poniedziałek, 28 września 2015

Ci zdumiewający Brytyjczycy - Glyndebourne 2015



"Gwałt na Lukrecji"

Mnie, proszę Was, jak owemu żołnierzowi, któremu wszystko kojarzyło się z wiadomo czym kojarzy się dla odmiany ogólnie z muzyką, a szczególnie z operą. Dlatego nie spodziewajcie się w tym tekście analizy specyfiki angielskiego poczucia humoru,  systemu edukacji obliczonego na jak najszybsze uwolnienie rodziców od męczącej obecności potomstwa czy też fenomenu brytyjskich seriali (z których najmarniejszym jest nieustająca telenowela z życia rodziny Windsor). Zastanawia mnie wyspiarskie życie muzyczne i jemu poświęcę kilka zdań nie ukrywając wcale jak  wściekle zazdroszczę go tamtejszym melomanom. A właściwie im wszystkim, bo w Wielkiej Brytanii tzw. człowiek kulturalny nie musi być znawcą, ale pewne rzeczy ma we krwi do tego stopnia, że się nawet nie ma powodu się nad nimi zastawiać. Co w mieszkance naszego kraju, w którym znaczna większość obywateli w pobliżu filharmonii znajduje się wtedy, kiedy chce coś załatwić w instytucji mieszczącej się obok ma prawo budzić  to mało chwalebne uczucie. I, żeby stało się jasne: nie myślę wcale o zasobach finansowych pozwalających na utrzymanie tych wszystkich wspaniałych orkiestr czy zatrudnianie wokalnych gwiazd lub znakomitych muzyków. Brytyjskie instytucje muzyczne kryzys dotyka tak samo jak inne, czego dowodem smutny los ENO, jednego z ciekawszych domów operowych świata. Ale tam dla tzw. normalnego człowieka pomysł udania się do ROH  nie jest egzotyczną koncepcją spędzenia wolnego wieczoru. Tam prawdziwa krytyka muzyczna nie zanikła, jeśli nawet nie ma się fantastycznie, to przynajmniej dobrze. U nas nawet recenzent dysponujący odpowiednim przygotowaniem merytorycznym występując w cyklicznym programie TV Kultura i oceniając spektakle operowe mówi wyłącznie o ich stronie teatralnej. Tam … eh, długo by wymieniać. Na dodatek Brytyjczycy zdają się żywić dziwną predylekcję do polskiej muzyki i artystów. Myślę, że moim czytelnikom nie trzeba potwierdzać tej tezy dowodami, bo oni je znają. Niewesołe porównania i refleksje nad osobliwą naturą Brytyjczyków narzuciły mi się z całą mocą przy okazji tegorocznego festiwalu w Glyndebourne.  Lubię to miejsce i tę imprezę – jakoś mniej tam zadęcia i medialnych supergwiazd a jakość przedstawień nic na tym nie traci. Świeżo minionego lata  na brytyjskiej wsi działo się lepiej i ciekawiej niż w Salzburgu, Aix , czy Orange. Można to było sprawdzić własnymi oczami i uszami, bo trzy spektakle były transmitowane a każdy z nich okazał się ze wszech miar wart naszego czasu. Na początek „Uprowadzenie z seraju”, które nie należy do moich ulubionych dzieł boskiego Amadeusza i zazwyczaj trochę się na nim nudzę. Tym razem bawiłam się znakomicie mimo nadmiernej pieczołowitości w potraktowaniu teksu objawiającej się prezentacją dialogów mówionych bez  najmniejszych skrótów.  W związku z tym trochę się one ciągnęły. Ale David McVicar po raz kolejny udowodnił niedowiarkom, że i w dzisiejszych czasach Mozart może się obyć bez dziwactw, uwspółcześniania na siłę i usceniczniania reżyserskich obsesji. Wystarczą dwie cechy: talent i zaufanie do autorów, żeby opera zalśniła pełnym blaskiem w takim kształcie, w jakim jej twórcy przewidzieli. Trzeba jeszcze mieć trochę odwagi i nie bać się posądzeń o mieszczańskie filisterstwo. Ci z Państwa, którzy nie mieli przyjemności „Uprowadzenia” zobaczyć niech spojrzą na zdjęcia – to wystarczy aby dać pojęcie o czym mówię. McVicar, scenografka Vicki Mortimer i projektant oświetlenia Paul Constable wykreowali na scenie świat ostentacyjnie piękny, co wcale nie przeszkodziło w uwypukleniu rozterek i dramatów bohaterów. Przy tym Robin Ticciati  poprowadził Orchestra of the Age of Enlightenment z wyjątkową precyzją, ładnie kontrastując fragmenty wymagające młodzieńczej energii z tymi bardziej lirycznymi. Wokalnie przedstawienie ukradł Tobias Kehrer jako Osmin  (nawiasem mówiąc jego bohater chyba jak Belmonte musiał być ofiarą morskiej katastrofy – tylko w ten sposób rudowłosy i rudobrody pirat mógł zostać zaufanym sługą paszy). Wspaniały głos, wspaniała technika, takaż muzykalność okraszone komicznym talentem złożyły się na arcyatrakcyjny portret postaci. Niemal równie pozytywne wrażenie pozostawiła Mari Eriksmoen jako Blonda: nieduży, ale ładny i dobrze używany głos, naturalny wdzięk i urok bez przeszarżowań.  Sally Matthews  nie do końca sprostała wymogom partii Konstancji, zwłaszcza mordercza aria „Marten aller Arten” nie  udała się jak powinna. Udaje się jednak mało komu, a Matthews, nawet jeżeli jej ozdobniki są troszkę niedokładne a w górze skali jej sopran nabiera nieco szklistej ostrości warta jest słuchania. Większy kłopot miałam z Edgarasem Montvidasem, który dysponuje tenorem malutkim, o typowo słowiańskiej barwie (niekoniecznie sprawdza się to akurat w Mozarcie) i chyba rola nie bardzo mu leży. Zaczął kiepsko, później było lepiej, ale ciągle tak sobie. Za to Montvidas wygląda w każdym calu na arystokratę. Brendan Gunnell  podobał mi się jako Pedrillo, zaś Franck Saurel uwiarygodnił swą męską atrakcyjnością wahanie Konstancji czy może jednak nie ulec  miłosnym deklaracjom zakochanego Paszy.  
„Poliuto” znam tylko z nagrań na CD i DVD (jedyna wersja, pisałam o niej tu), a do Gaetano Donizettiego mam słabość, więc po zapis każdego jego dzieła, zwłaszcza mało znanego sięgam łapczywie.  Tym razem inscenizacja Mariame Clement okazała się właściwie żadna, w dodatku nudna i złożona z samych klisz. Na domiar złego Michael Fabiano jest rozpaczliwie aktorsko nieporadny a jego mimika raczej prowokuje do uśmiechu niż empatycznego włączenia się w dramat bohatera. Ale – to koniec listy narzekań. Śpiewacze zalety Michaela Fabiano pozwalają przymknąć oczy (najlepiej dosłownie) na jego sceniczne ograniczenia. Amerykański tenor dysponuje nie tylko pięknym, dobrze prowadzonym głosem który rozmiarowo świetnie w partii tytułowej leży, ale też ma cechę spotykaną dosyć rzadko – absolutną szczerość i wiarygodność przekazu. Jego partnerka, Ana Maria Martinez nie zrobiła kariery na jaką zasługują jej wokalne umiejętności mimo protektoratu Placida Domingo (znów laureatka Operaliów) lansującego ją usilnie.  