Od dawna już unikam transmisji telewizyjnych z Bayreuth i
raczej nie obserwuję tego co się tam dzieje. W tym roku się nie dało. Byłam
ciekawa, jaka produkcja zastąpiła niesławnego „Rattengrina” i chciałam
oczywiście kibicować naszym debiutantom. Inscenizacja , jak się okazało jest
mniej denerwująca niż dzieło pana Neuenfelsa, ale niestety nosi wyraźne piętno
niesprzyjających warunków, w jakich powstała.
Porzucona gwałtownie przez Alvisa Hermanisa przekazana została w ręce
Yuvala Sharona który musiał wpasować się w już istniejącą koncepcję, bo trzeba
było wykorzystać istniejące kostiumy i
scenografię Neo Raucha i Rosy Loy. Powstała skutkiem tego rzecz pęknięta
wewnętrznie i będąca nieudaną próbą zmieszczenia zbyt wielu tematów w jednym
przedstawieniu. Rozumiem, że to bezpośredni efekt warunków, bo Sharon próbował
upchnąć zarówno to, co mu narzucała warstwa wizualna jak mimo wszystko nadać
spektaklowi własny kierunek. W związku z tym mamy w tej produkcji elementy
oczywiste i wyłożone nazbyt łopatologicznie i takie, które nijak się nie
tłumaczą. Sama nie wiem, co gorsze. Ja w każdym razie kilkakrotnie poczułam
rozbawienie nieadekwatne do utworu.
Ofiarą tego wszystkiego padł przede wszystkim nieszczęsny Lohengrin, z
którym reżyser miał prawdziwy kłopot nie mogąc się zdecydować kim właściwie ma
być ta postać. Oczywiście, Łabędzi Rycerz powinien pozostawać enigmą przez
pewien czas, ale tu nawet „In fernem land” niczego nie rozstrzyga. Nie wiemy
czy przypadkiem nie jest to tylko historyjka wymyślona przez technicznego racjonalizatora
skłonnego w dodatku do przemocy domowej. No właśnie – Lohengrin zachowuje się
jak podręcznikowy przykład słabego mężczyzny, który od kobiety wymaga
posłuszeństwa, a gdy go nie dostaje ucieka się do użycia siły. Przy tym Sharon
przestudiował literaturę na ten temat i zaopatrzył bohatera w cechy u takiego
osobnika prawdopodobne, ale objawiające się w sposób niezamierzenie chyba
humorystyczny. Nasz dzielny obrońca czci niewieściej nie będzie na przykład
mężem, po którym trzeba zbierać z podłogi rzucone bezładnie ciuchy,
obserwujemy, jak skrupulatnie odwiesza swoją lśniącą zbroję (zaopatrzoną w
odpowiedni wieszaczek) a potem skrzydła na przypisane im miejsce. Po czym
zabiera się do ukarania niewykazującej właściwej puchowi marnemu pokory
małżonki. Smieszno i straszno, jak mawiają Rosjanie.
Czego jeszcze dowiemy się o Lohengrinie? Otóż najwyraźniej potrafi on
latać na skrzydłach muzy – w podniebnym pojedynku z Telramundem w
przeciwieństwie do przeciwnika nie ma jeszcze właściwego oprzyrządowania a
jednak … No właśnie, o co chodzi z tymi
owadzimi skrzydłami, które w Brabancji najwyraźniej są oznaką szlachectwa nie
mam pojęcia. Miejscowy lud wygląda, jakby uciekł z planu „Nocnej straży”
Greenawaya (bo na Rembrandta zbyt wiele w tych kostiumach udziwnień). Wracając
do tytułowego bohatera chyba cierpi on na skórną alergię, bo przez trzy akty
nie zdejmuje rękawiczek. Nie tylko Lohengrin nie został w tym przedstawieniu
poprowadzony konsekwentnie – Ortrud również. Zasadniczo ma być postacią pozytywną,
tą, co budzi w Elsie uśpioną kobiecą dumę i przywraca jej godność. Jest z tym
jednak kłopot, bo w dalszej części akcji mamy wszak atak wściekłości pani
Telramund i napaść na Elsę. Niekonsekwencji i śmiesznostek występuje w tej
produkcji za dużo, żeby je wymieniać. Nad wszystkim zaś panuje ryzykowna
koncepcja oświecenia ciemnej Brabancji rozumiana najdosłowniej – przez
wprowadzenie elektryfikacji. Nie kupuję. Zwłaszcza, że Sharon najwyraźniej
chciał zmieścić jeszcze przesłanie ekologiczne, bo chyba tak należy rozumieć
Gottfrieda jako osobnika pokrytego w całości intensywnie zielonym futerkiem (z kapeluszem
włącznie). Ki licho, Ent zaplątany z Tolkiena?
Muzycznie – jak zawsze. Każdy słyszał to, co chciał.
Skutkiem tego owacyjnie witano Waltraud Meier i Anję Harteros, a żadna z nich
na gorący aplauz nie zasłużyła (co piszę z ciężkim sercem, bo Harteros bardzo,
bardzo lubię). Chyba to jednak lepsze niż buczenie niewielkiej grupki ludzi
najwyraźniej niesprawnych słuchowo, którym nie spodobał się Tomasz Konieczny i
(zgodnie z relacją p. Doroty Szwarcman) chór. Nie pojmuję tego. Konieczny nie
został przez naturę obdarzony szczególnie piękną barwą głosu, ale śpiewał
świetnie, nie mówiąc już aktorstwie. Szkoda, że paru chamów (przepraszam za
kolokwializm, ale inaczej trudno to nazwać) tak mu zepsuło ten debiut w Bayreuth. Piotr Beczała
wyglądał na lekko zdezorientowanego reżyserskim ujęciem swego bohatera, za to
dał naprawdę udaną kreację wokalną. W finałowym monologu słychać już było
oznaki zmęczenia, ale poza tym drobiazgiem – znakomicie. Trudno mieć
jakiekolwiek zastrzeżenia do Georga Zeppenfelda – właściwy człowiek na
właściwym miejscu – piękny, nasycony barwowo głos, autorytet potrzebny królowi
– wszystko było. Christian Thielemann tym razem nie pomógł swojej wspaniałej
orkiestrze stworzyć niezapomnianej kreacji muzycznej. Zalety brzmieniowe (ciepło
i belcantowe legato) pozostały bez zmian, ale jakoś to nie powalało. Było
porządnie, ale nie tego oczekujemy w Bayreuth, przynajmniej w warstwie
muzycznej.