Przy okazji
madryckiej premiery "Roberta Devereux” pisałam trochę o samym utworze, nie
będę się więc powtarzać. Muszę tylko dodać, że osoby wrażliwe historycznie
powinny od niego trzymać raczej z
daleka, ale to można powiedzieć o znakomitej większości oper opartych
teoretycznie na faktach. Wymowa „Roberta” jest także okropnie denerwująca z
feministycznego punktu widzenia – trudno wybaczyć zrobienie z jednej z najmocniejszych żeńskich indywidualności w
dziejach rozhisteryzowanego kobieciątka, porzucającego koronę z powodu utraty kochanka. Ale - taki był dziewiętnastowieczny punkt
widzenia i raczej nie należy mieć do kompozytora i librecisty pretensji, że nie
byli w tym względzie rewolucjonistami. Niepodległy duch żeński ma dziś
wystarczająco dużo prawdziwych powodów do buntu, aby walczyć z wiatrakami. Kiedy
się przyjmie, że postaci całkiem przypadkowo noszą znane skądinąd imiona a wizerunek królowej tylko kogoś nam
przypomina - rzecz już nie drażni. W
spektaklu transmitowanym z Met sir David McVicar zrobił wszystko po bożemu, a to wystarczający
powód, by być mu wdzięcznym i skupić się
na muzyce nie gubiąc przy tym scenicznej akcji. Jeśli ktoś spotyka się z
„Robertem” po raz pierwszy i nie miał okazji przeczytać jej streszczenia może
mieć pewien kłopot bo libretto należy do kategorii „wszystko, co najważniejsze
zdarzyło się już wcześniej a my obserwujemy tylko konsekwencje” . Poza tym nie
wiadomo właściwie, czemu opera nosi taki tytuł, skoro ewidentnie główną
postacią jest w niej królowa, zaś Robert Devereux (bardziej znany pod swym
tytułem – hrabiego Essex) to najmniej
ciekawa w niej postać. McVicar uczynił
go jeszcze bardziej oślizgłym (gdyby chociaż był pełnokrwistym czarnym
charakterem, ale nie …) każąc mu czulić się do wszechmocnej kochanki zanim wreszcie
powie jej przynajmniej część prawdy. Pod pewnymi względami przypomina to
„Poławiaczy pereł” - kochankowie, którym
teoretycznie powinniśmy kibicować są na tyle niesympatyczni (ona zdradza męża,
on najbliższego przyjaciela, któremu składał płomienne przysięgi), że zaczynamy
identyfikować się z pozostałą dwójką. W wypadku tego konkretnego spektaklu
reżyser nam w tym jeszcze pomógł (przy wydatnym udziale Kwietnia oczywiście),
bo książe Nottingham kocha tu oboje swoich krzywdzicieli a jego finałowe „sangue volli, e sangue ottenni” (krwi żądałem i krew dostałem”) jest raczej świadectwem
rozpaczy i zrujnowanego życia niż triumfem mściciela. Jakby zresztą nie
przesuwać akcentów i nie układać stosunków między protagonistami jeżeli mamy do czynienia, jak w tym przypadku
z reżyserem szanującym inscenizowane dzieło najważniejsze jest to, co niesie ze
sobą muzyka. Co nie zmienia faktu, że patrzyłam na ekran z pewną nostalgią –
takie rzeczy już chyba tylko w Met, proszę Państwa. To pewnie jedyny teatr,
który jednocześnie ma odwagę pokazywać inscenizacje ostentacyjnie konserwatywne
i jedyny, który mimo sporych kłopotów finansowych stać na takie spektakle. Nie
mam pojęcia, ile kosztowała ta bogata, ale nieprzytłaczająca scenografia
autorstwa samego McVicara, ile niesamowite
kostiumy Moritza Junge , które (może z wyjątkiem pierwszego, demonstracyjnie
teatralnego stroju królowej) sprawiały
wrażenie wehikułem czasu przeniesionych z XVI wieku. Przygotowanie tego
wszystkiego musiało trwać wiele miesięcy i gigantycznej pracy ogromnego zespołu
ludzi. W epoce powszechnego cięcia kosztów takie produkcje są coraz rzadsze,
więcej, stają się pewnego rodzaju ekstrawagancją. Dobrze jednak, że jeszcze się
zdarzają. A teraz – do meritum, czyli do muzyki. Tym razem próbowałam podejść
do rzeczy inaczej niż zwykle, zignorować własną pamięć i archiwa nagraniowe.
