Witajcie
po przerwie rekordowo długiej jak na ten blog. Nie byłam na urlopie, nie chorowałam, nie
zakochałam się – dopadło mnie coś, czego nie oczekiwałam, mianowicie operowstręt
(no może nie tak ostro – niechęć). Objawiło się to zdecydowanym brakiem ochoty
na doznania wokalno-teatralne i postanowiłam z tym dziwnym zjawiskiem nie
walczyć. Pod koniec sierpnia zaczęłam nieśmiałe poszukiwania czegoś, co mogłoby
mnie z tego niezwyczajnego dla mnie stanu wyciągnąć, ale jakoś żadna z licznych
festiwalowych transmisji nie wzbudziła uczucia miłej ekscytacji, więc dałam
spokój. Gorzej, oddałam się lekturze podwójnego numeru miesięcznika Teatr, w
którym p. Dorota Kozińska wieszczy koniec regietheatru . Niestety, mimo, że artykuł
niezmiernie ciekawy myślę, że na to za wcześnie, a w Polsce, do której wszelkie
ogólniejsze tendencje w sztuce docierają z opóźnieniem nie widać w tej kwestii żadnych perspektyw. W
takim pesymistycznym nastawieniu utwierdził mnie wywiad w Mariuszem Trelińskim,
także zawarty w numerze. Przy okazji prawie załamałam się przy czytaniu
recenzji z warszawskiego „Ognistego anioła”. Monika Pasiecznik nazywa w niej
zasadniczą warstwę przedstawienia „oprawą muzyczną” i poświęca dosłownie trzy
niedługie zdanka z sążnistego testu. O tempora, o mores! Moje na nadchodzący
sezon przewidywania związane z pobliskim
teatrem operowym czyli TWON są skromne, bo inne być nie mogą – plany są raczej
jak na instytucję z ambicjami dość żałosne. Przy okazji sama tylko wizyta na
ich stronie daje prostą i oczywistą odpowiedź na pytanie dlaczego warszawska
scena zawsze będzie prowincjonalna, niezależnie od nagród i nominacji. Otóż tuż
przed rozpoczęciem sezonu niektóre role pozostawały wciąż nieobsadzone.
Zwłaszcza w „Tosce” nieznajomość nazwiska Cavaradossiego wydaje się znacząca
(dziś „już” jest) – w końcu to opera, której wszelkie reżyserskie gmerania
szkodzą wyjątkowo, natomiast jakość śpiewu
i śpiewacze osobowości są
zasadnicze. Wszyscy wiemy, że pomijając już nawet kwestie finansowe (chociaż
wolałabym, żeby pieniądze wydawać raczej na gwiazdorskie gaże niż
scenograficzne cuda – wianki) tuzy mają terminy ustalone na mniej więcej 5 lat
do przodu. No i kończy się u nas łapanką. Jej rezultaty można sprawdzić
fundując sobie darmowy seans „Umarłego miasta” na stronie TWON i ocenić przy
okazji desperację obecnych w teatrze i wystawionych bezpośrednio na dźwięki
produkowane przez Jacka Laszczkowskiego. Ogólnie mówiąc Izabelę Kłosińską
ceniłam zawsze bardzo jako sopranistkę, ale rola casting director narodowej
sceny raczej nie wystawia jej dobrego świadectwa. Tak właśnie przytłoczona
smętnymi refleksjami postanowiłam sobie
nie poddawać się i po długie j przerwie obejrzeć jednak jakąś operę. Wybór
„Ricciarda i Zoraidy” z Pesaro wydal mi się w miarę bezpieczny - w końcu to Rossini, wystawiany w miejscu, w
którym wokalne katastrofy raczej się nie zdarzają. Po seansie mogę powiedzieć,
że lekarstwo odniosło skutek raczej umiarkowany, ale kto wie …
Zasadniczy
brak entuzjazmu powoduje przede wszystkim samo dzieło, którego 200-lecie
premiery minie w grudniu. Zawiera sporo
muzycznych piękności, jasne – Rossini, ale fabuła jest do bólu standardowa,
postaci nakreślone bardzo grubą kreską a charakterów nie ma wcale. Niestety
Marshall Pynkoski te słabości tylko podkreślił swoją inscenizacją. Miałam
osobliwe wrażenie, że słyszę cichutki trzepot skrzydełek moli unoszących się w
