych gwałtownych śmierci także dwa spalenia żywcem, ofiarą jednego z nich padała wczesnonastoletnia dziewczynka, katem był jej tatuś. Przez kilka sezonów prowadzono upiorny wątek bohatera, który w każdym odcinku był metodycznie torturowany psychicznie i fizycznie. Ale medialny szum połączony z protestami i pewną ilością gróźb porzucenia serialu wywołała scena, zresztą krótka i przeprowadzona dosyć oględnie gwałtu na Sansie Stark. Więc rzecz być może w poprawności politycznej, a może ogólnoludzkiej obsesji na temat seksu? Nie jestem przekonana, zwyczajnie nie wiem i czuję się skonfundowana. Jacyś chętni, żeby coś mi wyjaśnić? Rozpoczynając wreszcie akapit dotyczący tematu właściwego muszę kilka zdań poświęcić sprawcy zamieszania, Damiano Michieletto. Jest to reżyser jeszcze niestary (1975), ale już ze sporym bagażem doświadczeń zdobytych głównie na scenach włoskich, ale także w Zurychu i ostatnio w Austrii. Ma on wyraźnie dostrzegalny „charakter pisma” i śledząc rozwój jego kariery zaczynam się poważnie obawiać, że za chwilę (jeśli to się już nie stało) jego produkcje będzie można rozpoznać po jednym zdjęciu w prasie. Podobieństwo warstwy realizacyjnej „Wilhelma Tella” do „Idomenea” z Theater an der Wien jest uderzające, Powtarzają się nawet całe sceny (na przykład własnoręczne grzebanie rodzica przez osieroconego syna połączone z kopaniem w ziemi pokrywającej sceniczne deski w obu spektaklach).Nie trzeba czytać żadnych wywiadów z Michieletto by się zorientować „co artysta chciał przez to powiedzieć”. Mamy tu wyraźny zamiar wytrącenia nas, operowej widowni z utartych i bezpiecznych schematów poprzez pokazanie nam tego, jak naprawdę mogłyby wyglądać opisywane w libretcie wydarzenia, gdyby rozegrały się tu i teraz. A przede wszystkim – jak wygląda wojna. Czy ktokolwiek z nas przejąłby się do głębi, aż do chęci wyrażenia sprzeciwu obserwując wydarzenia dawno minione, dalekie terytorialnie a na dodatek już zmitologizowane? A przecież ta słynna scena gwałtu nieuchronnie przywodzi na pamięć nieodległą przeszłość, kiedy to przemoc seksualna stała się w czasie wojny na Bałkanach jedną z podstawowych „metod walki”. Nie ogląda się tego przyjemnie, o nie, ale chyba właśnie o to Michieletto chodziło. Inna sprawa, że taka koncepcja, kontrowersyjna w wypadku ostatniej opery Rossiniego okazała się (dla mnie oczywiście) nie do przyjęcia przy Mozarcie, u którego muzyka wyraża absolutnie wszystko co trzeba i tego typu wspomaganie tylko jej szkodzi. Wracając jednak do „Tella” spektakl Michieletto nie zawiera samych okropności, jest w nim też pięknie i wzruszająco ukazana więź ojca i syna. Podobał mi się również pomysł nawiązania do właściwych czasów akcji, spersonifikowanych przez obecność ducha czy czy też alter ego Tella we właściwym kostiumie.Troszkę mnie zawiódł alegoryczno-łopatologiczny finał, ale jako zamknięcie wcześniej oglądanych wydarzeń był logiczny. Ogólnie produkcja wydała mi się, przy wyłożonych już zastrzeżeniach całkiem udana. Jednak w takich skomplikowanych przypadkach jak ten właściwym i zasadnym wydaje mi się odwieczny postulat Piotra Kamińskiego i umieszczenie na afiszu znaczącego słowa „według”, zwłaszcza, że i partytura została bez miłosierdzia ostrzyżona (kto dziś wytrzymałby pełną, okrutnie długą wersję). Antonio Pappano jak zawsze poprowadził swoją orkiestrę brawurowo, co zwłaszcza w uwerturze dawało słuchaczowi mnóstwo przyjemności. Malin Byström była dla mnie sporym rozczarowaniem jako Matylda, jej głos w górze skali jest rozwibrowany i nieprzyjemnie piskliwy. Być może gdybym nie miała w świeżej pamięci wspaniałej Matyldy Mariny Rebeki ocena nie byłaby tak surowa … Za to Gerald Finley jako bohater tytułowy sprawił mi niebywałą frajdę, wszystko, od śpiewu, przez interpretację wokalną i barwę głosu do aktorstwa było w jego wykonaniu piękne i szlachetne. Finley na długo pewnie pozostanie „moim” Tellem. John Osborn, którego niedawno podziwiałam jako Benvenuta Celliniego nie zawiódł również jako Arnold. To partia technicznie niebywale trudna Osborn podołał jej w sposób godny podziwu. Partytura „Wilhelma Tella” zawiera mnóstwo ról wspomagających, właściwie bez wyjątku wykonanych na scenie ROH dobrze. Więcej niż dobrze spisali się moim zdaniem Sofia Fomina jako Jemmy (wiarygodna także scenicznie) i Aleksander Vinogradov (Walter Furst). Chór w tragicznych operach Rossiniego na ogół dostaje solidne zadania do wypełnienia i tak też zostały wypełnione.
Subskrybuj:
Posty (Atom)