niedziela, 16 stycznia 2022
Zapnijcie pasy - samochodowa "Norma" z Brukseli
Brukselski Théâtre royal de la Monnaie / De Munt traktuję z zasadniczą rezerwą. Owszem, konsekwencja, z jaką od wielu lat prowadzi się tam politykę „przybliżania i uwspółcześniania” opery jest imponująca, ale budzi obawy i wątpliwości. Zgodnie z jej założeniami po długim czasie powinna doprowadzić do wychowania nowego widza bądź sprowadzić na widownię tego, który dotąd tkwił w okowach stereotypu i żywił nieuzasadnione uprzedzenia do samego gatunku. Czy tak się w stolicy Belgii stało? Oczywiście nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością, ale mam wrażenie, iż raczej nie. Ten teatr nadal pozostaje matecznikiem regieoper, rajem dla samozwańczych demiurgów sceny lirycznej, ale piękna szukać tam próżno, przynajmniej w warstwie inscenizacyjnej. I tak, należę do owych filistrów, strasznych mieszczan ośmielających się w sztuce, również lirycznej poszukiwać sensu i piękna . Ustalmy sobie – to nie znaczy, że dekoracje i kostiumy muszą rwać oczy cukierkową urodą z oleodruku pradziadka. Nie znaczy nawet, że uwspółcześnienie zawsze szkodzi dziełu, chociaż często tak. Każdy niemal reżyser sądzi, że potrafi przełożyć libretto na bieżącą wrażliwość. A w rzeczywistości niewielu umie to zrobić nie mordując przy okazji oryginału. Najgorsze jednak jest kompletne rozjechanie się muzyki i tekstu, o tym już nikt nie pamięta i przede wszystkim tej łączności nie szanuje. Dlatego właśnie rzadko, (a w ostatnich latach właściwie wcale ) decyduję się zerknąć, co też dzieje się w La Monnaie. Ostatnio złożyłam tam wirtualną wizytę przy okazji „Lohengrina” w 2018 i jakoś nie miałam ochoty na powrót. Skusiła mnie „Norma”, za którą się trochę stęskniłam nie oglądając jej od koszmarnej produkcji londyńskiej i postanowiłam dać szansę głównie ze względu na Sally Matthews w roli tytułowej. Po seansie wiem, że w brukselskim teatrze nic się zmieniło, o czym produkcja Christophe Coppensa świadczy dobitnie. Przyznaję się do jednego – nawet nie próbowałam rozszyfrowywać pokrętnych ścieżek myślenia reżysera ani też zgadywać o co też mogło mu chodzić i jaką historię usiłuje nam opowiedzieć. Żebym nie wiem jak się starała nie potrafię wziąć na poważnie wyraźnej fiksacji Coppensa na punkcie samochodów, chociaż jeśli wziąć pod uwagę goszczący właśnie na polskich ekranach film „Titane” należy zacząć się niepokoić. Dla nieświadomych – w tym obrazie pewna pani zachodzi w ciążę z pojazdem mechanicznym. Wracając do La Monnaie – jeśli nie widzieliście – duet Normy i Polliona kończy się tu w lecącym pionowo nad sceną samochodzie …. Itd. Ze środków komunikacji zobaczymy jeszcze pociąg i rower, ale to nie wszystko. Są też dziwaczne obiekty złożone najwyraźniej z fragmentów karoserii. Oraz inne ciekawostki, których powodowana miłosierdziem i szacunkiem wobec Was, Czytelnicy wymieniać nie będę. Dodam tylko, że akcja rozgrywa się w czasie zimy a kostiumy nie są jakieś paskudne, tylko nudne (to ten model, w którym publiczność wygląda znacznie lepiej niż artyści). Fakt, że mimo wszystko opera zachowała jednak istniejący w libretcie zarys relacji emocjonalnych między bohaterami zawdzięczamy muzyce i śpiewakom. Wyłącznie. Może będziecie zdziwieni, ale mimo wszystko będę Wam doradzać próbę obejrzenia spektaklu. Jak się domyślacie skłania mnie do tego muzyczna strona przedstawienia, a przede wszystkim Sally Matthews, którą uważam za prawdopodobnie najlepszą obecnie wykonawczynię straszliwie trudnej partii Normy. Wprawdzie jest to rola raczej w tradycji Callas niż mojej ukochanej Caballe, ale dla części odbiorców to będzie tylko plus. Wokalnie Matthews nie ustrzegła się drobnych potknięć, jak w „Rusałce” jej głos w najwyższym odcinku skali brzmi nieco ostro i szkliście, ale to na tle znakomitej całości drobiazg. Brytyjska sopranistka jest też niezwykle efektywna dramatycznie. Raffaela Lupinacci nie robi już tak potężnego wrażenia, ale jej Adalgisa może się podobać. Chyba wolę Adalgisy sopranowe, chociaż w żadnym razie nie mogę czynić wyrzutów śpiewaczce. Nie pojmuję za to niektórych zachwytów wykonawcą partii Polliona. Enea Scala śpiewał histerycznie i dwoma różnymi głosami, co naturalne bywa u kontraltów, ale tenorom zdarzać się nie powinno. W górze (przy tym nie chodzi tu tylko o dźwięki najwyższe) brzmiało to kozio-bekliwie, w dole znacznie ciemniej i całkiem atrakcyjnie. Michele Pertusi zaprezentował dość standardowego, ale fachowego Orovesa. Za to Sesto Quatrini dyrygował naprawdę dobrze.
P.S. Kochani, piękno jest w oku/uchu patrzącego/ słuchającego. O tym warto pamiętać, bo owa „Norma” doczekała się również pozytywnego odbioru. Zobaczcie ją sobie, jest na You Tubie i przede wszystkim posłuchajcie Sally Matthews.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz