piątek, 28 sierpnia 2015

Giulietta, Romeo i ten trzeci - "Capuleti i Montecchi" w Zurychu



Historia Romea i Julii w wersji Vincenza Belliniego nigdy nie należała do moich ulubionych. Przyczyny są oczywiste  - najważniejsza z nich to libretto Fellice Romaniego. Wbrew narzucającemu się skojarzeniu i wbrew krótkiej notce w polskiej Wikipedii nie ma ono wiele wspólnego z nieśmiertelną tragedią Shakespeare’a, ponieważ librecista oparł się na tekście innej, wcześniejszej opery. Ten zaś z kolei czerpał wprawdzie częściowo z tych samych źródeł co wielki Will, ale wziął z niech zupełnie inne elementy (szczegóły i nazwiska można znaleźć zarówno u Piotra Kamińskiego jak w anglojęzycznej Wiki). Skutkiem tego powstała historyjka całkowicie pozbawiona kanonicznych wydawałoby się scen i w ogólnym rozrachunku niezbyt frapująca. Wkraczamy bowiem w sam środek akcji dowiadując się, że Romeo jest zabójcą brata Julii i w dodatku Montecchi i Capuleti  stoją po przeciwnych stronach politycznej barykady. Nawet śmierć kochanków wygląda nieco inaczej niż pamiętamy, bo nie umierają oni jako spełnieni małżonkowie. Powiedzmy sobie szczerze – to libretto jest nudne. Z muzyką troszkę, ale niewiele lepiej – Bellini wykorzystał ponownie potężne fragmenty „Zairy”, która nie bez powodu poniosła sromotną klęskę na premierze dodając do tego jeszcze kawałek swego debiutanckiego utworu „Adelson e Salvini”. Jeśli jest tak kiepsko, dlaczego opera „I Capuleti e i Montecchi” regularnie pojawia się na scenach całego świata i nawet nie budząc entuzjazmu bywa zazwyczaj życzliwie przyjmowana przez publiczność? Podejrzewam, że na temat nieśmiertelnych kochanków z Verony niektórzy reagują na zasadzie odruchu, wielu słuchaczy uwielbia też typową dla Belliniego słodką melancholię. Jedno wszakże wydaje się oczywiste – żaden dom operowy nie powinien porywać się na wystawianie tego dzieła nie mając do dyspozycji dwóch znakomitych,  mających styl belcantowy w małym palcu śpiewaczek. Teatr w Zurychu  jest miejscem specyficznym – niby nie należy do tych najsłynniejszych, ale jest zawodowym domem Cecilii Bartoli, ma też chyba wyjątkowo czujnych i wrażliwych na młode talenty specjalistów od obsad. Tak się dzieje od lat, tam doceniono Jonasa Kaufmanna i Piotra Beczałę zanim jeszcze stali się supergwiazdami. Najwyraźniej tak jest nadal, o czym świadczy ich ostatnia premiera „Capuletich i Montecchich”. Reżyserię spektaklu powierzono Christofowi Loy, i był to, przynajmniej sądząc po reakcji widowni strzał w dziesiątkę. Niezbyt często ostatnio zdarzało mi się słyszeć tak serdeczne brawa dla teamu realizatorskiego. Czy były słuszne ? Mnie to przedstawienie nie porwało i mam do kilku rozwiązań spore zastrzeżenia, tym niemniej uważam, że pod pewnymi względami okazało się frapujące. Podstawowa rzecz, która mi w czasie oglądania przeszkadzała, to nadużywanie obrotówki, od podniesienia kurtyny przy pierwszych taktach uwertury pozostającej w ustawicznym ruchu, czasem wręcz w pędzie. Poza tym przeniesienie akcji do lat sześćdziesiątych i uczynienie z Capuletich i Montecchich konkurencyjnych rodzin mafijnych trąci straszliwym banałem – ile razy już to widzieliśmy? Nie bardzo też rozumiem przyczynę przebrania kilku chórzystów za kobiety, chyba, że miał to być genderowy komentarz do decyzji kompozytora o obsadzeniu mezzosopranistki roli Romea. Kolejny problem to modny i w związku z tym dość wytarty chwyt z obdarzeniem Giulietty dublerkami w różnym wieku. Ale, mimo wszystko, proszę