Podejrzewam, że zawiniła tu bezwzględna dyktatura obrazka, bo Martinez, mimo szczupłej figury niekoniecznie oszałamia glamourem. Wielki to wstyd dla speców od operowego castingu, bo artystka z Puerto Rico na pozycję gwiazdy zasługuje. Jej głos ma specyficznie hiszpańską barwę, jak na sopran dosyć ciemną, jeśli używać wytartych porównań tekstylnych dla mnie to aksamit w kolorze burgunda. Ten dar naturalny wspiera się na solidnym szkoleniu obejmującym także specyficzny donizettiowski styl. Trudno o lepsze połączenie. Po tych komplementach pod adresem głównej pary amantów mam wiadomość nieoczekiwaną – to mimo wszystko nie oni okazali się głównymi bohaterami wieczoru, ale Igor Golovatenko. Wyjątkowej urody  baryton (głos, nie mężczyzna, chociaż nic mu nie brakuje), ciepły, miękki, okrągły – sama przyjemność. Wróżę śpiewakowi wspaniałą karierę, bo takie legato, takie frazowanie raczej nie umkną uwadze publiczności. Do muzycznego sukcesu spektaklu wydatnie przyczynił się odpowiedzialny za efekt końcowy Enrique Mazzola. Tak fachowo poprowadzonych oper belcantowych chciałabym więcej!  W końcu przyszedł moment zdania relacji z „Gwałtu na Lukrecji” a to przedstawienie zrobiło na mnie potężne wrażenie. Nie znając tego utworu Brittena nie wiedziałam co bardziej podziwiać: samo dzieło czy też jego realizację sceniczną. Nie będę tu rozwodzić się nad tym pierwszym, jest mnóstwo dobrych źródeł do których można zajrzeć. Jedyną informacją, jaką podać należy – przynajmniej tym, co też zetknęli się z tą operą po raz pierwszy – jest kameralność tej partytury na zaledwie 17 muzyków i głosy ośmiorga śpiewaków. Osią fabularną dramatu  stał się antyczny  mit przekształcany wielokrotnie przez literaturę – librecista Ronald Duncan oparł swój tekst na sztuce Andre Obey’a. Ta historia cnotliwej rzymskiej niewiasty doprowadzonej do samobójczej śmierci przez żądzę możnego mężczyzny do dziś nie straciła na aktualności. Bo do dziś przemocy seksualnej doświadcza miliony kobiet i do dziś chodzi w niej o to samo – pogardę, nienawiść i chęć osiągnięcia całkowitej władzy nad inną istotą ludzką. Fiona Shaw, którą nienajlepiej wspominam z nieudanej próby dokończenia inscenizacji „Eugeniusza Oniegina” w Met dokonała rzeczy niezwykłej – nie próbując nawet przenosić akcji w bliższe nam czasy pokazała jak  bardzo współczesna jest to tragedia i jak bardzo nas dotyczy. Na scenie mamy niemal pustkę (dekoracje Michael Levine), podłoże wysypane ziemią (chyba z dodatkiem węgla) i kilka rekwizytów, zmieniających zgodnie z potrzebą swoją funkcję. Wszystko. I wystarczy. Shaw miała szczęście dostać artystów rewelacyjnie grających , dyrygent Leo Hussein doskonale śpiewających. Świetnie sprawił się dosłownie każdy z tej ósemki, niezależnie od wielkości roli: Christie Rice – Lucretia, Duncan Rock – Tarquinius, Kate Royal – Chór Żeński, Allan Clayton – Chór Męski, Matthew Rose – Collatinus, Catherine Wyn-Rogers – Bianca, Michael Samuel – Junius i Louise Adler – Lucia. Hussein zaś i muzycy London Philharmonic Orchestra, z których właściwie każdy, przy tak małym składzie był solistą grali jak natchnieni. Ten spektakl okazał się jednym z najgłębszych przeżyć, jakich dane mi było doświadczyć w związku z operą. Ci zdumiewający Brytyjczycy ….
"Uprowadzenie z seraju"

