niedziela, 1 maja 2016

Szaleństwa pani Mitchell - "Lucia" w ROH

Wielki sukces, i mam na myśli raczej artystyczny niż komercyjny może mieć dalekosiężne skutki. Może swego autora nie tylko uszczęśliwić i uskrzydlić, ale też obezwładnić, zablokować wyobraźnię i wpędzić w kryzys twórczy. Jeśli jest się pisarzem, to poza wydawnictwem, mediami i własnym agentem (bagatela) nic człowiekowi nie grozi, podobnie z malarzami czy ogólnie twórcami pracującymi solowo. Ich nikt nie zmusi do działania czy ujawniania światu braku natchnienia i kalekich płodów tego stanu, nawet jeśli on się przeciąga. Ale jeśli pracujesz w dużym zespole współzależnych od siebie ludzi, jeśli masz kontrakty i zobowiązania – nie ma przebacz, musisz brać się do pracy niezależnie od formy.  Rezultat nie może być dobry, ale rozpędzonej machiny nic nie zatrzyma niezależnie od tego.  Katie Mitchell, reżyserka o długiej i godnej szacunku karierze w teatrze dramatycznym w operze prezentuje się nieco skromniej. A raczej tak było do roku 2012, kiedy to powstało jej niebywałej urody i klasy przedstawienie  „Written on skin” George’a Benjamina.  Od tego momentu wyobraźnia Mitchell sprawia wrażenie zastygłej,  o czym świadczyła chociażby jej  zeszłoroczna „Alcina” z Aix-en-Provence. I oto mamy nowy na ten smutny stan rzeczy dowód – „Lucię di Lammermoor” prosto z ROH.  Dyrekcja tej znakomitej sceny mając w pamięci skandal z produkcją „Guillame Tell’a”  podjęła decyzję o wysłaniu do przyszłych widzów maili z ostrzeżeniem o scenach seksu i przemocy, które miała zawierać „Lucia”. Co oczywiście podgrzało atmosferę przed premierą. A co w się okazało po niej?  Ano – klęska totalna, bo zamiast oburzenia niesmak, a zamiast protestów gromkie śmiechy na widowni w najmniej pożądanych momentach. Zasiadłam więc do oglądania nastrojona raczej podejrzliwie i … niestety nie doznałam miłego rozczarowania. Pierwsza refleksja nasunęła już po zobaczeniu scenografii Vicki Mortimer. Reżyserka i scenografka najwyraźniej  utknęły w martwym punkcie nie potrafiąc wyjść  poza schemat , który wcześniej przyniósł im sukces – znów mamy scenę podzieloną na segmenty, znów  akcję prowadzoną symultanicznie, znów nadmiar nie prowadzący do niczego dobrego ani odkrywczego.  I kolejny raz próbę pożenienia ognia z wodą co nie ma prawa się udać i nie udaje się nigdy. Nie można uczynić z bohaterki ofiary mężczyzn i  patriarchalnego porządku świata a jednocześnie ikonicznej silnej kobiety. Nawet jeśli wszystko wygląda pozornie ładnie, w takim ujęciu tematu jest zasadniczy fałsz i sprzeczność. Przede wszystkim zaś „Lucia di Lammermoor” to rzecz na wskroś romantyczna, będąca doskonałym świadectwem czasu, w którym powstała i to przede wszystkim w warstwie zasadniczej, czyli muzycznej. Słynna scena szaleństwa nie jest tylko przejawem ówczesnej mody, mówi wiele o aktualnym stanie umysłu bohaterki, ale także o jej charakterze – tyle, że trzeba to usłyszeć. Najgorszą cechą teatru reżyserskiego jest zaś to, iż większość jego adeptów  (bo  nie powinno się generalizować mówiąc o wszystkich) nie słucha. Nawiasem mówiąc zawsze zastanawiało mnie czym, poza wysokością honorarium i zacnością teatru oni się kierują wybierając konkretne propozycje. Mam takie podejrzenie, iż chodzi przede wszystkim o historyjkę dzięki której będzie można pokazać publiczności kolejne sceniczne selfie . Ten sposób myślenia zaprezentowała Mitchell i samodzielnie przygotowana pułapka zamknęła się z bardzo głośnym trzaskiem. Feministyczne poglądy można i należy głosić wszem i wobec, ale niekoniecznie przy takiej okazji. Na domiar złego umieszczenie akcji w epoce wiktoriańskiej powoduje efekt wyważania szeroko otwartych drzwi, co zawsze jest zajęciem tyleż niebezpiecznym (można się solidnie potłuc) co komicznym. Doprawdy, teza iż los kobiet był wówczas nie do pozazdroszczenia nie wymaga heroicznej obrony. Trzeba przyznać, że za te wszystkie winy reżyserka została ukarana najdotkliwiej jak można owymi wybuchami wesołości w momentach , które powinny być dramatyczne. W operze można dużo wybaczyć – czasem nawet zły gust – ale tego akurat nie! Tym z Państwa, którzy nie mieli okazji transmitowanego do kin spektaklu widzieć jestem winna przynajmniej kilka słów wyjaśnienia, chociaż już zdjęcia mówią więcej, niż by się zobaczyć chciało. Na początek jednak muszę zadać pytanie: co się Wam w warstwie obrazkowej z „Lucią” kojarzy? Zapewne to samo: kobieca postać odziana albo w poszarpaną suknię ślubną albo (częściej) w białe giezło - koszulę nocną, jedno lub drugie z mniej czy bardziej dyskretnymi krwawymi plamami. Katie Mitchell uczyniła krew swoistym motywem przewodnim swojej produkcji (poraz pierwszy pojawia  się ona już w pierwszym akcie, przy fontannie). Mniejsza już o efekt estetyczny, kojarzący się z horrorem nienajwyższej kategorii, znacznie trudniejsze do zaakceptowania jest przemodelowanie charakteru głównej bohaterki. O ile w muzyce i oryginalnym tekście podkreśla się delikatność Lucii, która w sytuacji presji prowadzi ją do obłędu i śmierci,  o tyle na scenie mamy kogoś zupełnie innego.  Lucię, która bez skrepowania uprawia seks z Egdardem  z wprawą świadczącą o sporym doświadczeniu w tym względzie. W czasach , do których Mitchell akcję przeniosła taka dziewczyna uznana by została za nie tyle rozwiązłą, co wręcz kurtyzanę, delikatnie mówiąc. A z tego wynikają zasadnicze konsekwencje: panna Ashton morduje świeżo poślubionego męża najpewniej z obawy przed konsekwencjami, że kiedy jej kondycja fizyczna się wyda  wybuchnie skandal, nie zaś z nadzwyczajnej wrażliwości. Robi to w sposób świadczący dobitnie o kalkulacji najpierw nieszczęśnika wabiąc dosyć wulgarnie, a potem wbijając mu nóż w serce, dusząc poduszką, atakując sztyletem z tyłu (Arturo odporny jest niczym Rasputin). Ma wspólniczkę zbrodni, narzędzie podaje jej Alisa i to ona w końcu stawia kropkę nad i dusząc nieszczęśnika garotą z jego własnego krawata. Po czym młoda małżonka doznaje poronienia  - i okrwawiona, jakby złożyła wizytę w rzeźni popada w szaleństwo. Spowodowane z pewnością utratą dziecka i ukochanego mężczyzny, nie zaś wyrzutami sumienia. Potem mamy jej samobójstwo za pomocą podcięcia sobie żył (jeszcze więcej posoki), na koniec zaś, już wynikające z libretta samobójstwo Edgarda popełnione przy zwłokach kochanki, a więc … w bardzo stylowej łazience (Lucia pamiętała, że pod wodą mniej boli?). Obłędnie to wszystko romantyczne, prawda? A po drodze zdarzyły się jeszcze poranne mdłości i ich efekty (w końcu mamy łazienkę, jest porządny sedes) oraz wiele podobnych subtelności. Dziwicie się, że znani z sarkastycznego poczucia humoru Anglicy się śmiali?
Mnie do śmiechu szczególnie nie było, ale dotrwałam do końca dzięki śpiewającym panom i dyrygentowi. Protagonistka sprawowała się w sposób godny tej inscenizacji – nie można Dianie Damrau odmówić zaangażowania i talentu aktorskiego, ale jej belcanto przypomina użycie walca drogowego do rozgniecenia orzeszka laskowego. Nadto góra skali straciła na pewności co powoduje niepożądaną ostrość brzmienia (może miała akurat taki dzień, zdarza się). Tak, ja wiem,  że ta sopranistka wielbiona jest i wynoszona pod niebiosa za swe belcantowe role i to mnie niepokoi znacznie bardziej niż pojedynczy przeceniony występ. Bo jeśli taki zaczynamy mieć wzorzec żeńskiego  belcanta, to znaczy, że niebawem go nie będzie. Mężczyźni podobali się bardzo, wszyscy trzej. Kwangchul Youn był w świetnej formie a jego bas brzmiał szlachetnie i pełnie.  Ludovic Tézier rolę Enrica mógłby wykonać pewnie obudzony w środku nocy – jego baryton nabrał w ostatnich latach mocy, która pozwala mu na swobodę i brak forsowania a stylowe umiejętności i piękne frazowanie nadal są na miejscu. Najtrudniej miał Charles Castronovo jako Edgardo, ale podołał i wokalnie i aktorsko. Został nieco mniej niż partnerka  obciążony przez reżyserkę absurdalnymi zadaniami scenicznymi i wykonał swą rolę wiarygodnie, ze szczerością i wdziękiem. Jest przy tym atrakcyjnym mężczyzną, co pewne znaczenie miało, bo zgłodniała seksu Lucia rozebrała go do połowy . Castronowo w przeciwieństwie do Damrau potrafi śpiewać belcanto, umie też podkreślać zalety i omijać wady swego niedużego, ale ładnego głosu. Dał też dowód na to, że tenor liryczny nie musi ani krzyczeć, ani nadwyrężać swego instrumentu a by wyczerpującej roli Edgarda podołać. Przy tym Castronovo i  Tézier doskonale stapiają ze sobą głosy – od 7 lat nie słyszałam tak dobrze za śpiewanego duetu z trzeciego aktu. Tym razem nie byłam zachwycona chórem ROH, zwłaszcza w pierwszym akcie wkradł się weń chaos i nierówności, potem było lepiej. Daniel Oren również w pierwszym akcie dał się ponieść temperamentowi i orkiestra była zwyczajnie za głośna, ale opanował ten niepożądany efekt dosyć szybko i potem wszystko brzmiało świetnie.

Przeczytałam ten wpis w celach kontrolnych i przyznaję – dużo w nim mojej złości. A przecież oszczędziłam Państwu opisów mnóstwa pomniejszych, irytujących absurdów  jakie zafundowała nam Katie Mitchell. Ale szkoda mi potencjału, jaki mimo wszystko ma to przedstawienie, szkoda mi drobiazgowo dopracowanych dekoracji, niezłych kostiumów (no, może poza workowatymi spodniami i brzydką pidżamą Lucii) , znakomicie zaprojektowanego oświetlenia (Rachel Bown-Williams i Ruth Cooper-Brown). I, mimo poważnych zastrzeżeń do Diany Damrau jego  jego muzycznej wartości. Żałuję, że nie będzie mi dane sprawdzić, jak też dadzą sobie z tą inscenizacją radę Aleksandra Kurzak i Artur Ruciński (oraz Stephen Costello), zaplanowani  do ról Lucii i Enrica na maj. 
Według recenzji na Bachtrack dali znakomicie . Katie Mitchell pracowała także z nimi i - uwaga - wulgarna scena seksu w pierwszym akcie została złagodzona a także ograniczono ilość morderczych ataków Lucii i Alisy na nieszczęsnego Arturo. Na końcu sekwencji zdjęciowej kilka fotek z naszymi gwiazdami.

















22 komentarze:

  1. Pomny Łucji monachijskiej w wykonaniu p.Damrau nie odważyłem się na kolejne spotkanie. Szkoda, że nie dane nam będzie usłyszenie i zobaczenie p.Kurzak. Mam dobre wspomnienia w związku z jej warszawską Łucją.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też, to było dobrze śpiewane przez całą trójkę protagonistów. Może jakaś transmisja radiowa z ROH się trafi, trzeba będzie sprawdzić. I już współczuję p. Kurzak, która każde ostanie 20 minut spektaklu spędzi w wannie pełnej wody (czerwonej oczywiście) udając trupa. Brrrrr!

    OdpowiedzUsuń
  3. Znajoma była w ROH. Mówiła, że najwięcej śmiechów na widowni było w trakcie tego zabójstwa. Nie wiem, czy jej wierzyć, bo według niej Łucję śpiewała drobniutka blondyneczka. (Kto jak kto, ale Damrau drobniutka raczej nie jest.) Ja, podobnie jak przedmówca, również odpuściłem sobie Łucję w tej obsadzie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie dziwię się, bo ta scena była groteskowa.
    Panowie, czyżbyście nie doceniali w tej operze ról męskich? One wszystkie były bardzo dobrze wykonane, przynajmniej od strony wokalnej.Przy tym barytonowi i basowi oszczędzono scenicznych idiotyzmów, tenorowi nie do końca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może niesłusznie nie doceniam. Jednakowoż Łucja to Łucja - ileż ta kobieta ma do śpiewania! Z samych numerów tej protagonistki złożyć by można mały recital.

      Usuń
  5. Przepraszam, że trochę off topic. Byłam na koncercie Aleksandry Kurzak i Roberto Alagna w Lublinie. Koncert pod względem artystycznym bardzo mi się podobał, były duety i arie bardzo znane oraz mniej znane, ale równie piękne (np. aria Macduffa "Ah, la paterna mano" z Makbeta. Na bis m. in. "Usta milczą, dusza śpiewa" po francusku i po polsku.
    Koncert inaugurował działalność instytucji kultury noszącej nazwę Centrum Spotkania Kultur, w tym liczącej 1000 miejsc
    Sali Operowej. Nie wiem dlaczego artyści śpiewali do mikrofonów. Pod względem organizacyjnym - porażka. Koncert rozpoczął się z opóźnieniem ok. 20 minut - część widzów utknęła w windzie. Akustyka sali chyba nie należy do najlepszych. Budynek z zewnątrz jak i wewnątrz mnie nie zachwycił. Sala była pełna, ale ciekawa jestem, czy organizatorom uda się zapełnić tak wielką salę "nie od święta" (ma tyle samo miejsc co Sala Koncertowa Filharmonii Narodowej) a Lublin ma sześć razy mniej mieszkańców niż Warszawa. Dodam jeszcze, że budowę tego obiektu rozpoczęto w 1971 roku.
    Jola

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za relację. Może kiedyś dzięki p. Aleksandrze doczekamy się występu p.Alagny w spektaklu ... Co do przyszłej frekwencji, w dużym stopniu może zależeć od cen biletów. Ale też się nad tym zastanawiam, nie tylko w wypadku Lublina. Zmartwiła mnie wieść o słabej akustyce, w takim miejscu to przecież katastrofa.

      Usuń
    2. Bilety były w cenie 80 zł, 120 zł i 160 zł. Pisząc o "zapełnieniu sali" myślałam raczej o tzw. ofercie programowej. Z biletami nie było problemu, były dostępne jeszcze w przeddzień koncertu, pomimo że spora część publiczności przyjechała z innych miast.
      Jola

      Usuń
  6. Proszę, a w zeszłym tygodniu, w radiowej Dwójce J. Hawryluk bardzo chwalił tę "Łucję" i zachęcał, żeby kto tylko może, wybrał do ROH. Są jak widać amatorzy mocnych wrażeń.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja tego nie pojmuję. Profesjonalny krytyk nie powinien akceptować kompletnego rozjazdu inscenizacji z charakterem muzyki, nawet jeżeli to co widzi mu się podoba (to akurat rozumiem chociaż nie podzielam, gusta wszak są różniste). A niektórzy psioczyli na Barbarę Wysocką i jej monachijską Lucię ...

    OdpowiedzUsuń
  8. Nowa sala koncertowa, koncert operowy - skąd więc te mikrofony?!! Wniosek, że akustyka jest tam rzeczywiście nieciekawa :(

    OdpowiedzUsuń
  9. Ps. Jeśli idzie o frekwencję w nowych dużych salach koncertowych to rzecz nie tyle w cenie biletów (choć to też istotne)co w ofercie i ogólnym pomyśle na instytucję.
    Sukces frekwencyjny sal w Katowicach i Szczecinie (NFM na razie nie uwzględniam, bo działają dopiero od kilku miesięcy)pokazuje, że liczy się nie tylko repertuar, ale w jakim sposób się prezentuje muzykę. W obu tych miejscach, w drugim sezonie działalności, zainteresowanie wciąż się utrzymuje na wysokim poziomie.
    Jak będzie w Lublinie? Zobaczymy. Katowice leżą w centrum bardzo zaludnionej aglomeracji i mają najlepszą, obok FN, orkiestrę w Polsce, Szczecin jest jednym dużym ośrodkiem w północno-zachodniej części kraju, zawsze może liczyć na melomanów z przygranicznych niemieckich landów...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Calafie, wspomniane przez Ciebie sale koncertowe to placówki życia muzycznego z własnymi zespołami (orkiestra, chór). CSK w Lublinie, z tego co mi wiadomo, takowych nie posiada i nie ma planów w tej materii. Jest to zatem typowa "sala do wynajęcia". Teatr Muzyczny w Lublinie, gdzie grane są operetki i musicale ma siedzibę w nowym budynku obok CSK, trudno zatem przypuszczać, że będzie współużytkował tę nowootwartą Salę Operową.
      Jola

      Usuń
  10. Mieszkam w Lublinie. Byłem na koncercie Kurzak/Alagni. Kiedy pod koniec marca dowiedziałem się, że takie wydarzenie odbędzie się w Lublinie, w nowej Sali Operowej oddawanego właśnie do użytku Centrum Spotkania Kultur, byłem z tego powodu bardzo zadowolony. Bo w końcu w Lublinie mieli wystąpić tak znani śpiewacy. A że ich jeszcze nigdy na żywo nie słyszałem, to tym bardziej się ucieszyłem, że będę mógł na miejscu ich ,,zaliczyć". Bez konieczności wyjazdu za granicę. Przyjaciel, który obecnie mieszka w Radomiu (wcześniej mieszkał w Lublinie)i nie ma najlepszego zdania o ofercie muzycznej Lublina (brak do tej pory teatru operowego z prawdziwego zdarzenia, Filharmonia Lubelska w której więcej jest występów kabaretów i piosenkarzy typu Edyta Geppert czy Mela Koteluk niż koncertów symfonicznych) był zaskoczony zapowiedzią takiego wydarzenia w Lublinie. Ale dał sie namówić na przyjazd do Lublina na ten koncert. I ceny biletów moim zdaniem nie były tragicznie wysokie. Wątpliwości zaczęły sie w momencie, kiedy weszliśmy na salę (o formalnej nazwie Sala Operowa), zajęliśmy miejsca i dostrzegliśmy na scenie 2 stojące mikrofony. Zaczęliśmy sie zastanawiać czy będą one potrzebne jedynie do okolicznościowych przemówień miejscowych VIP-ów czy też ...no właśnie, do nagłośnienia artystów. Niestety nasze obawy potwierdził siedzący przed nami pan obsługujący konsoletę od nagłośnienia. Grająca orkiestra (im. Karola Namysłowskiego z Zamościa pod dyrekcją Bassema Akiki) miała dużo pola do popisu (kilka uwertur i intermezz), ale brzmiała bardzo sztucznie. Gwiazdy wieczoru – Kurzak i Alagna – ,,dzięki” mikrofonom śpiewały głośno i wszystko było bardzo dokładnie słychać ... ale przecież nie o to wielbicielom operowych głosów chodzi! Człowiek liczył na to, że sobie posłucha tych głosów jak w normalnym teatrze operowym, by móc je ocenić i porównać z innymi słyszanymi w ostatnich tygodniach na żywo (Beczała, Kaufmann, Gheorghiu, Harteros), a tu taka ,,niespodzianka”. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nikt wcześniej oficjalnie nie zapowiadał, że będzie taka sytuacja (wspomniany przyjaciel by wtedy nie tracił pieniędzy na bilet i posłuchał sobie tych śpiewaków z płyt jak mi niezadowolony oznajmił po koncercie) i nikt ani w czasie ani po koncercie nie przeprosił i nie wyjaśnił dlaczego na operowym koncercie w nie gigantycznej przecież sali były używane mikrofony. Jakby to było normą. Pozostaje mieć nadzieję, że zapowiadanie na przyszłość (bez konkretów jeszcze) przedstawienia operowe będą odbywać się bez sztucznego nagłośnienia. Ale moje zaufanie do tej nowej instytucji zostało mocno nadwyrężone. Rafał z Lublina

    OdpowiedzUsuń
  11. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  12. Dziękuję serdecznie za relację, chociaż jest smutna. Może powinniście Państwo (ci, którzy uczciwie zapłacili za bilet a zostali potraktowani w sposób od uczciwości daleki) zwrócić się bezpośrednio do CSK z pytaniem i reklamacją. Poczytałam sobie Kurier Lubelski i tam same zachwyty - nie tylko nad solistami i orkiestrą, ale też nad akustyką wnętrza. To może ich też zapytać? Warto przynajmniej dać znać, że na takie oszustwa się nie godzimy.

    OdpowiedzUsuń
  13. Papageno, uważam dokładnie jak Ty. Jutro mam zamiar się tam wybrać i porozmawiać dlaczego było jak było i czy dalej tak będzie.

    OdpowiedzUsuń
  14. To bardzo dobrze, szefostwo placówki musi wiedzieć, że tego typu manewr budzi poważną dezaprobatę. Liczę na jakieś wieści w tej sprawie. I strasznie przykro, że to wszystko dzieje się akurat w Lubinie, który uważam ja jedno ze swoich miejsc magicznych, nie tylko ze względu na Festiwal Sztukmistrzów (termin Carnaval wydaje mi się trochę pretensjonalny), na który się wybieram i w tym roku.

    OdpowiedzUsuń
  15. Byłem dziś w CSK w Lublinie. Na moje pytanie, dlaczego występujący artyści śpiewali przy użyciu mikrofonów, otrzymałem odpowiedź, że tak zażyczyli sobie właśnie śpiewacy i oni (czyli CSK) musieli sie temu podporządkować. Ponoć miał być osobisty akustyk Aleksandry Kurzak i sprawdzał salę (ciekawe w jakim celu?). Więcej na ten temat nie chciano mi powiedzieć. Powiedziano mi, że jestem pierwszą osobą, która zgłosiła im swoje niezadowolenie z faktu, że koncert był sztucznie nagłośniony.
    Dowiedziałem się także, że wcześniej, gdy oddawano do użytku Salę Operową, były przeprowadzane próby akustyczne zakończone ponoć pozytywnym wynikiem. Na razie w ogłoszonym niedawno programie wydarzeń na najbliższe miesiące w ramach otwarcia CSK nie ma żadnych koncertów lub przedstawień operowych. Myślę, że prędzej czy później takowe będą. Ciekawe czy z nagłośnieniem czy bez. Czas pokaże.
    Rafał z (zaiste magicznego) Lublina

    OdpowiedzUsuń
  16. Jeśli było tak, jak Cię poinformowano (a podejrzewam, że było) to sprawa jest raczej niewesoła. Szkoda, że p. Alagna tak właśnie postanowił przywitać się z polskimi słuchaczami. Ale może powinnam być ostrożna z ocenami, bo przecież powodów i racji śpiewaków nie znamy. Tak czy inaczej - liczę na spotkania z obojgiem artystów w lepszych warunkach akustycznych. Właśnie ogłoszono, że Kristine Opolais wycofała się z roli Racheli w monachijskiej "Żydówce" i zastąpi ją p. Kurzak, która miała śpiewać Eudoksję. Będzie transmisja internetowa, ale zaczynam się zastanawiać nad wycieczką... Dziękuję za relacje i podrawiam Ciebie i wszystkich lubelskich operomaniaków.

    OdpowiedzUsuń
  17. Postanowiłem zapytać Panią Aleksandrę Kurzak (wysyłając wiadomość na jej facebookowym profilu) o kwestię śpiewania przy użyciu mikrofonów w czasie lubelskiego koncertu. Otrzymałem następującą odpowiedź:

    Szanowny Panie Rafale, Cały koncert był nagłośniony, zarówno soliści jak i orkiestra, z prostej przyczyny. Sala ma fatalną akustykę i nie nadaje się do tego rodzaju koncertów. Z pozdrowieniami Admin

    OdpowiedzUsuń
  18. A sala nosi dumne miano operowej ... To bardzo przykre, że po tylu latach zafundowano Lublinowi taki bubel.

    OdpowiedzUsuń