środa, 11 maja 2016

Dobry król René



Gdyby jakieś wyjątkowo okrutne i wszechwładne bóstwo wieszcząc zagładę i zamilknięcie wszystkich śpiewaków świata pozwoliło mi uratować tylko jeden, najpiękniejszy głos na planecie to płacząc krwawymi łzami za kilkunastu innymi ocaliłabym właśnie ten. Cudowny, niepowtarzalny, jedwabny, aksamitny (długo tak mogę, ale oszczędzę Wam dalszych przymiotników) bas i jego właściciela, René Pape. Przy tym wcale się nie dziwię, kiedy niektórzy operomaniacy zgłaszają w tej sprawie protest, przytaczając całkiem racjonalne argumenty. Bo co to za bas, który niezmiernie rzadko śpiewa w operach słowiańskich a jeśli już, nie wydaje się być w nich mistrzem. I co to za śpiewak, którego interpretacje bywają czasem, jakkolwiek od strony formalnej wspaniałe naznaczone niewytłumaczalnym dystansem, który nie pozwala mu się emocjonalnie stopić z rolą. Ale jeśli ten element znika, klękajcie narody. Najbardziej symptomatyczną cechą wykonawstwa Pape jest traktowanie właściwie każdej muzyki jak belcanta, co nie zawsze jest na miejscu, ale mnie zachwyca. Nikt na świecie nie ma takiego legato jak ten wschodni Niemiec i tak go nie używa, co daje wspaniały efekt zwłaszcza w Wagnerze. Tylko Pape potrafi uczynić Króla Marka, postać zasadniczo drugoplanową głównym bohaterem „Tristana i Izoldy” nawet wtedy, gdy ma doskonałych partnerów. Tej partii oddaje wszystko, w niej nie ma mowy o żadnej emocjonalnej rezerwie, jest tylko piękno i ból. Także jego Gurnemanz wydaje się być ważniejszy od Parsifala i nie bywa tylko klasyczną „figurą ojcowską”, on także ma swoją niełatwą drogę do przebycia  zmieniając  się (i dojrzewając) w czasie trwania spektaklu. Zupełnie inną twarz ma szansę pokazać, i robi to z upodobaniem jako Mefisto, przy tym ten Gounoda wypada w jego wykonaniu najefektowniej. Powód jest oczywisty – ów, poza piekielną naturą prezentuje szczególne, ironiczne poczucie humoru będące także prywatnym przymiotem Pape. Wie o tym każdy, kto kiedykolwiek, chociaż raz wszedł na jego fanpage na Facebooku. Żaden chyba jego kolega po fachu nie ma takiej galerii autentycznie zabawnych zdjęć zaopatrzonych w krótkie i niezwykle celne komentarze ich bohatera. Wracając zaś do moich ulubionych ról artysty jest jedna, w której podziwiam go szczególnie, a jego interpretacja wydaje mi się nie zawsze dobrze rozumiana – tak przynajmniej wynika z recenzji. Jako króla Filipa II miałam okazję widzieć i słyszeć Pape trzykrotnie na żywo i najchętniej powtarzałabym to doświadczenie do upojenia. Jego Filip myśli, czuje, kalkuluje, ale także się boi. Jest bezwzględnym tyranem i w gruncie rzeczy małym człowiekiem ale – wielkim monarchą.  I to nie tylko widać, to się także słyszy, nie wyłącznie w „Ella giammai m’amo”, a tę arię wielu, w tym ja uważa za najwspanialszy dowód geniuszu Verdiego. Naprawdę niewielu potrafiło ją tak zaśpiewać, żeby jednocześnie wzruszyć słuchacza dogłębnie ale żeby nie zapomniał on kto się skarży na brak miłości ze strony młodej żony. Z listy najważniejszych ról Pape trzeba koniecznie wspomnieć Sarastra, bo to kreacja absolutna – spokój, autorytet, mądrość, władza – no i to legato … Żałuję bardzo, że nie miałam okazji zobaczyć i usłyszeć mego ukochanego basa jako Don Giovanniego, mógłby być w niej interesujący. Jako Leporello i Figaro mnie nie przekonał. Żałuję, że nigdy nie wykonywał na scenie partii Wodnika, mimo dosyć koszmarnej czeskiej dykcji, jaką zaprezentował w jego arii na płycie. Jak dotąd Pape nagrał tylko dwa recitale, ale każdy z nich wart jest wysupłania ostatnich pieniędzy – ja się nimi napawam bez końca. Pierwszy, o jednym z najlepszych i najtrafniejszych  znanych mi tytułów „Gods, Kings and Demons” to klasyczny przegląd możliwości artysty (jego Demon uwiódłby mnie bez najmniejszych problemów), drugi – hołd oddany Wagnerowi. Zawiera on fragmenty trzeciego aktu „Walkirii”, można więc sprawdzić, czy specyficzny, introwertyczny i w gruncie rzeczy liryczny Wotan nam odpowiada. Poza tym – chociaż mamy dziś na światowych scenach co najmniej dwóch fantastycznych Wolframów (Mattei i Gerhaher) z wielką radością powitałam „O du mein holder Abendstern” w interpretacji Pape. Nie muszę dodawać, że mnie zachwyciła.

Może się Państwo dziwicie temu memu hymnowi na cześć ukochanego artysty, a jest on poniekąd wynikiem bezsilności. Miałam inne plany, ale ostatnio oglądane nowe spektakle zawiodły mnie na całej linii  i postanowiłam nie męczyć Was i siebie ustosunkowywaniem się do nich. 

 







4 komentarze:

  1. Pozytywnie zakręcony tekst :) Jasne, czasami czuje się taki imperatyw, żeby się pozachwycać.


    OdpowiedzUsuń
  2. A jak to się miło pisze zamiast narzekać ...

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeżywamy więc podobny kryzys "twórczo-odbiorczy". Ja również ostatnio musiałem sięgnąć po ratunek w mojej ukochanej divie, bo w świecie operowym mamy chyba jakiś taki martwy punkt sezonu. A co do Papego - mam ową płytę "Bogowie, królowie i demony" i lubię ją bardzo. Filipem jest świetnym, Gurnamanzem takoż. A sztuka jeszcze lepsza niż błysnąć jako Marek to, sprawić wrażenie, że w Elektrze Orest staje się postacią równorzędną ze swymi siostrami i matką. I ten jego dystans, o którym Pani pisze, w tej roli jest bardzo na miejscu i robi piorunujące wrażenie. Proszę tylko posłuchać jego pierwszego wejścia: Ich muss hier warten... I dalej... Ciarki.

    OdpowiedzUsuń
  4. Najwyraźniej ... Mnie jeszcze czeka "Tristan i Izolda" w TWON, już się boję - ale odpuścić nie zamierzam.
    Och tak, Orestes fenomenalny.Ale nie miałam okazji widzieć go i przede wszystkim słyszeć na żywo w tej roli. Może kiedyś ...

    OdpowiedzUsuń