poniedziałek, 19 czerwca 2023
Met na koniec sezonu - "Fedora"
Czerwiec, sezon właściwie się skończył a ja zdałam sobie sprawę, że poza jesienną „Toscą” nie bywałam w czasie jego trwania w Met, nawet wirtualnie. Jakoś nie odczuwałam takiej potrzeby. Plan transmisji kinowych 2022/2023 mnie szczególnie nie poruszył i chociaż było w nim kilka ciekawych pozycji, to i one raczej z kategorii „mogłabym” niż „chcę”. Co więcej, kolejny też nie budzi we mnie entuzjazmu. Ale mimo wszystko postanowiłam dokonać przeglądu niektórych przedstawień w bezpiecznych okolicznościach domowych, w których nikomu nie utrudniam życia przepychając się do wyjścia. Zaczęłam od „Fedory” bo choć znam ją ze słuchania nigdy wcześniej nie widziałam. Historia tej opery zaczęła się, jak to często wówczas bywało od wizyty w teatrze dramatycznym. 22-letni (1889), przymierający głodem (jego perypetie nawet jak na malownicze czasy bohemy nie mieściły się w standardzie) Umberto Giordano poświęcił zapewne kilka posiłków aby zobaczyć wielką Sarah Bernhardt w sztuce Victoriena Sardou, autora pierwowzoru „Toski”. Zobaczył i został oczarowany, trudno powiedzieć czy bardziej przez tekst czy aktorkę. W każdym razie historia zrobiła na nim takie wrażenie, iż przez ładnych kilka lat prosił Sardou o możliwość adaptacji na libretto. Dramaturg nie bardzo chciał powierzać swoje dzieło kompletnie nieznanemu kompozytorowi i patowa sytuacja trwała lat kilka. Aż w końcu przyszedł rok 1896 , miał premierę „Andrea Chénier”, Giordano przestał być anonimowy i doczekał się zgody autora sztuki. O „przepisanie” jej na libretto poprosił Antonio Collautiego, który zadanie wykonał i wreszcie zaczęła powstawać partytura. Nowa opera miała premierę 17 listopada 1898 w mediolańskim Teatro Lirico Internazionale, pod batutą samego kompozytora i z gwiazdą, Gemmą Bellincioni w partii tytułowej. Do wielkiego sukcesu przyczynił się wydatnie 25-letni tenor, Enrico Caruso i „Fedora” rozpoczęła triumfalny marsz przez sceny świata docierając do Nowego Jorku gdzie Met wystawiła ją 5 grudnia 1906 z Liną Cavalieri i znów z Caruso. Jej popularność z czasem przygasła, ale „Fedora” do dziś pozostała w repertuarze jako wehikuł dla primadonny. W 1970 kiedy prowadzono zaawansowane rozmowy o powrocie Marii Callas do czynnej kariery proponowano jej właśnie „Fedorę”. Partnerem miał być młody tenor Placido Domingo. Niestety, superdiva nie wyraziła zgody na repertuar, ona chciała udowodnić, że wciąż może być Normą lub Violettą i do konsensusu nie doszło. Szkoda, bo straciliśmy wspólny występ dwojga niezwykłych artystów, jej na końcu, jego na początku drogi do gwiazd, ale z drugiej strony może to dla legendy Callas lepiej. Z dzisiejszego punktu widzenia i słyszenia „Fedora” nie jest dla teatru szczególnie atrakcyjna. Generuje duże koszty, wymaga naprawdę mocnego nazwiska w roli tytułowej i do tego godnego amanta, bo chociaż formalnie scena należy do sopranu najsłynniejszą arię śpiewa tenor. Poza tym jak to u Giordana – charakterystyczna instrumentacja , nadmiar postaci drugoplanowych i sporo melodramatycznych efektów. „Fedora” to jednak nie „Tosca”, chociaż miały tego samego autora pierwowzoru. Tam, gdzie w operze Pucciniego jest żelazna konstrukcja dramaturgiczna i takaż konsekwencja, wydarzenia logicznie wynikają z siebie libretto Collautiego rozłazi się w szwach. Problem założycielski stanowi pierwszy obiekt miłosnej pasji bohaterki, którego … nie mamy okazji poznać , w żaden sposób nie uwiarygodnia więc w naszych oczach jej szału uniesień i potem żądzy zemsty. Mamy uznać, że „ten typ tak ma”. No wiecie, „La donna russa”… Potem Fedora knuje paskudnie przeciwko domniemanej przyczynie swego nieszczęścia czyli Lorisowi wiedząc, że te działania razem z nim pogrążą też jego zupełnie niewinną śmierci Władimira rodzinę. A przy tym protagonistka jest już nowym amantem oczarowana, więc nadal snując złowrogie plany rozwija z nim namiętną relację. Jak to la donna russa. A na koniec, gdy całe świństwo wychodzi na jaw i nie ma się za czym skryć Fedora ucieka w śmierć zostawiając podobno kochanego szczerze mężczyznę z całym koszmarnym bagażem emocjonalnym. Kurtyna. Przyznacie, że nie brzmi to dobrze i na wiele aspektów treściowych trzeba przymknąć oczy. Wprawdzie nie takie rzeczy się widywało w librettach, choćby barokowych ale to już niemal dwudziesty wiek! Sir David McVicar próbował walczyć z niektórymi problemami tekstu, ale nie bardzo mu się powiodło. Przede wszystkim nie rozumiem drastycznego ograniczenia przestrzeni w dwóch pierwszych aktach, gdzie należałoby sporą połać sceny Met wykorzystać. Doceniam za to wprowadzenie do akcji Władimira, chociaż w momencie wkroczenia jest on już umierający, więc obserwując jego konanie w sypialni z tyłu wiele się o nim nie dowiemy. W dodatku cała sytuacja wygląda dość nienaturalnie – amant walczy ze śmiercią, podczas gdy amantkę bardziej interesuje ustalenie biegu wydarzeń niż towarzyszenie odchodzeniu ukochanego. Inscenizacja jest typowa dla sir Davida – adekwatna wizualnie, zgodna z librettem, efektowna i przyjemna dla oka. Wszystko to plusy, tyle, że niewiele z nich wynika. Uczucie przytłoczenia nadmiarem scenograficzno-kostiumowym (Charles Edwards, Brigitte Reiffenstuel) bardzo mi przypominało wrażenia z produkcji Franco Zeffirellego. Marco Armilliato poprowadził orkiestrę Met w nerwem i wyczuciem, chór jak zazwyczaj był w formie. Ważne role drugoplanowe wypadły świetnie – Lucas Meachem z dużym wdziękiem scharakteryzował uroki rosyjskiej kobiecości, Rosa Feola użyczyła swego charme i wokalnej swobody księżnej Oldze. Także Jeongcheol Cha jako Cirillo (Kirył) zaprezentował się najlepszej strony. Warto również wspomnieć o niemej rólce Bolesława Łazińskiego (un poeta di pianoforte etc), w której pianista Bryan Wagorn znakomicie bawił się wizerunkiem supergwiazdy w stylu Liszta. Sonia Yoncheva nie po raz pierwszy śpiewała „rosyjską” rolę w operze Giordana choć w partii Fedory był to jej debiut. Już wcześniej wystąpiła w „Syberii”. Właściwie trudno jej kreacji wokalno-aktorskiej coś zarzucić – śpiewała dobrze, grała z zaangażowaniem ale mnie pozostawiła całkowicie obojętną. Może przyczyną był brak właściwego partnera, bo rola Lorisa chyba Piotrowi Beczale nie leży w głosie jak powinna. Jakoś nie mam przekonania do werystycznego repertuaru w jego wykonaniu. Nasz tenor wyraźnie walczył z górą i chociaż publiczność z entuzjazmem zareagowała na „Amor to vieta” moich uszu nie podbił.
Subskrybuj:
Posty (Atom)