poniedziałek, 18 kwietnia 2016

"Roberto Devereux" w Met



Przy okazji madryckiej premiery "Roberta Devereux” pisałam trochę o samym utworze, nie będę się więc powtarzać. Muszę tylko dodać, że osoby wrażliwe historycznie powinny  od niego trzymać raczej z daleka, ale to można powiedzieć o znakomitej większości oper opartych teoretycznie na faktach. Wymowa „Roberta” jest także okropnie denerwująca z feministycznego punktu widzenia – trudno wybaczyć zrobienie z jednej  z najmocniejszych żeńskich indywidualności w dziejach rozhisteryzowanego kobieciątka, porzucającego  koronę z powodu utraty kochanka. Ale  - taki był dziewiętnastowieczny punkt widzenia i raczej nie należy mieć do kompozytora i librecisty pretensji, że nie byli w tym względzie rewolucjonistami. Niepodległy duch żeński ma dziś wystarczająco dużo prawdziwych powodów do buntu, aby walczyć z wiatrakami. Kiedy się przyjmie, że postaci całkiem przypadkowo noszą znane skądinąd imiona  a wizerunek królowej tylko kogoś nam przypomina  - rzecz już nie drażni. W spektaklu transmitowanym z Met sir David McVicar  zrobił wszystko po bożemu, a to wystarczający powód, by być mu wdzięcznym i skupić  się na muzyce nie gubiąc przy tym scenicznej akcji. Jeśli ktoś spotyka się z „Robertem” po raz pierwszy i nie miał okazji przeczytać jej streszczenia może mieć pewien kłopot bo libretto należy do kategorii „wszystko, co najważniejsze zdarzyło się już wcześniej a my obserwujemy tylko konsekwencje” . Poza tym nie wiadomo właściwie, czemu opera nosi taki tytuł, skoro ewidentnie główną postacią jest w niej królowa, zaś Robert Devereux (bardziej znany pod swym tytułem – hrabiego Essex)  to najmniej ciekawa w niej postać.  McVicar uczynił go jeszcze bardziej oślizgłym (gdyby chociaż był pełnokrwistym czarnym charakterem, ale nie …) każąc mu czulić się do wszechmocnej kochanki zanim wreszcie powie jej przynajmniej część prawdy. Pod pewnymi względami przypomina to „Poławiaczy pereł”  - kochankowie, którym teoretycznie powinniśmy kibicować są na tyle niesympatyczni (ona zdradza męża, on najbliższego przyjaciela, któremu składał płomienne przysięgi), że zaczynamy identyfikować się z pozostałą dwójką. W wypadku tego konkretnego spektaklu reżyser nam w tym jeszcze pomógł (przy wydatnym udziale Kwietnia oczywiście), bo książe Nottingham kocha tu oboje swoich krzywdzicieli a jego finałowe „sangue volli, e sangue ottenni” (krwi żądałem i krew dostałem”) jest raczej świadectwem rozpaczy i zrujnowanego życia niż triumfem mściciela. Jakby zresztą nie przesuwać akcentów i nie układać stosunków między protagonistami  jeżeli mamy do czynienia, jak w tym przypadku z reżyserem szanującym inscenizowane dzieło najważniejsze jest to, co niesie ze sobą muzyka. Co nie zmienia faktu, że patrzyłam na ekran z pewną nostalgią – takie rzeczy już chyba tylko w Met, proszę Państwa. To pewnie jedyny teatr, który jednocześnie ma odwagę pokazywać inscenizacje ostentacyjnie konserwatywne i jedyny, który mimo sporych kłopotów finansowych stać na takie spektakle. Nie mam pojęcia, ile kosztowała ta bogata, ale nieprzytłaczająca scenografia autorstwa samego McVicara,  ile niesamowite kostiumy Moritza Junge , które (może z wyjątkiem pierwszego, demonstracyjnie teatralnego  stroju królowej) sprawiały wrażenie wehikułem czasu przeniesionych z XVI wieku. Przygotowanie tego wszystkiego musiało trwać wiele miesięcy i gigantycznej pracy ogromnego zespołu ludzi. W epoce powszechnego cięcia kosztów takie produkcje są coraz rzadsze, więcej, stają się pewnego rodzaju ekstrawagancją. Dobrze jednak, że jeszcze się zdarzają. A teraz – do meritum, czyli do muzyki. Tym razem próbowałam podejść do rzeczy inaczej niż zwykle, zignorować własną pamięć i archiwa nagraniowe. Zapomnieć o Motserrat Caballe, Leyli Gencer, Beverly Sills, Edicie Gruberovej, Marielli Devii w roli królowej Elżbiety, o Placido Domingo, Jose Carrerasie i Roberto Alagna w partii tytułowej, wreszcie o Piero Cappuccillim i jego Nottinghamie. Pewnie nie muszę dodawać, że nie do końca się udało, bo … po prostu tak się nie da, niestety. Konia z rzędem temu, kto potrafi wyłączyć w głowie swą wewnętrzną porównywarkę . Ale bardzo się starałam skupić na tym, co słyszę i nie być jak tatuś Luciano Pavarottiego, który podobno po każdej premierze syna w jakiejś nowej roli wysyłał mu telegram z prostym tekstem „ten to a ten był lepszy”. I może nawet by mi się powiodło, gdyby nie wspominana już na początku posta madrycka produkcja „Roberta Devereux”. Przyczyna jest oczywista –rola Elisabetty . Rzecz to z gatunku morderczych, rzecz wymagająca … wszystkiego: dużej skali głosu, absolutnej pewności intonacyjnej, biegłości w ozdobnikach, nieskazitelnego stylu, fenomenalnej kondycji  a na dodatek zawierająca w sobie sporą rozpiętość krańcowych emocji, które czasem powinno się wyrazić jednocześnie .W Ameryce  Sondra Radvanovsky była za tę kreację fetowana ponad miarę, troszkę chyba na zasadzie „nasza własna diva wreszcie otrzymuje laury, które jej się od dawna należały”. Rzeczywiście, śpiewaczka przez lata traktowana przez Met nienajlepiej, w każdym razie poniżej swojego talentu i możliwości doczekała się wreszcie momentu chwały. Miałam jednak poważny problem z jej królową – owszem, wszystkie nuty, nawet te najwyższe były na miejscu, owszem, z imponująca odpornością Radvanovsky dotrwała do finału, w którym zresztą była najlepsza. Przy wydatnej pomocy kostiumów i charakteryzacji stworzyła też przemyślaną kreację sceniczną. Wszystko to prawda i należy podziwiać, ale brzmiało jak Verdi, i to z późniejszego okresu a belcanta nie było wcale. I może gdyby nie Mariella Devia, którą ciągle mam w uszach nie raziłoby mnie to tak bardzo, ale gdy sobie przypomnę tę 67-letnią Włoszkę … porównywarka włącza wbrew mojej woli, mimo całej życzliwości i sympatii, którą darzę Radvanowsky. Matthew Polenzani również stanowi dla mnie pewien kłopot, tyle, że całkiem innego rodzaju. Trudno cokolwiek zarzucić stylowości jego kreacji wokalnej, od tej strony jest on znakomity. Akceptacja barwy głosu zależy od gustu, z pewnością to nie to, co tygrysy lubią najbardziej ale nie w tym sprawa. Chyba zwyczajnie wolę go słuchać niż oglądać na wielkim ekranie. Polenzani sprawia na mnie wrażenie milutkiego, ale ciapowatego nieco misia, który nijak nie usprawiedliwia miłosnego szału kobiecych bohaterek. Może dla większości widzów owa cecha nie ma znaczenia, ale mnie się wydaje, że przenosi się trochę na śpiew, który nabiera pewnej denerwującej jękliwości. Podkreślam – tak to brzmi od mojej strony i nikogo nie próbuję do tej opinii przekonywać. Mariusz Kwiecień jak zawsze dał pełną, bogatą kreację sceniczną. Ponieważ jednak właściwie od początku występów w partii Nottinghama zmaga się z silnymi atakami alergii musiał ostrożnie operować głosem, co momentami dało nawet dobry efekt nie pozwalając mu krzyczeć, ale też mocno utrudniło „zarządzanie barwą”. Tym niemniej aria w jego wykonaniu była piękna i wzruszająca a postać pełnokrwista także wokalnie. Najlepiej słychać to było w duecie z niewierną małżonką, który wypadł znacznie ciekawiej i goręcej niż jej duet miłosny z Robertem. Elīna Garanča w moich oczach i uszach okazała się atrakcją wieczoru, co wcale nie było oczywiste i łatwe, bo Sara ma z tej czwórki najmniej do zaśpiewania. Ale jak smacznie wykonała to „najmniej”  Garanča! Piękne wszystko – głos, frazowanie, legato, nienaganna stylowość, dobra kreacja aktorska i wreszcie uroda samej artystki  złożyły się na wspaniałą całość. Już ostrzę sobie zęby na późnojesienną „Faworytę” z Monachium. I mam serdeczną nadzieję, że będzie ona lepiej dyrygowana niż  „Roberto Devereux” przez Maurizio Beniniego. Owszem, Met dysponuje jedną z najlepszych orkiestr operowych na świecie, ale to nie wystarczy, jeżeli dyrygent prowadzi ją rutynowo, hałaśliwie, z dziwnymi zmianami w tempach. Śpiewacy także nie czuli się bezpiecznie pod batutą Beniniego, widać to było doskonale po licznych, zdezorientowanych spojrzeniach w jego stronę. Szkoda. Mimo jednak wszystkich tych zastrzeżeń cieszę się, że zdecydowałam pójść do kina i nie żałuję ani poświęconego czasu, ani pieniędzy za bilet.














Zdaje się, że za kulisami Elina Garanča i Mariusz Kwiecień bawili się przednio

12 komentarzy:

  1. 67-letnia Devia jest świetna rzeczywiście lubo też wspomniana Edita Gruberova, która w naszej Operze Narodowej ową Elisabettę śpiewała genialnie jakieś 5 lat temu. Pamiętam, że to było oszałamiające i czekam na następczynie inaczej nieubłagany czas wpędzi nas w belcantowe bezkrólewie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tej roli wolę Devię, ze względu na pełniejszą i lepiej przystającą do roli barwę, ale tamten wieczór w TWON też wspominam z nostalgią.

      Usuń
  2. Suknia Elżbiety z pierwszego aktu - pomimo tej przesadnej teatralności - nawet mi się podobała, bo w sumie była stylowa i wysmakowana kolorystycznie. Tym bardziej nie rozumiem, w jakim celu przypięto na kryzie ten kiczowaty, różowy kwiatek, który psuł cały efekt i wyjątkowo irytował.
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A może on miał coś znaczyć, np. być pamiątką - dawnym darem od Roberta? W każdym razie rzeczywiście nie wyglądało to dobrze.

      Usuń
  3. Nie wiem jak wyglądał Matthew Polenzani, ale w transmisji radiowej brzmiał dobrze - Essex udał mu się.

    OdpowiedzUsuń
  4. To jest z pewnością śpiewak o dużej świadomości stylu, co bezcenne zwłaszcza dziś. Nic jednak nie poradzę na to, że nie przepadam za jego sposobem wyrażania emocji - bo to nie chodzi tylko o wygląd. Kiedy śpiewa np. Gregory Kunde w niczym mi nie przeszkadza, że to pan w wieku nieadekwatnym do postaci. Ale - rzecz gustu, do jednego trafia ten, do drugiego inny.

    OdpowiedzUsuń
  5. Papageno,dobrze,że jesteś i że można liczyć na Twoje wrażenia i opinię, szczególnie jeżeli dotyczy to udziału "naszego" Kwietnia.
    Brakuje mi operyinfo.pl,która bywała na bieżąco i przeprowadzała ciekawe rozmowy z artystami.Ciekawe czy jeszcze powróci w podobnej formie.
    Stwierdziłam,że dobrze jest odetchnąć, po tych taplających się holendrach , pląsających w kaloszach pannach młodych i temu podobnych produkcjach,przy tradycyjnie i ze smakiem wystawionej operze.A i Kwietniowi historyczny kostium pasuje jak ulał.
    Jak zwykle był świetny i mam nadzieję,że tak samo będzie teraz w Krakowie.Swoją drogą, my jego fani,mamy obecnie fart -myślę o 2 transmisjach z Met, jako że w przyszłym sezonie go nie będzie.
    Pozdrawiam,Halina

    OdpowiedzUsuń
  6. Halino - nie będzie transmisji, ale i tak nieźle: w grudniu Malatesta w Krakowie, w styczniu Oniegin w Warszawie, może się jakaś transmisja z Monachium trafi (ja i tak będę, ale miło by było sobie utrwalić).
    Też lubiłam ten portal, ale pp. Beata i Michał chyba nie planują wznowienia w takiej formie. Mają fanpage na Facebooku, ale to nie to samo. A znasz fanpage "I love opera singers"? tam też lubią Kwietnia. Dziękuję i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  7. Może trzeba ich zachęcić, popisać, bo mówili mi, że planują jeszcze coś. Pracy z portalem opera.info mieli moc, dużo, jak to zwykle bywa, marudzenia "klientów", w tym z branży operowej, więc się zmęczyli. A robili to przecież społecznie i nierzadko bez "dziękuję".
    Przydałaby się taka strona - fakt.

    OdpowiedzUsuń
  8. Obawiam się, że to nie wystarczy. O ile wiem z kontaktu z nimi, powodem zamknięcia strony nie było marudzenie, tylko brak aktywności odbiorców, a miał to być portal społecznościowy. Jeśli chodzi o plany, to PP. Beata i Michał zamierzali "coś w formie bloga", ale chyba na razie przynajmniej tych zamiarów nie zrealizowali. Też żałuję.

    OdpowiedzUsuń
  9. Każdej inicjatywy popularyzującej operę i będącej ze wszystkim co jej dotyczy na bieżąco możemy tylko przyklasnąć bo jest u nas na wagę złota.Oczywiście znam różne strony z hasłem opera ale chciałoby się coś jeszcze choć raczej niekoniecznie w stylu p.Kozińskiej.
    Onieginem już się cieszę,będzie to pewnie wiadoma produkcja Trelińskiego.Halina

    OdpowiedzUsuń