poniedziałek, 28 września 2015

Ci zdumiewający Brytyjczycy - Glyndebourne 2015



"Gwałt na Lukrecji"

Mnie, proszę Was, jak owemu żołnierzowi, któremu wszystko kojarzyło się z wiadomo czym kojarzy się dla odmiany ogólnie z muzyką, a szczególnie z operą. Dlatego nie spodziewajcie się w tym tekście analizy specyfiki angielskiego poczucia humoru,  systemu edukacji obliczonego na jak najszybsze uwolnienie rodziców od męczącej obecności potomstwa czy też fenomenu brytyjskich seriali (z których najmarniejszym jest nieustająca telenowela z życia rodziny Windsor). Zastanawia mnie wyspiarskie życie muzyczne i jemu poświęcę kilka zdań nie ukrywając wcale jak  wściekle zazdroszczę go tamtejszym melomanom. A właściwie im wszystkim, bo w Wielkiej Brytanii tzw. człowiek kulturalny nie musi być znawcą, ale pewne rzeczy ma we krwi do tego stopnia, że się nawet nie ma powodu się nad nimi zastawiać. Co w mieszkance naszego kraju, w którym znaczna większość obywateli w pobliżu filharmonii znajduje się wtedy, kiedy chce coś załatwić w instytucji mieszczącej się obok ma prawo budzić  to mało chwalebne uczucie. I, żeby stało się jasne: nie myślę wcale o zasobach finansowych pozwalających na utrzymanie tych wszystkich wspaniałych orkiestr czy zatrudnianie wokalnych gwiazd lub znakomitych muzyków. Brytyjskie instytucje muzyczne kryzys dotyka tak samo jak inne, czego dowodem smutny los ENO, jednego z ciekawszych domów operowych świata. Ale tam dla tzw. normalnego człowieka pomysł udania się do ROH  nie jest egzotyczną koncepcją spędzenia wolnego wieczoru. Tam prawdziwa krytyka muzyczna nie zanikła, jeśli nawet nie ma się fantastycznie, to przynajmniej dobrze. U nas nawet recenzent dysponujący odpowiednim przygotowaniem merytorycznym występując w cyklicznym programie TV Kultura i oceniając spektakle operowe mówi wyłącznie o ich stronie teatralnej. Tam … eh, długo by wymieniać. Na dodatek Brytyjczycy zdają się żywić dziwną predylekcję do polskiej muzyki i artystów. Myślę, że moim czytelnikom nie trzeba potwierdzać tej tezy dowodami, bo oni je znają. Niewesołe porównania i refleksje nad osobliwą naturą Brytyjczyków narzuciły mi się z całą mocą przy okazji tegorocznego festiwalu w Glyndebourne.  Lubię to miejsce i tę imprezę – jakoś mniej tam zadęcia i medialnych supergwiazd a jakość przedstawień nic na tym nie traci. Świeżo minionego lata  na brytyjskiej wsi działo się lepiej i ciekawiej niż w Salzburgu, Aix , czy Orange. Można to było sprawdzić własnymi oczami i uszami, bo trzy spektakle były transmitowane a każdy z nich okazał się ze wszech miar wart naszego czasu. Na początek „Uprowadzenie z seraju”, które nie należy do moich ulubionych dzieł boskiego Amadeusza i zazwyczaj trochę się na nim nudzę. Tym razem bawiłam się znakomicie mimo nadmiernej pieczołowitości w potraktowaniu teksu objawiającej się prezentacją dialogów mówionych bez  najmniejszych skrótów.  W związku z tym trochę się one ciągnęły. Ale David McVicar po raz kolejny udowodnił niedowiarkom, że i w dzisiejszych czasach Mozart może się obyć bez dziwactw, uwspółcześniania na siłę i usceniczniania reżyserskich obsesji. Wystarczą dwie cechy: talent i zaufanie do autorów, żeby opera zalśniła pełnym blaskiem w takim kształcie, w jakim jej twórcy przewidzieli. Trzeba jeszcze mieć trochę odwagi i nie bać się posądzeń o mieszczańskie filisterstwo. Ci z Państwa, którzy nie mieli przyjemności „Uprowadzenia” zobaczyć niech spojrzą na zdjęcia – to wystarczy aby dać pojęcie o czym mówię. McVicar, scenografka Vicki Mortimer i projektant oświetlenia Paul Constable wykreowali na scenie świat ostentacyjnie piękny, co wcale nie przeszkodziło w uwypukleniu rozterek i dramatów bohaterów. Przy tym Robin Ticciati  poprowadził Orchestra of the Age of Enlightenment z wyjątkową precyzją, ładnie kontrastując fragmenty wymagające młodzieńczej energii z tymi bardziej lirycznymi. Wokalnie przedstawienie ukradł Tobias Kehrer jako Osmin  (nawiasem mówiąc jego bohater chyba jak Belmonte musiał być ofiarą morskiej katastrofy – tylko w ten sposób rudowłosy i rudobrody pirat mógł zostać zaufanym sługą paszy). Wspaniały głos, wspaniała technika, takaż muzykalność okraszone komicznym talentem złożyły się na arcyatrakcyjny portret postaci. Niemal równie pozytywne wrażenie pozostawiła Mari Eriksmoen jako Blonda: nieduży, ale ładny i dobrze używany głos, naturalny wdzięk i urok bez przeszarżowań.  Sally Matthews  nie do końca sprostała wymogom partii Konstancji, zwłaszcza mordercza aria „Marten aller Arten” nie  udała się jak powinna. Udaje się jednak mało komu, a Matthews, nawet jeżeli jej ozdobniki są troszkę niedokładne a w górze skali jej sopran nabiera nieco szklistej ostrości warta jest słuchania. Większy kłopot miałam z Edgarasem Montvidasem, który dysponuje tenorem malutkim, o typowo słowiańskiej barwie (niekoniecznie sprawdza się to akurat w Mozarcie) i chyba rola nie bardzo mu leży. Zaczął kiepsko, później było lepiej, ale ciągle tak sobie. Za to Montvidas wygląda w każdym calu na arystokratę. Brendan Gunnell  podobał mi się jako Pedrillo, zaś Franck Saurel uwiarygodnił swą męską atrakcyjnością wahanie Konstancji czy może jednak nie ulec  miłosnym deklaracjom zakochanego Paszy.  