okolicach sceny i zastanawiałam, czy mamy tylko wybór między dżumą a cholerą –
czyli poronionymi płodami regietheatru a czymś takim. Dostaliśmy bowiem
spektakl nie tyle tradycyjny co ostentacyjnie staromodny. Oczywiście,
dostrzegłam drobne elementy świadczące o celowości tego zabiegu i podkreśleniu konwencji
w ramach puszczenia oczka do widza (np. „przebranie” Ricciarda powodujące jego
nierozpoznawalność przez ukochaną
dziewczynę czyli … czarną chustkę na głowie), ale to nie pomogło. Na
dodatek reżyser zupełnie nie wiedział,
co zrobić z chórem, więc wpuścił na scenę balet. Z miernym skutkiem. Scenografia
Gerada Gauciego była oszczędna (jakieś arkady i tkaniny w „arabski” wzorek), za
to kostiumy Michaela Giannfrancesco bogate i również utrzymane w ramach
konwencji (jak w XIX wieku wyobrażano sobie
Orient). Wszystko to razem okazało się akceptowalne, tylko strasznie nudne. A
jednak dałam radę i dotrwałam do końca dzięki Giacomo Sagripantiemu
dyrygującemu z dużą werwą i dbałością i
szczegół (co dało wyjątkowo dobry efekt w pięknej uwerturze), jego
muzykom i śpiewakom. Primadonna, Pretty Yende jako postać wydala mi się cokolwiek
anonimowa, widać jest to aktorka wymagająca mocnego reżyserskiego wsparcia
(wtedy rezultat może być porywający, jak wypadku jej Adiny). Śpiewała dobrze,
ma uroczy głos, chociaż musiała momentami nieco cisnąć, bo partia napisana dla
legendarnej Isabelli Colbran wymaga nieco innego kalibru). Juan Diego Florez po
kilku ryzykownych eksperymentach repertuarowych powrócił do tego, w czym jest
najlepszy – z doskonałym skutkiem.
Oczywiście, z latami jego tenor troszkę stracił na giętkości i swobodzie, ale
niewiele, zaś stylowość i blask pozostały nienaruszone. Ricciardo był jedenastą
rolą rossiniowską Floreza i oby tak dalej. Odkryciem wieczoru okazali się
śpiewacy z Rosji – Sergey Romanowski i Victoria Yarovaya. On, baritenor
(określenie już chyba na stałe weszło do języka) o ładnej barwie i łatwości w
ozdobnikach jest przy zaletach muzycznych scenicznie atrakcyjny. Ona właściwie
jako jedyna stworzyła pełną kreację wokalno-aktorską. Nie tylko dysponuje
przyjemnym, okrągłym mezzosopranem i kulturą wykonawczą, ale też temperamentem
zwierzęcia scenicznego. Skład protagonistów sympatycznie uzupełnił młody baskijski
tenor liryczny Xabier Anduaga.
Widziałem i słyszałem w Pesaro ten spektakl. Podzielam Twoje wrażenia co do widowiska. Flórez jednak zdystansował resztę towarzystwa i z radością go znowu wysłuchałem w czymś co mu leży ;) Jeśli idzie o Pretty Yende to głos ma śliczny, ale jednak to jest niezbyt stylowe śpiewanie i jednak postaciowo bardzo wycofana a przecież to partia dla Primadonny.
OdpowiedzUsuńVictoria Yarovaya dostała w Adriatic Arenie dużą owację, ale mnie jakoś nie przykonała w przeciwieństwie do Romanowskiego, który wreszcie robi ładną i zasłużoną karierę. Zdaje się, że kamery były też na "Adinie" w Teatro Rossini. Warto zobaczyć to przedstawienie także z uwagi na Lisette Oropese.
Będę czujna, jeśli tylko się gdzieś pojawi - z pewnością nie przegapię. Romanowskiego wcześniej nie znałam,a przynajmniej nie pamiętam. Ale z przyjemnością będę śledzić jego karierę - prawdziwie męsko brzmiący tenor liryczny to rzadkość.
OdpowiedzUsuńMiejmy nadzieję, że będzie to dobry sezon, czego Tobie również życzę. A na sam początek - dziś we Wrocławiu dawali w Narodowym Forum Muzyki "Króla Rogera" z Kwietniem. Nie wiem, czy słuchałaś, byłbym ciekaw Twoich wrażeń.
OdpowiedzUsuńOwszem, byłam w NFM, ale moje wrażenia są takie sobie dzięki Jackowi Kaspszykowi. Mieliśmy naprawdę dobre grono solistów, ale dyrygent postanowił ich zagłuszyć niestety. Żaden śpiewak nie ma szans w starciu z rozszalałym aparatem orkiestrowym a ponad to gubią się wszelkie subtelności wspaniałej partytury. Oczywiście, Kwiecień jest tak dobry jako Roger, że mimo tych warunków, problemów zdrowotnych i wersji koncertowej i tak stworzył świetną kreację. Pod koniec było mu już wyraźnie trudno, mam też wrażenie, iż mieli z Kaspszykiem diametralnie różne wizje finału (nie mam pojęcia ile odbyli prób). Kaspszyk - tradycyjną, triumfalną, Kwiecień - przeciwnie - wyciszającą, kontemplacyjną.Szkoda. Jeszcze bardzie żałuję, że w TWON nie zaśpiewa Rogera Kwiecień (mimo całej sympatii do Łukasza Golińskiego). Z naszych gwiazd on jest najbardziej życzliwy polskim scenom więc przyczyna leży pewnie po stronie opieszałości TWON, jak zwykle...
OdpowiedzUsuńSłuchałam w radiu i denerwowałam się, że orkiestra "zabije" śpiewaków. Coś "nie zagrało" do końca, choć soliści dobrzy.
UsuńRutkowski mnie jednak rozczarował najbardziej z całego składu. Jakiś taki "beczący" się zrobił.
UsuńPapageno, czy Kwiecień jest rzeczywiście "życzliwy polskim scenom"? Operze Krakowskiej z pewnością, ale przecież poza Krakowem i czasem stolicą nie można go oglądać na polskich scenach. Chyba, że coś przegapiłem ;) Słuchałem transmisji "Rogera" w radiu. Nie mając pojęcia o problemach zdrowotnych byłem trochę przerażony jego "kogutami" pod koniec koncertu. No i nie byłem pewny (a teraz już wiem) ile w tym winy za głośnej orkiestry. Ale z polskimi orkiestrami jest ten problem, że one za bardzo nie potrafią kształtować dynamiki w kontakcie z solistą. Jeśli więc nawet dyrygent ( a przecież Kaspszyk to jednak wysoka półka)ma wizję subtelniejszą to orkiestra i tak woli grać na full bo inaczej nie umie. Zwłaszcza, że nie grała tu NOSPR tylko z całym szacunkiem, ale Filharmonia Wrocławska.
UsuńMoim zdaniem jest. W Krakowie można go słuchać regularnie, w tym sezonie nawet w dwóch operach. Tam się repertuar planuje dla niego, co jest rozsądne kiedy można mieć na swojej niedużej scenie Kwietnia. Za rok to zdaje się ma być "Don Carlo". Do Warszawy Wracałby częściej, gdyby nie problem z terminami i opieszałość dyrekcji. Pokaż mi proszę inną światową gwiazdę, zwłaszcza z naszych którą można podziwiać w kraju 10 razy w jednym sezonie - w spektaklach oczywiście, nie na koncertach. Wiem, że pewnie chciałbyś go uchwycić np. w Operze Bałtyckiej ale przecież są jeszcze zobowiązania w Met, ROH, BSO i inych.
UsuńNie znam właściwie wrocławskiej orkiestry na tyle, żeby oceniać. Za to słuchałam Kwietnia z polskimi orkiestrami wielokrotnie, w tym z TWON (a to nie jest wysoka półka, niestety i czegoś takiego nie było. Ani razu.
Mariusza Kwietnia poza Warszawą i Krakowem oglądałam jako Oniegina w Poznaniu! Komu jak komu, ale jemu braku pojawiania się w spektaklach w Polsce zarzucić nie można. Podobnie Aleksandra Kurzak też jest obecna nie tylko na koncertach.
UsuńPS. Do tej pory ilekroć wspominam, że p. Mariusz gdzieś nie wystąpił, bo był chory, moja mama, która też była na poznańskim spektaklu i jest jego fanką, ubolewa, że to na pewno dlatego, że reżyser (Michał Znaniecki) kazał mu cały ostatni akt chodzić w wodzie, przeziębił się wtedy i oto są fatalne skutki do dziś ;)
AK to ostatnio tylko na koncertach, kiedyś regularnie śpiewała w Warszawie ale to się skończyło wraz ze zmianą sytuacji osobistej.
UsuńTak, pamiętam tego "Oniegina" (widziałam w Krakowie). To była taka chwilowa moda na zalewanie sceny wodą, kosztowna dosyć, więc się na szczęście nie utrzymała. W tym konkretnym przypadku bardzo zabawny był polonez w kaloszach i fontanny wzniecane przez padającego na kolana Oniegina. Ale przynajmniej nie chlupotali tak ogłuszająco jak np. w warszawskim "Holendrze".
Oczywiście, to nie był zarzut a raczej smutna konstatacja, bo wiadomo przecież jak są sezony planowane w Polsce i jakimi budżetami te instytucje operują. Panią Kurzak w Polsce to kojarzę tylko z koncertów. A przy okazji zupełnie nie rozumiem pomysłu z prezentowaniem Madamy Butterfly na...Placu Defilad. Początkowo myślałem, że to jakiś żart, ale okazał się zupełnie poważnie planowaną rzeczywistością.
UsuńMyślę, że czytelnicy bloga jako osoby uczestniczące w życiu operowym kraju mogą być zaznajomieni z tą historią, ale absurdy zawsze warto punktować. Sprawa Madamy z udziałem AK to dość szokujący przykład na to, jak polskie sceny- nadal dramatycznie prowincjonalne i małe pod wieloma względami, z wyjątkiem samooceny dyrektorów- postępują ze znakomitymi śpiewakami. Po długich rozmowach i poszukiwaniu odpowiedniej produkcji i terminu ustalono, że AK wystąpi jako Butterfly w poznańskim Teatrze Wielkim w czerwcu 2019. Na początku lipca informację o tym podała śpiewaczka i sama Opera (rozpoczęto chyba nawet sprzedaż biletów). Pod koniec lipca wydarzenie zniknęło ze kalendarium teatru, o czym śpiewaczkę poinformowali fani (sic!). Zapytana o przyczyny rezygnacji z projektu dyrektor Opery odpowiedziała, że przyczyną jest to, że AK wcześniej debiutuje jako Madama w Neapolu i teatr nie jest zainteresowany występami śpiewaczki w tej roli, jeśli nie są one występami debiutowymi....
UsuńNie znałam tej historii i po przeczytaniu mnie zatkało. Bo nie wiem, co tu gorsze - chamstwo czy głupota ze strony dyrekcji teatru. Skorzysta na tym Warszawa, chociaż to tylko wersja koncertowa, no i ten Plac Defilad ... Nagłośnienie, rozłażący się dźwięk, hałasy miasta (nawet jeżeli zamkną całą okolicę). Pomysł dziwaczny, ale i tak tam będę jeśli do wydarzenia dojdzie.
UsuńDla rzetelności informacji dodam, że sprawę opisała lokalna GW, a sama pani Kurzak szczegółowo odniosła się do sprawy na swoim facebookowym profilu. Zarówno brak oficjalnego wyjaśnienia ze strony Teatru, jak i informacje moich znajomych poznańskich operomaniaków świadczą za tym, że jej wersja historii jest prawdziwa. Zakrawa na ironię fakt, że niespełna miesiąc później ten sam teatr był gospodarzem dość prestiżowego szkolenia dla młodych pracowników zarządów teatrów operowych.
UsuńStrach pomyśleć czego ci młodzi ludzie mogli się nauczyć. I strach się zastanawiać jak traktowani są śpiewacy jeszcze bez wielkich nazwisk, jeśli tak postępuje się ze światową gwiazdą.Dosyć wyraźnie z całej historii wynika, że nie chodziło o rezultat artystyczny, tylko o promocję pod hasłem "tylko u nas debiut w nowej roli".Przykre.
UsuńTak, znam tę historię od jakiegoś czasu. Czytałem na ogólnopolskich stronach Gazety Wyborczej. Megalomania dyrekcji Teatru Wielkiego w Poznaniu jest o tyle niebywała, że teatr ten ma lata świetności dawno za sobą a obecnie, śmiem twierdzić, jest jedną ze słabszych scen operowych w kraju mimo zadęcia. Przykre.
UsuńTo nie coś tylko ktoś. Za dynamikę dźwięku odpowiada jednak dyrygent.A skoro odczucia słuchaczy radiowych i bezpośrednich się pokrywają można wykluczyć z grona podejrzanych realizatorów dźwięku.
OdpowiedzUsuńNo właśnie, mnie to bardzo rozczarowało, poza tym nie wiedziałem, że Kwiecień był chory, bo brzmiał zupełnie jak nie on.
OdpowiedzUsuńAno taki los śpiewaka, niestety. Kiedyś Rene Pape zamieścił zdjęcie z podpisem "jesień śpiewaka". Była na nim wielka ilość leków...
OdpowiedzUsuń