czwartek, 5 sierpnia 2021
"Tristan i Izolda" w Monachium
Monachium, Bayerische Staatsoper. W repertuarze jedna z najpiękniejszych oper w całej literaturze gatunku. Za pulpitem jeden z najlepszych dyrygentów świata, tym spektaklem żegnający właśnie lokalną publiczność po 8 latach by poświęcić się już Berliner Philharmoniker (obiecuje, że będzie wracał na gościnne występy). W kanale świetna orkiestra. W rolach głównych dwójka gwiazd absolutnie uwielbianych przez tutejsze audytorium, wspierana przez doskonały zespół śpiewaków drugoplanowych. Inscenizację oddano w ręce reżysera, który właśnie odebrał Złotego Lwa na Biennale di Venezia a kilka lat temu wystawił tu zjawiskową „Kobietę bez cienia”. Do tego dochodzi swoisty „genius loci” – prapremiera dzieła odbyła się w Monachium (1865). Co mogło się nie udać? Mogło wiele. Jonas Kaufmann i Anja Harteros debiutowali przecież w partiach Tristana i Izoldy, z pozoru napisanych na glosy większe od ich. Krzysztof Warlikowski – wszyscy wiemy jakie niebezpieczeństwa wiążą się z tym nazwiskiem. Produkcja – jaka jest każdy miał szansę (nawet dwie) sprawdzić na stronie BSO bez dodatkowych kosztów. Była na pewno o czymś zupełnie innym, niż przedstawienie z Aix-en-Provence. Była o rozpaczliwej tęsknocie za drugim człowiekiem, za stopieniem się z nim w jedno duchowo i fizycznie, co na tym świecie nie jest możliwe. Jedyne absolutne zespolenie może się zrealizować tylko w śmierci. Po niej nie ma pułapek codzienności, narastającej obcości i niechęci. Przynajmniej według Wagnera i ten motyw został zrealizowany stuprocentowo, nawet z naddatkiem. Są w tym spektaklu bardzo piękne sceny – jeszcze przed wypiciem napoju miłosnego Tristan i Izolda dotykają się plecami i wiemy, że żaden eliksir nic nie zmieni, miłość już między nimi jest. Ekstatyczny duet z drugiego aktu ma wielką siłę rażenia, protagoniści są od siebie oddaleni i mogą tylko patrzeć a w projekcji wideo widzimy ich leżących na łóżku obok siebie, ze złączonymi dłońmi i zatopionych w sobie gdy wokół świat tonie a oni sami także czekają na fale. Ten tonący świat jest tu zresztą drugim wiodącym tematem jako, że akcję przeniesiono do czasu bezpośrednio po pierwszej wojnie, gdy właściwie wszyscy są wstanie szoku pourazowego. Najmocniej tę kondycję ilustruje postać młodego człowieka, którego osobowość rozpadła się pod wpływem wojennej traumy. Także w nim mamy ironiczne nawiązanie do oryginalnego mitu arturiańskiego – szalony chłopak nosi „średniowieczne” rekwizyty. Tristan, obciążony sierocym dzieciństwem i przeżyciami frontowymi może ukochanej kobiecie ofiarować tylko rozwiązanie ostateczne. I jako pierwszy wyrusza w tę drogę rzucając się na miecz trzymany przez wstrząśniętego Melota. Przesłanie jest tu oczywiste, ale niestety zakłócone przez niepotrzebną obecność dzieci-lalek, wędrującego starca itd. Znacie? Oczywiście, że znacie jeżeli widzieliście już inne prace Warlikowskiego. Tak jak kilka lat temu Treliński zepsuł on jako tako logiczne dwa akty trzecim, który zaakceptować (przynajmniej mnie) trudno. Ustawiczne wymiany między umierającym Tristanem-człowiekiem a Tristanem-lalką niczego nie wnoszą,, a mocno utrudniają skupienie. Szkoda. Bo mogło być tak pięknie … Ale wszystko to mniej ważne, Kirill Petrenko wraz z cudowną orkiestrą BSO doprowadzili mnie do takiego stanu, że