„Poliuto” znam tylko z nagrań na CD i DVD (jedyna wersja, pisałam o niej tu), a do Gaetano Donizettiego mam słabość, więc po zapis każdego jego dzieła, zwłaszcza mało znanego sięgam łapczywie.  Tym razem inscenizacja Mariame Clement okazała się właściwie żadna, w dodatku nudna i złożona z samych klisz. Na domiar złego Michael Fabiano jest rozpaczliwie aktorsko nieporadny a jego mimika raczej prowokuje do uśmiechu niż empatycznego włączenia się w dramat bohatera. Ale – to koniec listy narzekań. Śpiewacze zalety Michaela Fabiano pozwalają przymknąć oczy (najlepiej dosłownie) na jego sceniczne ograniczenia. Amerykański tenor dysponuje nie tylko pięknym, dobrze prowadzonym głosem który rozmiarowo świetnie w partii tytułowej leży, ale też ma cechę spotykaną dosyć rzadko – absolutną szczerość i wiarygodność przekazu. Jego partnerka, Ana Maria Martinez nie zrobiła kariery na jaką zasługują jej wokalne umiejętności mimo protektoratu Placida Domingo (znów laureatka Operaliów) lansującego ją usilnie.  Podejrzewam, że zawiniła tu bezwzględna dyktatura obrazka, bo Martinez, mimo szczupłej figury niekoniecznie oszałamia glamourem. Wielki to wstyd dla speców od operowego castingu, bo artystka z Puerto Rico na pozycję gwiazdy zasługuje. Jej głos ma specyficznie hiszpańską barwę, jak na sopran dosyć ciemną, jeśli używać wytartych porównań tekstylnych dla mnie to aksamit w kolorze burgunda. Ten dar naturalny wspiera się na solidnym szkoleniu obejmującym także specyficzny donizettiowski styl. Trudno o lepsze połączenie. Po tych komplementach pod adresem głównej pary amantów mam wiadomość nieoczekiwaną – to mimo wszystko nie oni okazali się głównymi bohaterami wieczoru, ale Igor Golovatenko. Wyjątkowej urody  baryton (głos, nie mężczyzna, chociaż nic mu nie brakuje), ciepły, miękki, okrągły – sama przyjemność. Wróżę śpiewakowi wspaniałą karierę, bo takie legato, takie frazowanie raczej nie umkną uwadze publiczności. Do muzycznego sukcesu spektaklu wydatnie przyczynił się odpowiedzialny za efekt końcowy Enrique Mazzola. Tak fachowo poprowadzonych oper belcantowych chciałabym więcej!  W końcu przyszedł moment zdania relacji z „Gwałtu na Lukrecji” a to przedstawienie zrobiło na mnie potężne wrażenie. Nie znając tego utworu Brittena nie wiedziałam co bardziej podziwiać: samo dzieło czy też jego realizację sceniczną. Nie będę tu rozwodzić się nad tym pierwszym, jest mnóstwo dobrych źródeł do których można zajrzeć. Jedyną informacją, jaką podać należy – przynajmniej tym, co też zetknęli się z tą operą po raz pierwszy – jest kameralność tej partytury na zaledwie 17 muzyków i głosy ośmiorga śpiewaków. Osią fabularną dramatu  stał się antyczny  mit przekształcany wielokrotnie przez literaturę – librecista Ronald Duncan oparł swój tekst na sztuce Andre Obey’a. Ta historia cnotliwej rzymskiej niewiasty doprowadzonej do samobójczej śmierci przez żądzę możnego mężczyzny do dziś nie straciła na aktualności. Bo do dziś przemocy seksualnej doświadcza miliony kobiet i do dziś chodzi w niej o to samo – pogardę, nienawiść i chęć osiągnięcia całkowitej władzy nad inną istotą ludzką. Fiona Shaw, którą nienajlepiej wspominam z nieudanej próby dokończenia inscenizacji „Eugeniusza Oniegina” w Met dokonała rzeczy niezwykłej – nie próbując nawet przenosić akcji w bliższe nam czasy pokazała jak  bardzo współczesna jest to tragedia i jak bardzo nas dotyczy. Na scenie mamy niemal pustkę (dekoracje Michael Levine), podłoże wysypane ziemią (chyba z dodatkiem węgla) i kilka rekwizytów, zmieniających zgodnie z potrzebą swoją funkcję. Wszystko. I wystarczy. Shaw miała szczęście dostać artystów rewelacyjnie grających , dyrygent Leo Hussein doskonale śpiewających. Świetnie sprawił się dosłownie każdy z tej ósemki, niezależnie od wielkości roli: Christie Rice – Lucretia, Duncan Rock – Tarquinius, Kate Royal – Chór Żeński, Allan Clayton – Chór Męski, Matthew Rose – Collatinus, Catherine Wyn-Rogers – Bianca, Michael Samuel – Junius i Louise Adler – Lucia. Hussein zaś i muzycy London Philharmonic Orchestra, z których właściwie każdy, przy tak małym składzie był solistą grali jak natchnieni. Ten spektakl okazał się jednym z najgłębszych przeżyć, jakich dane mi było doświadczyć w związku z operą. Ci zdumiewający Brytyjczycy ….
"Uprowadzenie z seraju"

