Pisanie o Mieczysławie Weibergu jest
dla zwykłego blogera czynnością tyleż wdzięczną, co bardzo trudną. Wdzięczną,
bo to zarówno twórczość jak biografia niezwykle barwna, trudną z tych samych
powodów. Tropienie losów kompozytora to działalność prawdziwie detektywistyczna
– nawet książka Danuty Gwizdalanki „Kompozytor z trzech światów”, która ukazała
się zaledwie trzy lata temu znikła z rynku i zdobycie egzemplarza stanowi
wyczyn. Poniosłam w tej kwestii porażkę, oparłam się więc na publikacjach z
okazji bregenckiej premiery „Pasażerki” i poznańskiej „Portretu”. Stopień
komplikacji kolei życia kompozytora, którego nawet imię i nazwisko zapisywane
bywa bardzo różnie (wersje podstawowe są trzy, ale z dodatkowymi wariantami)
wynika nie tylko z jego mieszanego pochodzenia, ale także i może przede
wszystkim z czasów, w jakich żył. Urodził się w 1919 roku w Warszawie, w
rodzinie żydowskich muzyków, ale nie znał hebrajskiego – rozumiał tylko w
jidysz. Mówił, czytał i pisał głównie po polsku. Był pianistą, i z pewnością bardzo
utalentowanym, skoro pod opiekuńcze skrzydła wziął go Józef Hoffman upatrując w
nim kandydata na wielkiego chopinistę. Nadszedł jednak rok 1939 i Weinberg
uciekając przed wojną trafił do ZSRR, którego obywatelem pozostał już do końca
życia (nie wiem, jakie okoliczności określiły kierunek tej ucieczki). Wtedy to
przestał być Mieczysławem, a zaczął Mojsiejem Wajnbergiem (wszystko oczywiście
pisane cyrylicą), a do właściwego, polskiego imienia powrócił pod koniec życia,
w latach osiemdziesiątych. W Związku Radzieckim spotkało go to samo, co masy
innych obywateli – zainteresowanie ze strony służb specjalnych, zarzuty o
„żydowski, burżuazyjny nacjonalizm” a wreszcie więzienie. Ale także tam nastąpiło spotkanie,
które najprawdopodobniej zadecydowało o całej życiowej drodze Weinberga,
mającego, jak się okazało niebywałe szczęście do protektorów. Tym największym
został Dymitr Szostakowicz i jego wpływ na twórczość pupila był olbrzymi,
chociaż zetknęłam się też z opinią, że przeceniany.
Dziś chcę zainteresować Państwa ostatnią
operą Weiberga – „Idiotą”. Napisana w roku
1985 długo czekała na premierę, która odbyła się sześć lat później w Moskwie,
jednak w okrojonej wersji i uszczuplonej instrumentacji. Wystawiono ją jeszcze,
podobnie okaleczoną w 2008 i wreszcie nadszedł czas na prawdziwą prapremierę
pełnej wersji – pokazał ją w 2013 Nationaltheater
Mannheim. Dwa spektakle ze stycznia 2014 nagrała niewielka firma fonograficzna
PanClassics udostępniając w ten sposób szerokiej publiczności to kompletnie
nieznane dzieło. Muszę przyznać, że kiedy pierwszy raz usłyszałam o jego
istnieniu popadłam w silną konsternację nie bardzo potrafiąc sobie wyobrazić
przetransponowanie powieści Dostojewskiego na język opery. Dziś jestem już po
kilkakrotnym przesłuchaniu i wiem, że jednak można i jakkolwiek rezultatu nie
nazwałabym arcydziełem, to rzeczą wartą ocalenia od zapomnienia i więcej –
utrwalenia w powszechnym repertuarze na pewno tak. Librecista Aleksander
Miedwiediew stanął przed bardzo trudnym zadaniem – musiał nie tylko wydatnie ograniczyć
wątki oraz ilość postaci zaludniających obszerną książkę, ale też przekazać jej
ideę, co już stanowi cel karkołomny. Czy to się udało? Biorąc pod uwagę tej
idei niejednoznaczność można stwierdzić, że w pewnym stopniu tak. Libretto
składa się w dużej części z fragmentów oryginalnego tekstu Dostojewskiego
połączonych cząstkami dopisanymi a także cytatami z innych utworów. W centrum
uwagi mamy trójkę bohaterów – księcia Myszkina, Nastasję Filipowną i Rogożyna,
ale towarzyszy im dziewięć postaci drugoplanowych (niektóre z nich mają całkiem sporo do
zaśpiewania). Tym, co jako pierwsze „rzuca się w uszy” w partyturze jest
masywna orkiestracja wymagająca dużego składu muzyków i nieuniknione
reminiscencje szostakowiczowskie (nie trzeba znać biografii Weinberga, żeby je
dostrzec). No i oczywiście błogosławiony fakt, że dzieło powstałe zaledwie 25
lat temu napisane zostało w systemie tonalnym. Słuchając go, nawet przy
fragmentach głośnych i dramatycznych nie ma się przykrego wrażenia bycia
atakowanym przez dźwięk przenikliwie agresywny. A są tu też momenty liryczne,
zawierające w sobie emocje i napięcia które nie wymagają rozbuchanej
orkiestry. Oczywiście nie znaczy to iż
byśmy mieli do czynienia z melodyjnością sensu stricte, ale jakiś jej rodzaj z
pewnością jest. Nie brak też epizodu
iście komediowego z tanecznym wręcz
towarzyszeniem fortepianu solo (odezwała się pierwsza miłość
kompozytora?), z rozwojem sceny dołączają do niego niepokojące akordy
orkiestrowe i wszystko nabiera dramatycznego charakteru. Nie ma tradycyjnie
rozumianych numerów, bohaterowie wygłaszają krótsze czy dłuższe monologi, które
przypominają arie lub ariosa. Trudno mi oceniać wartość całości, na temat
której nie ma zgodności wśród profesjonalistów, ale mogę powiedzieć, że mnie
się ta opera podoba. I zetknięcie z nią
sprawiło mi dużo radości. Była by ona oczywiście pełniejsza, gdyby zapis
spektaklu utrwalono na DVD, ale cieszę się z tego, co mam. Prowadzący orkiestrę
z Mannheim Thomas Sanderling zrobił co mógł, aby oddać sprawiedliwość tej
pięknej partyturze, ale nie zapanował nad dynamiką dźwięku i głosy solistów
były za często zagłuszane. A szkoda, bo
obsada zasłużyła na pochwały i na to, aby być słyszaną. Rola tytułowa jest z
tych morderczych i Juhan Tralla wykonał ją w sposób godny podziwu – jasny,
silniejszy niż mogło by się wydawać tenor (w wypadku Myszkina ten typ głosu
narzuca się jako oczywisty) nie pokonuje trudności bez wysiłku, ale dodaje to
postaci niezbędnego dramatyzmu w niczym nie zakłócając przyjemności słuchania. Steven Scheschareg (Rogożyn) i jego ciemny, gęsty baryton
(bardziej to brzmi jak bas-baryton) stanowi dla niego doskonały kontrast. Ludmila
Slepneva (Nastasja Filipowna) dysponuje
dużym sopranem spinto, może niekoniecznie zalecającym się pięknem barwy, ale doskonałym
zrozumieniem tego co i po co śpiewa - na
pewno. Ponieważ właściwie wszyscy śpiewacy zasłużyli solidnie na komplementy
wymienię tylko kilka nazwisk z satysfakcją odnotowując obecność wśród nich
polskich – Elżbiety Ardam i Bartosza Urbanowicza jako Jepanczynów . Także
Anne-Theresa Møller jako Agłaja, Tamara Banješević - Aleksandra i Lars Møller - Lebiediew
bardzo mi się podobali. Jak z tego widać obsada bez jednego powszechnie
znanego nazwiska okazała się dużo lepsza niż niejedna napakowana gwiazdami.
Na
koniec, poza najszczerszą zachętą do posłuchania tego niezwykłego dzieła – i to
nie tylko, choć może przede wszystkim dla wielbicieli Dostojewskiego – drobna
uwaga. Nie mając do dyspozycji obrazu warto przynajmniej po raz pierwszy
słuchać z tekstem libretta w ręku, zwłaszcza, jeśli się nie zna rosyjskiego.
Książeczka dołączona do płyt zawiera angielskie i francuskie tłumaczenie.
I
jeszcze jedno – nie bójmy się opery współczesnej. Nie zawsze jest to zbiór
kakofonicznych, agresywnych dźwięków przed którymi ma się ochotę uciec jak
najdalej. Czasem przecież trzeba zmienić muzyczną dietę chociaż na chwilę. Może nowe nie zasmakuje, ale
zaryzykować warto aby bezpiecznie wrócić do swego świata!