wtorek, 18 sierpnia 2015

You rang, M'Lord? - "Wesele Figara" w Salzburgu



Globalizacja i medialna dostępność, którymi charakteryzują się dzisiejsze czasy poważnie ułatwia zadanie reżyserom operowym. Przynajmniej tym, którzy próbując przybliżyć dzieła klasyczne publiczności przenoszą ich akcję bliżej współczesności, ale niezupełnie do niej. Jak nasz świat długi i szeroki wszyscy, przynajmniej w naszym kręgu kulturowym mogliśmy oglądać te same filmy i seriale, czytać te same książki tworząc w ten sposób kod porozumienia zrozumiały na Manhattanie, w Rio de Janeiro, Oslo, Warszawie ale także zapadłej meksykańskiej wiosce czy gdzieś na Kamczatce. Sven-Eric Bechtolf  wykorzystał to zjawisko realizując nową produkcję „Wesela Figara” na festiwalu w Salzburgu, w związku z czym każda niemal recenzja tego spektaklu rozpoczynała się od ciągu tytułów : „Upstairs, downstairs”, „Gosford Park” i „Downton Abbey”. Od siebie mogę dodać, że oburzająco zapomniano o jednym z najśmieszniejszych (w charakterystycznie bezceremonialny, typowy dla Brytyjczyków sposób) seriali w dziejach telewizji „Pan wzywał, Milordzie?” , na którym Bechtolf oparł się najbardziej. Reżyser ma wyraźną słabość do lat dwudziestych ubiegłego wieku ( w tym okresie umieścił też zeszłorocznego „Don Giovanniego” czy wiedeńską „Arabelllę”) i ja mu się nawet nie dziwię. To pewnie ostatni czas, kiedy mężczyźni byli eleganccy, kobiety piękne i milczące a ludzkim zachowaniem rządziły reguły, których przekroczenie groziło wyrzuceniem poza nawias społeczeństwa. Tęsknota za tym cudnym, uporządkowanym światem zmiecionym bezpowrotnie przez wojnę, jakkolwiek nieco absurdalna, wciąż żyje – niesamowita kariera „Downton Abbey”, w którym stworzono środowisko niemal idealnie sielankowe świadczy o tym najlepiej. Bechtolf na salzburskiej scenie wykreował przestrzeń międzyludzką nieco mniej cukierkową, na nadmiar słodyczy nie pozwala na szczęście libretto Lorenza da Pontego. Alex Eales, autor scenografii i Mark Bouman, projektant kostiumów zadbali o to, żeby patrzyło się na scenę z dużą przyjemnością. Dekoracje pokazują nam na dwóch poziomach różne wnętrza domu Hrabiego (nawiasem mówiąc, raczej nie znajduje się on w Sewilli), poznajemy go  od piwniczki na wino po poddasze, gdzie mieszczą się pokoiki służby. Przy okazji trudno nie zauważyć, że tego typu scenografia stała się już obowiązującą modą, ale zazwyczaj działa to bez zarzutu i sprawdza się daleko lepiej niż przysłowiowy już szpital psychiatryczny. Wymaga jednak przeprowadzenia akcji w sposób zegarmistrzowsko precyzyjny, bo niedoskonałość jednego elementu grozi zawaleniem całej konstrukcji. To się udało, gorzej z potoczystością przebiegu zdarzeń i, co najgorsze z komizmem. Salzburska publiczność prawie się nie śmiała, przyznam, że i ja nie poczułam się szczególnie rozbawiona. Miałam wrażenie, że wszystko co widzę jest, owszem ładne, logice się nie sprzeciwia ale temperatura panuje letnia po obu stronach rampy. Zabrakło mi wigoru, który ożywiał zeszłorocznego „Don Giovanniego”. Jeśli zaś chodzi o szczegóły zaskoczyło mnie kilka elementów – przede wszystkim zrobienie z Barbariny kogoś w rodzaju wioskowego głupka. Rozumiem, że ślub Susanny i Figara odbywał się … w kuchni skutkiem niemożności zmiany monumentalnej dekoracji w środku aktu, ale dlaczego Figaro większość „Non piu andrai” śpiewał w pustą przestrzeń, z której znikli już wszyscy inni bohaterowie?  W niczym natomiast nie przeszkadzał mi Don Basilio jako amator chłopięcych wdzięków, dla którego decyzja Hrabiego o odesłaniu Cherubina do pułku jest prawdziwą tragedią. Oczywiście w latach dwudziestych słowa Hrabiego „Io son qui per giudicar” można potraktować wyłącznie przenośnie, podobnie jak jego rezygnację z prawa pierwszej nocy. Ogólnie ta produkcja ma szansę się spodobać, choć nic nie poradzę na to, że dla mnie była  nieco mdła. Podobnie jak dyrygowanie Dana Ettingera, który wybrał troszkę zbyt powolne tempa. To oczywiście nie był żaden horror w stylu Harnoncourta, który w poprzedniej salzburskiej produkcji „Wesela Figara” najprościej mówiąc zamordował Mozarta czyniąc to znacznie efektywniej niż niewinny Salieri. W każdym razie skutkiem niespieszności dyrygenta było lekkie rozminięcie się Anett Frittsch z orkiestrą w „Dove sono”.  Poza tym panie okazały się mocniejszą częścią obsady: pięknogłosa Frittsch dała wzruszający, bardzo ciepły i ludzki portret Hrabiny.Martina Jankova śpiewa Susannę już dość długo co w jej wypadku skutkuje dojściem do mistrzostwa  bez utraty świeżości brzmienia srebrzystego sopranu. Margaritę Gritskovą miałam okazję podziwiać po raz pierwszy, ale naprawdę podziwałam, bo było co – zarówno wokalnie jak scenicznie. Lubiany powszechnie Adam Plachetka wydał mi się Figarem doskonale anonimowym – nie utrwali mi się w pamięci z żadnej strony. Luca Pisaroni, którego Hrabiego bardzo byłam ciekawa rozczarował mnie dość mocno. Oczywiście jest szalenie atrakcyjny, sprawny aktorsko, dysponuje też ładnym, ciemnym głosem i umie go używać. Problem w tym, że nie jest to głos do tej konkretnej partii, koloratura, w arii będąca ważnym środkiem wyrazu (w niej także wyraża się furia Hrabiego) została tylko zamarkowana, zaś w uroczym duettino z Susanną zabrakło uwodzicielskiego welwetu.  Role drugoplanowe zostały zagrane i zaśpiewane znakomicie: Ann Murray, niemal urzędowa Marcellina brytyjskich scen i tym razem zaprezentowała się świetnie, nic nie można zarzucić Carlosowi Chaussonowi – Bartolo, ani (od strony wokalnej) Christinie Ganach – Barbarinie. Żal mi było Paula Schweinestera, który stworzył bardzo ciekawą postać Don Basilia, którego zapamiętam (to chyba pierwszy Basilio, o którym mogę to powiedzieć), śpiewa bardzo dobrze, ale nieszczególnej urody barwa głosu skazuje go na role comprimario. Podsumowując – gdyby nie znakomity żeński team byłoby to przedstawienie z tych, które nie bolą, momentami nawet bywają miłe, ale też i nic więcej. A jeśli coś ze spektaklu zostanie mi na dłużej, to … wspaniały pomysł na finałowe ukłony, które pozostały integralną częścią akcji.










3 komentarze:

  1. Pamiętam przedstawienie z -chyba-2012 r oku z Opéra Orchestre national Montpellier Languedoc-Roussillon, gdzie Plachetka występował w roli Hrabiego i potem marzyłam o przedstawieniu, gdzie zaśpiewałby z Pisaronim w roli Figara...

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, uważaj o co prosisz, bo może Ci to zostać dane, jak mawiają starzy Chińczycy. Miałam to przy okazji urzeczywistnienia się marzenia o Hvorostovskim w partii Demona. Ale właściwie tego nie sprecyzowałaś, Korespondentko - czy może Plachetka i Pisaroni spełnili Twoje oczekiwania? Ja już czekam na znany spektakl ROH i Stephane Degouta jako Hrabiego (przy okazji Anita Hartig i jako Basilio nasz Krystian Adam Krzeszowiak).

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie spełnili. Wyobrażałam ich sobie w dokładnie odwrotnej obsadzie, w tamtym przedstawieniu z Opéra Orchestre National Montpellier Languedoc-Roussillon Plachetka był superseksownym Hrabią, a Pisaroni to niezawodny Figaro.
    Pozdrawiam.
    Jestem fanką tego bloga.
    Marta

    OdpowiedzUsuń