|
"Trubadur" |
Jesień
już blisko, przed nami nowy sezon, za nami lato festiwalowe. To oczywiście nie
oznacza czasowego zawieszenia trybu specjalnego, zawsze gdzieś się jakaś tego
typu impreza odbywa. Dwie bardzo atrakcyjne właśnie u nas wystartowały:
Wratislavia Cantans i Festiwal Oper Barokowych w Warszawie. Tym niemniej
największe muzyczne kombinaty tego rodzaju właśnie zamknęły swoje wrota i zanim
pochłoną nas zdarzenia bieżące czas na małe podsumowanie. Każda bytność w
teatrze i uczestnictwo w spektaklu na żywo jest lepsze od śledzenia go w sieci,
telewizji czy nawet w kinie – to oczywiste. Jednakowoż nie każdy meloman urodził
się dziedzicem fortuny pozwalającej mu na jeżdżenie po świecie w poszukiwaniu
artystycznej satysfakcji, spora większość z nas cierpi na bolesne ograniczenia
czasowe i finansowe. W takiej sytuacji dziękujmy (komu kto chce) za media,
latoś rozpieszczające nas, operomaniaków niesłychanie. Ilość transmisji była
tak duża, że należało ułożyć sobie zgodny z własnymi nadziejami, upodobaniami i
przewidywaniami kalendarz. Przyznam, że nie przepadając za natłokiem wrażeń
część przedstawień nagrywałam i odkładałam na później, by obejrzeć je spokojnie
i z należytą uwagą. Wyznanie drugie: od pewnego czasu starannie omijam przekazy
z Bayreuth, bo to, co się na Zielonym Wzgórzu dzieje budzi we mnie odrazę i lęk
o przyszłość tego miejsca. Oczywiście nie przewiduję nagłego załamania się
frekwencji i formalnego upadku festiwalu, magia nazwy i tradycji z tym miejscem
związanej na razie działa. Jednak to, co z wagnerowskim dziedzictwem uczynili
potomkowie założyciela woła o jakąś interwencję z nieba, bo nic innego raczej
nie zadziała. Obliczone na tanią sensację ohydne realizacje reżyserskie i ordynarne
burdy zakulisowe wśród mnożących się zarządzających rodzinnym biznesem krewnych
Wagnera mają wpływ nie tylko na atmosferę, ale także na muzyczny poziom
spektakli. Ostatnio zaś obrażony o przegraną w plebiscycie Berlińskich
Filharmoników na ich szefa (zwanym przez niektórych bezpośrednio konklawe)
dyrygent zemścił się na partnerce życiowej zwycięskiego konkurenta i tak ją
traktował na próbach, że nieszczęsna z roli zrezygnowała. Barwnymi historyjkami
opera żywi się wprawdzie od zawsze, zgoda – ale przecież mimo wszystko – żal
duszę ściska … Pożaliłam się, teraz ad rem.
Salzburg
był w tym roku bardzo przyjazny dla polskich śpiewaków: Artur Ruciński
powtórzył swoje zastępstwo za Dominga w „Trubadurze” (tym razem nie było ono
nagłe), Piotr Beczała nie pozwolił się przyćmić divie Gheorghiu w koncertowej
wersji „Werthera” , Tomasz Konieczny zaśpiewał Pizzarra w „Fideliu”. Ten
ostatni spektakl okazał się nienajlepszy, ale akurat strona wokalna w nim nie
szwankowała, zaś wieczór ukradł zgodnie z przewidywaniami Jonas Kaufmann. Udane
występy naszych gwiazd cieszą, ale jeszcze więcej radości miałam z wieści o
sukcesie Adriany Ferfeckiej w specjalnej, dziecięcej edycji „Cyrulika
sewilskiego”. Młoda sopranistka z całą pewnością może liczyć na Salzburg w
dalszej, „dorosłej” karierze, co dobrze wróży na przyszłość.
Za
antycznego teatru w Orange mieliśmy możliwość obejrzenia nie tylko „Carmen”, o
której już pisałam, ale także nowej produkcji „Trubadura” . Oglądało się ten
spektakl znakomicie dzięki szczęśliwemu połączeniu dobrej scenografii,
projekcji video i samego, niezwykłego miejsca. Przy tym reżyseria Charlesa
Roubaude’a była oszczędna, ale efektywna, pomagająca dziełu zamiast
eksponowania własnych wątpliwych pomysłów. Roberto Alagna zatarł prawie
kiepskie wspomnienie własnego Otella – jako Manrico okazał się naprawdę
świetny. Może nie wszystkie nuty brzmiały idealnie, ale piękne frazowanie i
przede wszystkim umiejętność kontrolowania barwy i temperatury własnego głosu –
imponująca. Podobało mi się też ciepło, którym obdarzył artysta swego bohatera,
czyniąc go bliższym publiczności. Hui He ma tego pecha, że porównanie z Anją
Harteros i Anną Netrebko, najlepszymi Leonorami dnia dzisiejszego nie wypada na
jej korzyść. Jest słabsza zarówno wyrazowo, jak czysto wokalnie – drobne
kłopoty intonacyjne na początku skończyły się katastrofą w koronnej scenie
Leonory w czwartym akcie. George Petean powoli wyrasta na żywy dowód, że twierdzenie o braku barytonów verdiowskich
nie ma pokrycia w faktach.Natomiast nie jestem wielbicielką Azuceny
Marie-Nicole Lemieux, chociaż nie mogę powiedzieć, że jest ona niedobra. Wolę w
tej partii cięższe, bardziej demoniczne głosy. Wyjątkowo (bo przy prezentacji
muzyki na powietrzu zazwyczaj powstaje efekt lekkiego rozłażenia się dźwięku)
orkiestra pod ręką Bertranda de Billy brzmiała zwarcie i energicznie.
Z
Aix-en-Provence zaprezentowano nam
„Alcinę” w reżyserii Katie Mitchell. Od pierwszych chwil kontaktu z tą
inscenizacją zastanawiałam się, czy to od niej zaczęła się moda na pudełkowe
scenografie pokazujące nam jednocześnie różne środowiska, w których obracają
się bohaterowie i pozwalające na symultaniczne prowadzenie akcji w osobnych
kubikach. Oczywiście, widywałam takie już wcześniej, ale nigdy w takim
natężeniu jak teraz a mam natrętne wrażenie, że to wspaniałe przedstawienie
Katie Mitchell „Written on Skin” było zjawiska początkiem. „Alcina” z Aix
została różnie przyjęta przez krytyków, publiczności na ogół się podobała. Tym
razem dołączam do cywilów (czyli właściwego dla mnie środowiska), bo mnie też.
Możliwość obserwacji korelacji czarodziejskiego świata Alciny i Morgany z
niemagicznym środowiskiem reszty świata wydała mi się interesująca. W dodatku
pojawienie się znacznie starszych i zmęczonych życiem dublerek sióstr (chwyt
straszliwie nadużywany) w tym wypadku zdał egzamin i był sensowny. Muzyczną stronę
przedstawienia poprowadził świetnie Andrea Marcon mający do dyspozycji
znakomitą Freiburger Barockorchester. Patricia Petibon nie rozwiała do końca
moich wątpliwości związanych z interpretacją
Alciny, ta sopranistka o przenikliwym głosie obciążona jest jak dla mnie
zbyt dużą ilością manieryzmów.W
barokowej operze konieczna jest jednak dyscyplina stylistyczna, której
Petibon brakuje. Tym niemniej jej Alcina była do zaakceptowania, momentami
nawet wruszająca.Anna Prohaska jako Morgana nie przekonała mnie do siebie – jej
sopran brzmiał matowo zabrakło właściwej kontroli oddechowej. Żeńską część
obsady dopełniła Katarina Bradić –
Bradamante i okazała się w niej
najlepsza. Panowie właściwie wszyscy byli dobrzy lub jeszcze lepiej: Anthony
Gregory – Oronte, Krzysztof Bączyk – Melisso (kolejny „nasz człowiek” miał do
zaśpiewania właściwie tylko jedną arię, ale wykonał ją wzorcowo), wreszcie
młodziutki Elias Mädler - Oberto . Największą gwiazdą spektaklu i na afiszu i na scenie był
Philippe Jaroussky. Rola toy-boya leży mu jakoś podejrzanie dobrze zaś wysokie
umiejętności i od Boga dana słodycz brzmienia dopełniają wdzięczny obraz.
Na
megawidowiska bregenckie nie jeździ się zazwyczaj aby podziwiać ich stronę
muzyczną, rzadko goszczą tam gwiazdy wokalne, niektórych też mocno zniechęca
zniekształcające realny krajobraz dźwiękowy nagłośnienie. Z zapełnieniem
siedmiotysięcznej widowni kilkakrotnie nie ma jednak najmniejszego kłopotu,
wszyscy są ciekawi co też tym razem (premiery zdarzają się raz na dwa lata)
wymyślono i czym widzów chce się oszołomić.W tym roku pokazano "Turandot” ,
dzieło wydaje się stworzone do takiej
prezentacji.Problem w tym, że Marco Arturo Marelli nie potrafił ani wymyślić
niczego nowego i sensownego, ani nie miał odwagi by zostawić libretto w
spokoju. Skutkiem czego powstał spektakl złożony z samych klisz: mamy
terakotową armię, Wielki Mur, smoki,
ukrzywdzony lud wtłoczony w mundurki z czasów Mao. Na dodatek dołożono
wózek inwalidzki (bez tego rekwizytu szanujący się adept regietheatru nie umie
się obejść) i tenora ucharakteryzowanego na Pucciniego. Tenże Riccardo Massi i
jego Turandot – Mlada Khudoley nie brzmieli w głównych rolach dobrze. A jednak był powód,
żeby to obejrzeć, przynajmniej do pewnego momentu i nie stanowiły go interesujące obrazki typu
żołnierze z terakoty wyłaniający się z jeziora. Powód nazywa się Guangun Yu,
jest młodą chińską sopranistką i mam najszczerszą nadzieję, że pochodzenie
etniczne nie skaże jej wyłącznie na partię Liu, którą tak pięknie za śpiewała w
Bregencji.