Zapomnieć o Motserrat Caballe, Leyli Gencer, Beverly Sills, Edicie Gruberovej,
Marielli Devii w roli królowej Elżbiety, o Placido Domingo, Jose Carrerasie i
Roberto Alagna w partii tytułowej, wreszcie o Piero Cappuccillim i jego
Nottinghamie. Pewnie nie muszę dodawać, że nie do końca się udało, bo … po
prostu tak się nie da, niestety. Konia z rzędem temu, kto potrafi wyłączyć w
głowie swą wewnętrzną porównywarkę . Ale bardzo się starałam skupić na tym, co
słyszę i nie być jak tatuś Luciano Pavarottiego, który podobno po każdej
premierze syna w jakiejś nowej roli wysyłał mu telegram z prostym tekstem „ten
to a ten był lepszy”. I może nawet by mi się powiodło, gdyby nie wspominana już
na początku posta madrycka produkcja „Roberta Devereux”. Przyczyna jest
oczywista –rola Elisabetty . Rzecz to z gatunku morderczych, rzecz wymagająca …
wszystkiego: dużej skali głosu, absolutnej pewności intonacyjnej, biegłości w ozdobnikach,
nieskazitelnego stylu, fenomenalnej kondycji a na dodatek zawierająca w sobie sporą
rozpiętość krańcowych emocji, które czasem powinno się wyrazić jednocześnie .W
Ameryce Sondra Radvanovsky była za tę
kreację fetowana ponad miarę, troszkę chyba na zasadzie „nasza własna diva
wreszcie otrzymuje laury, które jej się od dawna należały”. Rzeczywiście,
śpiewaczka przez lata traktowana przez Met nienajlepiej, w każdym razie poniżej
swojego talentu i możliwości doczekała się wreszcie momentu chwały. Miałam
jednak poważny problem z jej królową – owszem, wszystkie nuty, nawet te
najwyższe były na miejscu, owszem, z imponująca odpornością Radvanovsky
dotrwała do finału, w którym zresztą była najlepsza. Przy wydatnej pomocy
kostiumów i charakteryzacji stworzyła też przemyślaną kreację sceniczną.
Wszystko to prawda i należy podziwiać, ale brzmiało jak Verdi, i to z
późniejszego okresu a belcanta nie było wcale. I może gdyby nie Mariella Devia,
którą ciągle mam w uszach nie raziłoby mnie to tak bardzo, ale gdy sobie
przypomnę tę 67-letnią Włoszkę … porównywarka włącza wbrew mojej woli, mimo
całej życzliwości i sympatii, którą darzę Radvanowsky. Matthew Polenzani
również stanowi dla mnie pewien kłopot, tyle, że całkiem innego rodzaju. Trudno
cokolwiek zarzucić stylowości jego kreacji wokalnej, od tej strony jest on
znakomity. Akceptacja barwy głosu zależy od gustu, z pewnością to nie to, co
tygrysy lubią najbardziej ale nie w tym sprawa. Chyba zwyczajnie wolę go
słuchać niż oglądać na wielkim ekranie. Polenzani sprawia na mnie wrażenie
milutkiego, ale ciapowatego nieco misia, który nijak nie usprawiedliwia
miłosnego szału kobiecych bohaterek. Może dla większości widzów owa cecha nie
ma znaczenia, ale mnie się wydaje, że przenosi się trochę na śpiew, który nabiera
pewnej denerwującej jękliwości. Podkreślam – tak to brzmi od mojej strony i
nikogo nie próbuję do tej opinii przekonywać. Mariusz Kwiecień jak zawsze dał
pełną, bogatą kreację sceniczną. Ponieważ jednak właściwie od początku występów
w partii Nottinghama zmaga się z silnymi atakami alergii musiał ostrożnie
operować głosem, co momentami dało nawet dobry efekt nie pozwalając mu krzyczeć,
ale też mocno utrudniło „zarządzanie barwą”. Tym niemniej aria w jego wykonaniu
była piękna i wzruszająca a postać pełnokrwista także wokalnie. Najlepiej
słychać to było w duecie z niewierną małżonką, który wypadł znacznie ciekawiej
i goręcej niż jej duet miłosny z Robertem. Elīna Garanča w moich oczach i uszach
okazała się atrakcją wieczoru, co wcale nie było oczywiste i łatwe, bo Sara ma
z tej czwórki najmniej do zaśpiewania. Ale jak smacznie wykonała to
„najmniej” Garanča! Piękne wszystko –
głos, frazowanie, legato, nienaganna stylowość, dobra kreacja aktorska i
wreszcie uroda samej artystki złożyły
się na wspaniałą całość. Już ostrzę sobie zęby na późnojesienną „Faworytę” z
Monachium. I mam serdeczną nadzieję, że będzie ona lepiej dyrygowana niż „Roberto Devereux” przez Maurizio Beniniego.