"Uprowadzenie z seraju"

"Uprowadzenie z seraju"

"Uprowadzenie z seraju"

"Uprowadzenie z seraju"

"Poliuto"

"Poliuto"

"Poliuto"
 
"Gwałt na Lukrecji"


"Gwałt na Lukrecji"

"Gwałt na Lukrecji"

"Gwałt na Lukrecji"

piątek, 18 września 2015

Jonas Kaufmann i "Nessun dorma"

Pierwszy bodajże raz zdarzyło się coś takiego. Decca chcąc wykorzystać fakt, że miał z nią kiedyś kontrakt Jonas Kaufmann chwilę przed nagłośnionym wydaniem przez konkurencję jego recitalu pucciniowskiego wypuściła na rynek kompilację starych nagrań pod celowo mylącym tytułem „The Age of Puccini”. Mimowolny bohater afery zareagował gniewnie ostrzegając przed tym krążkiem gdzie tylko mógł. A wszystko to świadczy nie tylko o chciwości i hucpie angielskiej kompanii płytowej, ale też o niesamowitym potencjale komercyjnym tenora. Teraz  każdy już może włożyć do odtwarzacza właściwy krążek zatytułowany „Nessun dorma” , który już zdążył przez sporą część krytyki zostać obwołany najlepszym w dorobku (całkiem pokaźnym, Kaufmann jest hojny i pracowity) artysty. Jak zawsze jest też aktywna niewielka ale głośna grupa recenzentów, którym trudno zaakceptować jego technikę wokalną. W całym medialnym zgiełku można zrobić rozsądnie tylko jedno: zamknąć uszy i oczy na wszystko co na zewnątrz, usiąść wygodnie i słuchać. Po kilkakrotnym oddaniu się tej czynności mogę z całą pewnością stwierdzić tylko jedno – nie bawiąc się w stopniowanie – to piękna płyta. Jej największa i właściwie jedyna wada nazywa się Kristine Opolais i piszę to ze smutkiem, bo kariera tej śpiewaczki, którą niegdyś lubiłam zdąża w kierunku niepokojącym. Jako młoda sopranistka, jeszcze na Łotwie brzmiała bardzo obiecująco, jeszcze jej monachijska „Rusałka” była naprawdę dobra. Odkąd jednak Opolais zaczęła być namolnie lansowana z jej głosem jest coraz gorzej. Na domiar złego przy okazji artystka wydaje się być niemal urzędową Manon Lescaut naszych czasów, nie sposób chcąc tej opery posłuchać nie natknąć się na Opolais. Gdyby była w tej roli dobra – no problem, ale tak się nie dzieje. Na płycie towarzyszy protagoniście w duecie – a jakże z tej właśnie opery i jest to katastrofa. Jej bohaterka powinna brzmieć zmysłowo, uwodzicielsko, kusicielsko – a ona najprościej mówiąc skrzeczy (wiek nie po temu, ta urodziwa kobieta ma dopiero 36 lat). Podobnie w króciutkim pasażu Liu podczas „Non piangere …” I tylko fraz  zaśpiewanych ładnie piano przypomniało mi niegdysiejszą Opolais. Żal, iż dobrano (skutkiem powiązań rodzinno-kontraktowych chyba) Kaufmannowi taką partnerkę, ale na szczęście to nie jej płyta. Żeby zaś załatwić do końca listę minusów trzeba (przynajmniej ja muszę) wspomnieć o niepotrzebnej moim zdaniem arii z „Gianniego Schicchi”. Sam Kaufmann mówił o tym, że