"Uprowadzenie z seraju"

"Uprowadzenie z seraju"

"Uprowadzenie z seraju"

"Uprowadzenie z seraju"

"Poliuto"

"Poliuto"

"Poliuto"
 
"Gwałt na Lukrecji"


"Gwałt na Lukrecji"

"Gwałt na Lukrecji"

"Gwałt na Lukrecji"

4 komentarze:

  1. Wiem, że tu się komentuje muzykę, a nie urodę, ale z jednym zgodzić się nie mogę. Pani Martinez wcale nie brak "glamour"! :)
    Co do "Gwałtu na Lukrecji" - to mój zdecydowany tegoroczny numer jeden. Zawsze na koniec roku robię sobie takie małe podsumowanie (choć nie upubliczniałem dotąd) i czuję, że do grudnia nic już w stanie przebić tego nie będzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uroda rzecz gustu, w każdym razie nie powinna w operze mieć takiego znaczenia. Oczywiście, milej się patrzy na kogoś, kto się nam podoba, ale, jak zauważył Piotr Kamiński taka Stephanie Blythe dla niego może zagrać smukłego efeba i on jej uwierzy.... Zaś rok już mogę podsumować jako wyjątkowo udany, ze względu na "Lukrecję" właśnie i "Króla Rogera" w ROH. Dwa taaakie spektakle!

      Usuń
  2. A w Operze Krakowskiej Laco Adamik zrobił tradycyjną (!) "Cyganerię.I co? Owacja na stojąco. Może jednak warto wrócić do scenicznego piękna, podobnie jak w tym "Uprowadzeniu", zamiast zwoływać przed premierą konferencje prasowe na temat własnych fantasmagorii. http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/209347.html%0A

    OdpowiedzUsuń
  3. Zwłaszcza, że tego typu reżyserskie wyjaśnienia, co też pan artysta miał na myśli często (choć nie zawsze) zbliżają się do bełkotu i mogą raczej zniechęcić niż zachęcić do spektaklu. W TWON Treliński funduje nam tego typu nieprzyjemność przy każdej swojej premierze.

    OdpowiedzUsuń