Owszem, Met dysponuje jedną z najlepszych orkiestr operowych na świecie, ale to
nie wystarczy, jeżeli dyrygent prowadzi ją rutynowo, hałaśliwie, z dziwnymi
zmianami w tempach. Śpiewacy także nie czuli się bezpiecznie pod batutą
Beniniego, widać to było doskonale po licznych, zdezorientowanych spojrzeniach
w jego stronę. Szkoda. Mimo jednak wszystkich tych zastrzeżeń cieszę się, że
zdecydowałam pójść do kina i nie żałuję ani poświęconego czasu, ani pieniędzy
za bilet.
poniedziałek, 18 kwietnia 2016
wtorek, 12 kwietnia 2016
"Jolanta" w Paryżu
„Jolanta”
nigdy nie zadomowiła się w stałym repertuarze teatralnym ale w ostatnich latach wraca na światowe
sceny regularnie. Ze względu na swą długość bywa zestawiana z innymi dziełami,
czasem zaskakująco - np. z „Głosem
ludzkim” Poulenca, z „Persefoną” Strawińskiego czy, jak u nas z „Zamkiem
Sinobrodego” Bartoka. Za każdym razem inscenizatorzy próbują jakoś uzasadnić te
złożenia dokonując wyczynów z punktu widzenia logiki nieco karkołomnych. W
Paryżu ostatnio próbowano, przynajmniej od strony muzycznej zachować
jednorodność stylistyczną i „Jolanta” wylądowała w parze z … „Dziadkiem do
orzechów”, połączona z nim w organiczną całość (np. druga część spektaklu
zwierała końcówkę opery i początek baletu). Wykorzystano przy tym chwyt
doskonale znany: historia Jolanty stała się prywatnym przedstawieniem granym na
urodzinach Marie, protagonistki baletu. A tak, Marie a nie Klary bo reżyserię
powierzono komuś, kto z upodobaniem na kanwie libretta pisuje historyjki własne
zmieniając nie tylko relacje pomiędzy postaciami, ale nawet imiona … Na
szczęście w tańcu ciągle najważniejszy jest choreograf i to on ponosi odpowiedzialność za „Dziadka
do orzechów” . Nie będę się wymądrzać na temat pracy Beniamina Millepied’a bo
się na tym nie znam ani trochę, mogę tylko powiedzieć, że mnie się takie
niezupełnie tradycyjne podejście do tematu podobało. Natomiast w części dla
mnie zasadniczej, czyli w operze od strony inscenizacyjnej zachwycać się nie
było czym. Dmitri Tcherniakov powrócił
do swej aż za dobrze już znanej maniery realizacyjnej i znaleźliśmy się w ciasnej przestrzeni
mieszczańskiego saloniku w czasach, sądząc po kostiumach tuż przed
rewolucją. Może powinnam być wdzięczna,
że to przynajmniej nie współczesna brzydota, ale jakoś nie potrafię. „Jolanta”
jest baśnią symboliczną i takie dosłowne przełożenie na konkret daje rezultat
znacznego spłaszczenia zarówno całej
historii, jak i tego co ona znaczy. Przeniesienie akcji z odrealnionego
średniowiecza w precyzyjnie określony czas tuż przed katastrofą przekazu nie
pogłębiło, ale jakiś pozytyw mogę jednak wskazać. Ku mojemu zaskoczeniu dotyczy
on znakomicie dopracowanego drugiego planu, gdzie pozornie mniej ważne postacie
okazały się pełnokrwistymi ludźmi, nie zaś tylko manekinami używanymi w celu
podawania krótkich replik protagonistom, jak to często bywa. Zyskała na tym
przede wszystkim trójka bohaterów: Marta i Bertrand, którzy okazali się
małżeństwem z wieloletnim stażem a ich wzajemną więź pokazano ładnie i ciepło
oraz Robert. Ten ostatni, najczęściej traktowany obojętnie tu zyskał wyrazistą
i sympatyczną osobowość jako zakochany z całą młodzieńczą zapalczywością i
rozpaczliwie acz honorowo usiłujący się pozbyć niechcianej narzeczonej. Ogólnie
– ta „Jolanta” nie bolała i nie budziła
zasadniczego protestu, tylko … magia gdzieś uleciała. A raczej uleciałaby,
gdyby nie Sonia Yoncheva śpiewająca partię tytułową, nie tylko pięknie wokalnie, ale też z wzruszającą prostotą i
czystością przekazu nadającą Jolancie specyficzną świetlistość, bez której tej
postaci nie ma (ta szczególna cecha umknęła na przykład Annie Netrebko). Na jej tle Arnold Rutkowski wypadł nieco blado
– wyśpiewał wszystko, co trzeba bardzo porządnie, a rola Vaudemonta do łatwych
nie należy, ale to już nie ten piękny głos znany dobrze ze sceny TWON (dziwne,
bo wiek nie po temu). Aleksander Tsymbaliuk zaprezentował się jako
nieoczekiwanie przystojny król Rene, doskonale też sprawdził się wokalnie. Nie
przepadam za drobną, gęsta wibracją w tym głosie ale to taka moja osobista
fobia, przynajmniej brzmiał on aksamitnie i dół skali ma jak na słowiańskiego
basa przystało. Trzeba trafu, że jedynym numerem z „Jolanty”, który zyskał
sobie jaką taką popularność jest aria barytonowa „Kto mozhet sravnitsa s
Matil’daj majej”. André Jilihovschi wykonał ją nieźle, ale niestety nie
potrafię wyrzucić z uszu interpretacji Hvorostovskiego i Kwietnia – obaj byli w
niej świetni. Vito Priante jako lekarz Ibn-Hakia, Elena Zaremba jako Marta i
Gennady Bezzubenkov jako Bertrand stanowili obsadę w tych partiach luksusową i
zostawili jak najlepsze wrażenie. Podobnie jak dyrygent Alain Antinoglu doskonale oddający wraz z
prowadzoną przez siebie orkiestrą łagodną melancholię muzyki Czajkowskiego.
poniedziałek, 4 kwietnia 2016
Potrzebna pomoc dla Jacka Janiszewskiego
Smutno i trudno się
takie posty pisze, ale czasem trzeba, czasem to artyści potrzebują pomocy od
nas, swojej publiczności. Jacek Janiszewski, polski bas znalazł się właśnie w
takiej sytuacji. Choroba wyklucza go na razie z działalności zawodowej, a po
wycięciu większości guza mózgu pozostały konsekwencje w postaci konieczności
długiej i kosztownej rehabilitacji. Pan Jacek znany jest z występów zarówno w
polskich, jak niemieckich teatrach operowych. Wygrał, do spółki z Aleksandrą
Kurzak Konkurs Moniuszkowski, w słynnych spektaklach „Don Giovanniego” był Leporellem u boku Mariusza Kwietnia. W
Warszawie słyszeliśmy go ostatnio w grudniu 2013 , w „Jolancie”. Przyjaciele i
koledzy są właśnie w trakcie skrzykiwania się i planowania specjalnego koncertu na jego rzecz i
warto być na widowni. Na razie jednak można pomóc wpłacając pieniądze na
uruchomione przez Fundację Polcanart konta, koniecznie z dopiskiem „Pomoc dla
Jacka”
Bank BGŻ BNP Paribas: EUR 97 2030 0045 3110 0000 0034 6790 (S.W. I. F. T.: GOPZPLPW – konto w euro).
Jeśli możecie, przyjdźcie na koncert, który odbędzie się 16 czerwca w TWON a wśród wykonawców Janusz Olejniczak i Tomasz Konieczny, ale nie to w tym wypadku jest najważniejsze. Jeśli możecie
poświęcić drobną kwotę – zróbcie to, proszę. Posłuchajcie z jaką niebywałą
dyskrecją i kulturą mówi o swojej chorobie Jacek Janiszewski – bez powoływania
się na słynne nazwiska i podpierania nimi.
Jacek Janiszewski nie
jest moim krewnym ani przyjacielem. Ale kto, jeśli nie my, kochający operę i
jej artystów miałby pomóc jednemu z nich?
Subskrybuj:
Posty (Atom)