wychodziłam z teatru lekko odurzona. Wydawało się, że grają w natchnieniu – ale nie, to było „tylko” mistrzostwo formalne poddane absolutnej kontroli dyrygenta. Petrenko prowadził swoich (jeszcze) muzyków w niespiesznych tempach, bez popisywania, za to z koncepcją. Poza tym pięknie wspomagał swoich śpiewaków nie pozwalając na ich zagłuszanie. A trzeba było zwłaszcza w wypadku Izoldy Anji Harteros. To rola tak skonstruowana, że początek wymaga dania z siebie najwięcej mocy i dla głosu delikatniejszego może stanowić poważną trudność. Potem z kolei trzeba zachować siłę na części bardziej liryczne. Harteros, aczkolwiek dała wybitną kreację sceniczną i pod względem interpretacyjnym była świetna po prostu nie mogła pokonać naturalnych ograniczeń swego sopranu. Lubię jej srebrzysto-chłodną barwę, średnica brzmiała dobrze, ale na obu krańcach skali były pewne problemy. Za to „Liebestod” wypadła naprawdę pięknie.Partia Tristana ma konstrukcję odwrotną i rozwija się w sposób wygodniejszy dla śpiewaka – mniej eksploatujący pierwszy akt, liryczno-ekstatyczny drugi i heroiczny trzeci. Jonas Kaufmann cechuje się dużą inteligencją muzyczną i wykorzystał to w pełni. Przyznaję, że jego Tristan zarówno barwowo jak koncepcyjnie wpisał się w moje wyobrażenia tej postaci i jak zawsze, kiedy mam okazję Kaufmanna oglądać i słuchać na żywo byłam mocno poruszona i emocjonalnie rozedrgana. Nawet, jeśli do ideału brakuje ciut większego wolumenu, w tym głosie tyle się dzieje …Wartością dodaną są oczywiście Harteros-Kaufmann jako sceniczna para, ich zupełnie niezwykłe porozumienie i to, co banalnie nazywa się chemią. Nie wiem skąd to się bierze, ale oni nie muszą się ściskać i kotłować ze sobą a wytwarzają olbrzymie erotyczne napięcie sceniczne. Drugiego takiego przypadku we współczesnej operze nie ma. Dodać można, że niemiecki tenor wykazał się imponującą kondycją - między drugim a czwartym i ostatnim „Tristanem” zaśpiewał jeszcze recital pieśniarski w Wiedniu, trzy razy Cavaradossiego w madryckim Teatro Real (gdzie wrócił po 22 latach przerwy tak więc widzowie Met, nie traćcie nadziei) i wziął udział w koncercie galowym BSO. Obsada drugoplanowa – w tej operze poza główną parą wszyscy są drugoplanowi - spełniała najwyższe standardy pod każdym względem. Wszyscy – począwszy od Okki van der Damerau (jej się należą szczególne gratulacje) przez Mikę Karesa i Wolfganga Kocha zaprezentowali się wokalnie i aktorsko doskonale. Ja chciałabym zwrócić Waszą uwagę na Manuela Günthera, Młodego Marynarza. To jego głos miękko i ciepło rozpoczął przedstawienie. Znamy go (zarówno śpiewaka jak głos) z Warszawy, gdzie zostawił dobre wspomnienia swego Tamina. Mam nadzieję, że kariera tego tenora lirycznego efektywnie się rozwinie.
Jeśli traficie gdzieś w sieci (a można) na rejestrację tego spektaklu – nie omińcie jej. Dla mnie to będzie jedno z najcenniejszych muzycznych wspomnień – tuż obok „Don Carlo”, też w BSO.
PS. Drodzy Czytelnicy, w zeszłym tygodniu poczułam się dzięki Wam jak jakaś modowa influencerka. Pobiliście absolutny dzienny rekord wejść na moją stronę, co przy jej temacie, języku w jakim ją prowadzę no i raczej skromnej formie graficznej jest zdumiewające. Oczywiście nie wiem, kto i gdzie ją zalinkował, bo tak musiało być, ale dziękuję!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz