sobota, 12 listopada 2022
"Macbeth" po wikińsku
Chcesz rozśmieszyć swego Stwórcę? Opowiedz mu o własnych planach. Dziś miała być relacja z Berlina, ze „Złota Renu” a potem z kolejnych części tetralogii. Nie będzie, bo Tcherniakov pokonał moje dobre chęci przygotowując spektakl tak nudny i buro brzydki pod każdym względem, że odebrał mi też chęć na ciąg dalszy. Muzycznie – owszem, Thieleman i niektórzy ze śpiewaków dali radę, ale w sumie nie było to na tyle angażujące, żeby słuchać mimo wszystko. W tej sytuacji wróciłam do „Macbetha” z Deutsche Oper Am Rhein, produkcji dosyć absurdalnej, ale przynajmniej dobrze śpiewanej. Jeśli się na nią zdecydujecie, mam dla Was klasyczną radę w stylu Jamesa Bonda - zamknijcie oczy, myślcie o Szkocji i słuchajcie. Jak mawiają recenzenci filmowi z You Tuba przy okazji omawiania polskich komedii romantycznych – „ja obejrzałam, żebyście Wy nie musieli”. Doceńcie moją żelazną wolę i poświęcenie! A co czeka tych, którzy zlekceważą ostrzeżenie i nie wyłączą obrazu? Ano, kochani „Macbeth” w rynnie do skateboardingu. I ta scenografia jest wprawdzie dosyć kłopotliwa dla wykonawców, ale stanowi najmniejszy problem inscenizacji. Często po obejrzeniu przedstawienia wiemy, jakie traumy i problemy psychiczne dręczą reżysera, tym razem mogę dodać jak korzysta on z platform streamingowych (a konkretnie co na nich ogląda). Zasadnicze tropy są trzy : seriale o Wikingach i dużo horrorów, może też „Grę o tron”. Kostiumy Michaeli Barth wyraźnie wskazują na wikińskie inspiracje ze szkockim akcentem w postaci męskich spódnic. Dobra, OK, kupuję, ale dlaczego panowie noszą też coś, co wygląda na kiepsko sfastrygowane marynareczki? I dlaczego na scenie w dużych ilościach zalega coś przypominającego rezultat wciągnięcia kabaretowej kurtyny przez wielką niszczarkę dokumentów? Jeśli znacie odpowiedź, proszę mi jej nie przekazywać. Nie chcę wiedzieć. Obecność (ustawiczna, nie tylko wtedy, kiedy jej wymaga tekst) białowłosych czarownic, w tym jednej szczególnie namolnej tłumaczeń żadnych nie wymaga. Szczególne „podziękowania” należą się choreografowi, sceniczne tańce są wyjątkowo pokraczne i aplikowane nam w nieoczekiwanych momentach (i tak, rozumiem iż to efekt celowy, co niczego nie zmienia). Na domiar złego ktoś powinien zmusić Michaela Thalheimera do wysłuchania wykładu z ekologii. Zużycie wody w teatralnych prysznicach w Duisburgu musi po przedstawieniach „Macbetha” być kolosalne, zmycie ze wszystkich wykonawców całej czerwonej farby wymaga też czasu. Oczyma duszy widzę tę kolejki chórzystów do łazienek… Całość robi wrażenie taniego horroru i prowokuje raczej do wybuchów niewczesnej wesołości niż dreszczy prawdziwej grozy. A już dziecię w ostatnim obrazie wymiotujące posoką … Ofiarami swoistego danse macabre padają przede wszystkim bohaterowie, bo żadnym rozwoju postaci mowy w owej sytuacji być nie może. Na końcu wszyscy są dokładnie tacy jak na początku. Pozwólcie więc, że nie będę oceniać kreacji aktorskich, trudno się ich dopatrzyć w niemądrej reżyserskiej koncepcji. Za to muzycznie jest to przedstawienie warte dania mu szansy. Zastrzeżenia miałam tylko do chóru, który nie brzmiał zbyt stopliwie, ale może są jakieś nieznane mi przyczyny (akustyka tak dziwacznie zakomponowanej przestrzeni?). Antonio Fogliani nie we wszystkich momentach zapanował właściwie nad dynamiką dźwięku i Düsseldorfer Symphoniker wydawali się nieco za głośni, ale to bywało chwilowe, po za tym – całkiem nieźle. Kwartet głównych solistów wypadł naprawdę znakomicie, choć (a może właśnie dlatego) nie było wśród nich słynnego nazwiska. Praprzyczyna zainteresowania tym spektaklem, Ewa Płonka właśnie się na drodze do gwiazd znajduje i nie bez powodu. Jej głos, jak na rolę Lady Macbeth kojarzoną często z mezzosopranami jest dość jasny i skupiony, nie sprawia wrażenia zdolnego do zabijania dźwiękiem. Ale jak w miarę słuchania się okazuje ma też dużą nośność i siłę, nie mówiąc już o intonacyjnej pewności w całej rozciągłości skali i świetnej technice koloraturowej. Muszę przyznać, że taka, nieco inna Lady Macbeth bardzo mi się podobała. A dodać należy, iż sopranistka zmagała się z atakami astmy, które dzielnie wytrzymała. Hrólfur Sæmundsson też nie zawiódł jako Macbeth, baryton ma wielkości średniej ale wielkiej urody i śpiewał dobrze. Podobnie jak obdarzony smolistym basem Banco – Bogdan Talos i Eduardo Aladrén – Macduff. Do tego ostatniego miałabym prośbę, aby troszkę zabrudził nienagannie elegancką emisję swego tenoru, zwłaszcza w arii.
środa, 2 listopada 2022
"Medea" w Met
W maju 2020 na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie mieliśmy oglądać „Medeę” Cherubiniego w inscenizacji Simona Stone’a (koprodukcja z festiwalem w Salzburgu), w oryginalnej wersji francuskiej. Pandemia zmiotła jednak wszelkie plany, próba przechytrzenia opaczności też się nie powiodła i rezerwowy termin premiery rok później podzielił los poprzedniego. W sezonie bieżącym „Medei” nie ma, a co dalej – trudno wyrokować. Pozostaje nam (na razie?) wycieczka do kina na transmisję z Met, gdzie wystawiono operę po raz pierwszy w dziejach tej sceny. Zamiast podstawowej wybrano wersję włoską, z recytatywami zamiast dialogów. Zapewne taka była bardziej przystępna dla publiczności borykającej się z problemami finansowymi nowojorskiej sceny. Troszkę szkoda, że nie usłyszeliśmy tekstu François-Benoîta Hoffmana, ale z drugiej strony nie bardzo wierzę w umiejętność przyzwoitego podawania go przez wykonawców, zwłaszcza w partiach mówionych. Libretto, oparte na tragediach Eurypidesa i Corneille’a sprawia i tak odbiorcy nieprzygotowanemu nieco problemów. Zawiera tylko fragment losów tytułowej bohaterki więc żeby zorientować się w jakim ich momencie jesteśmy na początku opery trzeba wiedzieć, co zdarzyło się wcześniej. Jeśli tej wiedzy, niegdyś powszechnej a dziś – no cóż, niekoniecznie – nie mamy, możemy potraktować Medeę wyłącznie jak wściekłą harpię zaś otoczenie jako niewinne ofiary jej furii. Takie spojrzenie spłycałoby postać protagonistki, a tego nie chcemy. Cherubini i jego librecista zadania nie ułatwiają wrzucając nas od razu w środek akcji, ale trudno sobie wyobrazić u zwolennika reformy dramatycznej Glucka arię wprowadzającą według mody dziewiętnastowiecznej. Wszystko to są trudności przy współczesnych wystawieniach „Medei” pomniejsze, pozostaje „słoń w salonie” czyli rola tytułowa. Wymaga śpiewaczki o nieskazitelnej technice. Poza tym - fenomenalnej aktorki zarówno głosowej jak scenicznej, zdolnej perfekcyjnie kontrolować własne emocje by nie dać za bardzo się im ponieść, chociaż trochę trzeba… Tylko wtedy można publiczność chwycić za gardło. Jeżeli prześledzicie listę dostępnych nagrań, przede wszystkim live i niewielu studyjnych (https://www.operadis-opera-discography.org.uk/CLCHMEDE.HTM) zorientujecie się, jak niewiele artystek było zdolnych efektywnie zmierzyć się z tą partią monstrum. A kiedy o niej myślimy i tak przypomina się tylko jedno nazwisko – Callas. Mimo, że aby uzyskać pojęcie o jej kreacji trzeba sobie na własną rękę złożyć w głowie dźwięk którejś z rejestracji płytowych z wizją wyobrażoną, bo zapisu całości nie ma. Jakąś podpowiedź może stanowić film Pasoliniego, ale to była fabuła, w 1969 roku Callas nie mogłaby już Medei zaśpiewać. Pojedynek z duchem interpretatorki tak wybitnej zajmuje na liście niebezpieczeństw czyhających na odważną sopranistkę podejmującą ryzyko wykonania roli miejsce poczesne. Ale – „Medea” to nie tylko bohaterka tytułowa, chociaż głównie jej wspomnienie zostaje w pamięci po spektaklu. Dlatego relację z Met zaczynam (wreszcie) od inscenizacji. Jest to już dwunasta współpraca Davida McVicara z nowojorską operą, czyli, jak wyliczyli zamiłowani statystycy wyrównanie rekordu, jaki dotychczas niepodzielnie dzierżył Franco Zeffirelli. Jemu osiągnięcie tego wyniku zajęło jednak więcej czasu, a poza tym McVicar ma przed sobą numer trzynaście jeszcze w tym sezonie („Fedorę”). Nie przytaczam tych liczb li tylko dla efektu, ale żeby zastanowić się dlaczego właściwie McVicar jest w Met tak lubiany. Dla dyrekcji wydaje się być po prostu wyborem bezpiecznym. Zapewnia spektakle na tyle bogate kostiumowo i scenograficznie oraz w zasadzie wierne tekstowi, żeby konserwatywna publiczność nie miała powodu narzekać ale dodając od siebie pieprzyk i energię, żeby wielka widownia Met nie poczuła nudy. Mnie się McVicar wydaje twórcą organicznym, na jego przedstawieniach należy chłonąć całość bez zbytniego rozkminiania aktualnych problemów świata. Nie przypadkiem nie realizuje on dzieł współczesnych. Widz ze skłonnością do analizy może mieć problem, reszta będzie zadowolona lub nawet zachwycona. W wypadku „Medei” mamy do czynienia nie tylko z ekstremalnym librettem, ale z szokującym materiałem wyjściowym. Grecka mitologia pełna jest historii, przy których „Gra o tron” to dziecinna zabawa, wystarczy przypomnieć sobie dzieje Medei w całości, nawet choćby na Wikipedii. Inscenizacja sir Davida oszczędziła widzom momentu w operze najbardziej przerażającego, czyli mordu matki na dzieciach i słusznie. Zastanawiam się natomiast nad jednoznaczną identyfikacją bohaterki jako osoby ogarniętej obłędem, co podkreślono charakteryzacją (skołtunione włosy w kosmykach, zasmarowane na czarno oczy, specyficzny sposób poruszania). Od wejścia Medei na scenę do finału trwa ta „scena szaleństwa”. Nie neguję takiej interpretacji, ale pewne wątpliwości jednak mam. Zwłaszcza, że inni bohaterowie (oprócz Neris, ale to zasługa wykonawczyni) w konfrontacji z protagonistką stają się postaciami czysto użytkowymi. Wyobraźnia plastyczna reżysera pozostała jak zawsze u niego bez zarzutu, zafundował nam wespół z Doey Lüthi, projektantką kostiumów sporo fascynujących obrazów. Zwłaszcza motyw uwięzienia, podkreślany przez zamykające się ściany w barwie starego złota, czarną suknię Medei ograniczającą jej ruch (zwłaszcza w pierwszym akcie przypominała schwytaną w niewidzialną sieć syrenę) czy otaczający ją krąg płomieni był wyraźny i działał jak powinien. Dostalismy i inne atrakcje w postaci lustrzanych odbić, które wydłużały welon Glauce czy stół weselny w nieskończoność.Trzeba też zauważyć, że McVicar miał dużo szczęścia trafiając na Sondrę Radvanovsky, dla której dopiero Medea, po wielu latach występów stała się nieoficjalną koronacją na królową Met. I to nie z powodu nieskazitelnej kreacji wokalnej, bo błędy były, lecz całokształt okazał się imponujący i naprawdę czasem ciarki chodziły po grzbiecie. Mam wrażenie, że każdy spektakl musiał sopranistkę bardzo dużo kosztować emocjonalnie, to widać na jej twarzy przy pierwszych ukłonach. Ale – warto, takie role zdarzają się nieczęsto i drobne nieczystości nie mają wobec tego znaczenia. Medea nie musi brzmieć pięknie, ale publiczność powinna odczuwać jej śpiew gdzieś głęboko w środku, co nam (a przynajmniej mnie) dała Radvanovsky. Szkoda, że jej sceniczni partnerzy okazali się tak nijacy. Oczywiście niesposób wymagać, żeby dorównali tytułowej bohaterce, ale w jakąś indywidualność śpiewacy mogli ich wyposażyć. Da się, skoro Ekaterina Gubanova (Neris) jako jedyna zrobiła to z powodzeniem i wzruszająco. Oboje amanci – Janai Brugger (Glauce) i Matthew Polenzani (Giasone) spisali się przyzwoicie od strony wokalnej, ale byli dziwnie anonimowi i ról nie stworzyli. Michele Pertusi zawiódł także wokalnie. Nie potrafię stwierdzić, czy Carlo Rizzi prowadzący orkiestrę Met oddał sprawiedliwość partyturze Chrubiniego, bo nie znam jej tak dobrze, żeby oceniać. Na moje ucho muzyka brzmiała dobrze i bardzo w stylu Glucka, co jest mojej strony komplementem. Ogólnie – początek sezonu transmisyjnego udał się Met i raduje mnie triumf Sondry Radvanovsky. Nie chcę sobie nawet wyobrażać jak mogłoby to przedstawienie wyglądać gdyby … sami wiecie kto mógł śpiewać Medeę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)