Państwa, pokonawszy zawroty głowy spowodowane ustawicznym krążeniem sceny  - to się ogląda! Najciekawszym pomysłem reżyserskim okazało się dopisanie do libretta jeszcze jednej postaci, która w programie nosi miano „Der Begleiter” czyli Towarzysz. W pierwszych chwilach rzeczywiście można wziąć androgynicznego młodzieńca w czerni za jednego z kumpli Romea, ale dalej coraz bardziej niejasne (bo zdaje się, że nie ma być jasne) staje się kim on jest. Obecny w każdej scenie czasem tylko obserwuje, czasem bierze w akcji znaczący udział: to on podaje narkotyk Giulietcie, z jego ręki Romeo przyjmuje truciznę. Momentami wydaje się, że to on powinien być na miejscu Romea, zwłaszcza, gdy delikatnie i zmysłowo obejmuje Giuliettę. Więc kto lub co? Los? Fatum? Duch? Czarny Anioł? Śmierć sama? Wykonawca tej roli niemal wszystkich recenzjach był wymieniany z nazwiska i komplementowany, co w przypadku niemego udziału w spektaklu operowym stanowi sukces i to niemały. Krajowych widzów może zaskoczyć, że młody człowiek to Georgij Puchalski, Gruzin wychowany w Polsce i kilka lat temu mający swoje pięć minut w naszych mediach jako uczestnik któregoś z tanecznych talent-show. Podejrzewam, że nie marzył wówczas o trafieniu do opery, a zdaje się, że zamierza w niej jakiś czas zostać – już w grudniu będzie występować w Wiedniu. Spektakl – „Peter Grimes”, rola – nie wiadomo w libretcie jej nie ma…  Wracając zaś do Zurychu tamtejsi widzowie i słuchacze szczęście mają niebywałe. Miejscowi spece od castingu odkryli zdaje się kolejnego tenora, o którym za chwilę może być głośno. Benjamin Bernheim ma wszystko co trzeba, by jego kariera rozwinęła się bardzo szybko: piękny, dźwięczny, nośny głos, znakomitą technikę, mocny przekaz emocjonalny – brawo, czekam na więcej. Główną gwiazdą przedstawienia miała być Joyce DiDonato i tak się też stało, z tym, że podzieliła ten triumf ze swą Giuliettą. DiDonato właściwie uczyniła rolę Romea swą własnością i nawet jeśli nie zawsze możemy uwierzyć w jej męską tożsamość, kiedy śpiewa (a, jak wiadomo barwę ma urzekającą)  jej uczucia są prawdziwe. Niespodziewanie 25-letnia debiutantka z Ukrainy, Olga Kulchynska okazała się równoprawną (no, prawie) partnerką dla gwiazdy. Poza drobnymi problemami z koloraturą doskonała od strony technicznej, zachwyciła mnie nie tylko pięknem swego głosu ale też absolutną emocjonalną wiarygodnością i świadomością każdego słowa. W tym wieku rzecz to niezmiernie rzadka, zaś w każdym cenna. Żeby dopełnić obraz dodam, że Alexei Botnarciuc i Roberto Lorenzi dobrze wykonali swoje drugoplanowe role Capellia i Lorenza, chór też brzmiał znakomicie. Nad wszystkim czuwał Fabio Luisi, którego w tak doskonałej formie nie słyszałam od dawna. Wyjąwszy króciutkie momenty, w których orkiestra była niebezpiecznie bliska przykrycia głosów solowych  wszystko brzmiało fantastycznie, płynnie, stylowo. Gratulacje należą się wszystkim muzykom Philharmonii Zürich, ale koniecznie trzeba wspomnieć o klarnecistce Ricie Karin Meier pięknie wykonującej swoje solo. 










2 komentarze:

  1. Czy napiszesz coś o "Fidelio" z Salzburga?
    Jola

    OdpowiedzUsuń
  2. Raczej nie. Przygotowuję ogólnego posta o wrażeniach z różnych spektakli festiwalowych, tam się pewnie jedno zdanie o "Fideliu" (a raczej jego stronie muzycznej) znajdzie.Obawiam się, że po spektaklu w BSO, w którym nic nie powinno mi się podobać a który mnie bardzo poruszył idący tym samym tropem, a jednak słabszy dużo Guth nie jest dla mnie.

    OdpowiedzUsuń