bardzo się wahał, czy ten fragment umieścić , w końcu chęć zawarcia wyimków ze wszystkich tenorowych partii Pucciniego zwyciężyła. A nie powinna, bo Rinuccio to rola napisana na zupełnie inny typ głosu, niż ten którym on dysponuje. Instrument o dużej mocy i wolumenie zwyczajnie nie może się w tym czuć swobodnie, musi brzmieć za ciężko i nieco nieruchawo, tak też brzmi. Jedną w bardzo niewielu umiejętności wokalnych, jakimi Kaufmann nie dysponuje jest właśnie zmiana „kategorii wagowej” na mniejszą. Fakt, że  tych, co to potrafią można policzyć na placach jednej ręki, Placido Domingo kiedyś to umiał. Cesarz tenorów nagrał na płyty w całości wszystkie role Pucciniego, można się o tym przekonać. Wracając zaś do głównego bohatera posta  - resztę rozważań należałoby poświęcić właściwie wyłącznie kwestiom interpretacyjnym. Bo podoba się to komu czy nie tą płytą Kaufmann (nie po raz pierwszy zresztą) udowadnia, że niepoliczonych zastępów admiratorów nie zawdzięcza urodzie, o co są skłonni go oskarżać oszczercy.  Proszę posłuchać jak promiennie i swobodnie  brzmi u niego górny rejestr – delicje! Jak mało używa on tu falsetu, co ja, na to uczulona doceniam szczególnie. Jakie delikatne piana! Przechodząc do szczegółów : trudno mi wybrać najlepszy fragment , ale chyba  (z naciskiem na „chyba”) najmocniej wzruszyła mnie i zachwyciła subtelność, z jaką jego Calaf prosi „Non piangere Liu”. Zawsze aria wydawała mi się ciekawsza i ładniejsza od hitu o bezsenności, tym razem zostałam oszołomiona  pięknem tej interpretacji. Kaufmann nie musi wytaczać armat dramatyzmu, żebyśmy w pełni odczuli siłę emocjonalnego przekazu. Chociaż może, co słychać najlepiej w „Hai ben ragione” z „Płaszcza”, gdzie Luigi znajduje się już na krańcu desperacji i beznadziei. Fragmenty „Manon Lescaut” są szalenie (nomen omen) interesujące, bo brzmią jeszcze lepiej niż na scenie. I nie chodzi tu o żadną pomoc techniczną, tylko, jak mi się wydaje o możliwość skupienia wyłącznie na kwestiach wokalnych. Wielką radością stały się tez dla mnie arie z dwóch wczesnych, mniej znanych oper Pucciniego, zwłaszcza ta z „Willid”. Daje ona śpiewakowi sporo szans na ciekawą kreację i dziwię się od zawsze, że przynajmniej w recitalach nie jest częściej wykonywana. Kaufmann wykorzystał oczywiście te szanse i jego bohater efektownie przechodzi od przerażenia i wyrzutów sumienia do kojących te ostatnie słodkich wspomnień o miłości, którą sam porzucił. I tak można się zachwycać prawie każdym kolejnym numerem na płycie. Jej piękno zawdzięczamy jednak nie tylko Jonasowi Kaufmannowi, ale także sprężyście i entuzjastycznie grającej orkiestrze Accademia Nazionale di Santa Cecilia pod mistrzowską ręką uważnie towarzyszącej soliście Antonio Pappano.

wtorek, 8 września 2015

O przyjemnościach i nieprzyjemnościach festiwalowych

"Trubadur"
Jesień już blisko, przed nami nowy sezon, za nami lato festiwalowe. To oczywiście nie oznacza czasowego zawieszenia trybu specjalnego, zawsze gdzieś się jakaś tego typu impreza odbywa. Dwie bardzo atrakcyjne właśnie u nas wystartowały: Wratislavia Cantans i Festiwal Oper Barokowych w Warszawie. Tym niemniej największe muzyczne kombinaty tego rodzaju właśnie zamknęły swoje wrota i zanim pochłoną nas zdarzenia bieżące czas na małe podsumowanie. Każda bytność w teatrze i uczestnictwo w spektaklu na żywo jest lepsze od śledzenia go w sieci, telewizji czy nawet w kinie – to oczywiste. Jednakowoż nie każdy meloman urodził się dziedzicem fortuny pozwalającej mu na jeżdżenie po świecie w poszukiwaniu artystycznej satysfakcji, spora większość z nas cierpi na bolesne ograniczenia czasowe i finansowe. W takiej sytuacji dziękujmy (komu kto chce) za media, latoś rozpieszczające nas, operomaniaków niesłychanie. Ilość transmisji była tak duża, że należało ułożyć sobie zgodny z własnymi nadziejami, upodobaniami i przewidywaniami kalendarz. Przyznam, że nie przepadając za natłokiem wrażeń część przedstawień nagrywałam i odkładałam na później, by obejrzeć je spokojnie i z należytą uwagą. Wyznanie drugie: od pewnego czasu starannie omijam przekazy z Bayreuth, bo to, co się na Zielonym Wzgórzu dzieje budzi we mnie odrazę i lęk o przyszłość tego miejsca. Oczywiście nie przewiduję nagłego załamania się frekwencji i formalnego upadku festiwalu, magia nazwy i tradycji z tym miejscem związanej na razie działa. Jednak to, co z wagnerowskim dziedzictwem uczynili potomkowie założyciela woła o jakąś interwencję z nieba, bo nic innego raczej nie zadziała. Obliczone na tanią sensację ohydne realizacje reżyserskie i ordynarne burdy zakulisowe wśród mnożących się zarządzających rodzinnym biznesem krewnych Wagnera mają wpływ nie tylko na atmosferę, ale także na muzyczny poziom spektakli. Ostatnio zaś obrażony o przegraną w plebiscycie Berlińskich Filharmoników na ich szefa (zwanym przez niektórych bezpośrednio konklawe) dyrygent zemścił się na partnerce życiowej zwycięskiego konkurenta i tak ją traktował na próbach, że nieszczęsna z roli zrezygnowała. Barwnymi historyjkami opera żywi się wprawdzie od zawsze, zgoda – ale przecież mimo wszystko – żal duszę ściska … Pożaliłam się, teraz ad rem.
Salzburg był w tym roku bardzo przyjazny dla polskich śpiewaków: Artur Ruciński powtórzył swoje zastępstwo za Dominga w „Trubadurze” (tym razem nie było ono nagłe), Piotr Beczała nie pozwolił się przyćmić divie Gheorghiu w koncertowej wersji „Werthera” , Tomasz Konieczny zaśpiewał Pizzarra w „Fideliu”. Ten ostatni spektakl okazał się nienajlepszy, ale akurat strona wokalna w nim nie szwankowała, zaś wieczór ukradł zgodnie z przewidywaniami Jonas Kaufmann. Udane występy naszych gwiazd cieszą, ale jeszcze więcej radości miałam z wieści o sukcesie Adriany Ferfeckiej w specjalnej, dziecięcej edycji „Cyrulika sewilskiego”. Młoda sopranistka z całą pewnością może liczyć na Salzburg w dalszej, „dorosłej” karierze, co dobrze wróży na przyszłość.
Za antycznego teatru w Orange mieliśmy możliwość obejrzenia nie tylko „Carmen”, o której już pisałam, ale także nowej produkcji „Trubadura” . Oglądało się ten spektakl znakomicie dzięki szczęśliwemu połączeniu dobrej scenografii, projekcji video i samego, niezwykłego miejsca. Przy tym reżyseria Charlesa Roubaude’a była oszczędna, ale efektywna, pomagająca dziełu zamiast eksponowania własnych wątpliwych pomysłów. Roberto Alagna zatarł prawie kiepskie wspomnienie własnego Otella – jako Manrico okazał się naprawdę świetny. Może nie wszystkie nuty brzmiały idealnie, ale piękne frazowanie i przede wszystkim umiejętność kontrolowania barwy i temperatury własnego głosu – imponująca. Podobało mi się też ciepło, którym obdarzył artysta swego bohatera, czyniąc go bliższym publiczności. Hui He ma tego pecha, że porównanie z Anją Harteros i Anną Netrebko, najlepszymi Leonorami dnia dzisiejszego nie wypada na jej korzyść. Jest słabsza zarówno wyrazowo, jak czysto wokalnie – drobne kłopoty intonacyjne na początku skończyły się katastrofą w koronnej scenie Leonory w czwartym akcie. George Petean powoli wyrasta na żywy dowód, że  twierdzenie o braku barytonów verdiowskich nie ma pokrycia w faktach.Natomiast nie jestem wielbicielką Azuceny Marie-Nicole Lemieux, chociaż nie mogę powiedzieć, że jest ona niedobra. Wolę w tej partii cięższe, bardziej demoniczne głosy. Wyjątkowo (bo przy prezentacji muzyki na powietrzu zazwyczaj powstaje efekt lekkiego rozłażenia się dźwięku) orkiestra pod ręką Bertranda de Billy brzmiała zwarcie i energicznie.
Z Aix-en-Provence  zaprezentowano nam „Alcinę” w reżyserii Katie Mitchell. Od pierwszych chwil kontaktu z tą inscenizacją zastanawiałam się, czy to od niej zaczęła się moda na pudełkowe scenografie pokazujące nam jednocześnie różne środowiska, w których obracają się bohaterowie i pozwalające na symultaniczne prowadzenie akcji w osobnych kubikach. Oczywiście, widywałam takie już wcześniej, ale nigdy w takim natężeniu jak teraz a mam natrętne wrażenie, że to wspaniałe przedstawienie Katie Mitchell „Written on Skin” było zjawiska początkiem. „Alcina” z Aix została różnie przyjęta przez krytyków, publiczności na ogół się podobała. Tym razem dołączam do cywilów (czyli właściwego dla mnie środowiska), bo mnie też. Możliwość obserwacji korelacji czarodziejskiego świata Alciny i Morgany z niemagicznym środowiskiem reszty świata wydała mi się interesująca. W dodatku pojawienie się znacznie starszych i zmęczonych życiem dublerek sióstr (chwyt straszliwie nadużywany) w tym wypadku zdał egzamin i był sensowny. Muzyczną stronę przedstawienia poprowadził świetnie Andrea Marcon mający do dyspozycji znakomitą Freiburger Barockorchester. Patricia Petibon nie rozwiała do końca moich wątpliwości związanych z interpretacją  Alciny, ta sopranistka o przenikliwym głosie obciążona jest jak dla mnie zbyt dużą ilością manieryzmów.W  barokowej operze konieczna jest jednak dyscyplina stylistyczna, której Petibon brakuje. Tym niemniej jej Alcina była do zaakceptowania, momentami nawet wruszająca.Anna Prohaska jako Morgana nie przekonała mnie do siebie – jej sopran brzmiał matowo zabrakło właściwej kontroli oddechowej. Żeńską część obsady dopełniła  Katarina Bradić – Bradamante  i okazała się w niej najlepsza. Panowie właściwie wszyscy byli dobrzy lub jeszcze lepiej: Anthony Gregory – Oronte, Krzysztof Bączyk – Melisso (kolejny „nasz człowiek” miał do zaśpiewania właściwie tylko jedną arię, ale wykonał ją wzorcowo), wreszcie młodziutki Elias Mädler - Oberto . Największą gwiazdą spektaklu i na afiszu i na scenie był Philippe Jaroussky. Rola toy-boya leży mu jakoś podejrzanie dobrze zaś wysokie umiejętności i od Boga dana słodycz brzmienia dopełniają wdzięczny obraz.
Na megawidowiska bregenckie nie jeździ się zazwyczaj aby podziwiać ich stronę muzyczną, rzadko goszczą tam gwiazdy wokalne, niektórych też mocno zniechęca zniekształcające realny krajobraz dźwiękowy nagłośnienie. Z zapełnieniem siedmiotysięcznej widowni kilkakrotnie nie ma jednak najmniejszego kłopotu, wszyscy są ciekawi co też tym razem (premiery zdarzają się raz na dwa lata) wymyślono i czym widzów chce się oszołomić.W tym roku pokazano "Turandot” , dzieło wydaje się stworzone  do takiej prezentacji.Problem w tym, że Marco Arturo Marelli nie potrafił ani wymyślić niczego nowego i sensownego, ani nie miał odwagi by zostawić libretto w spokoju. Skutkiem czego powstał spektakl złożony z samych klisz: mamy terakotową armię, Wielki Mur, smoki,  ukrzywdzony lud wtłoczony w mundurki z czasów Mao. Na dodatek dołożono wózek inwalidzki (bez tego rekwizytu szanujący się adept regietheatru nie umie się obejść) i tenora ucharakteryzowanego na Pucciniego. Tenże Riccardo Massi i jego Turandot – Mlada Khudoley nie brzmieli  w głównych rolach dobrze. A jednak był powód, żeby to obejrzeć, przynajmniej do pewnego momentu  i nie stanowiły go interesujące obrazki typu żołnierze z terakoty wyłaniający się z jeziora. Powód nazywa się Guangun Yu, jest młodą chińską sopranistką i mam najszczerszą nadzieję, że pochodzenie etniczne nie skaże jej wyłącznie na partię Liu, którą tak pięknie za śpiewała w Bregencji.