wtorek, 10 września 2024
"Westalka" paryska
Zastanawiałam się długo – może „Edgar”, który pojawił się niespodziewanie, może Ewa Vesin jako Turandot, może „Umarłe miasto” albo ukochana „Lady Makbet mceńskiego powiatu”, bo jakoś żadnej nowej „Rusałki” sieć teraz nie oferuje, podobnie jak wartej uwagi inscenizacji „Don Giovanniego”. A chciałam godnie uczcić swój mały jubileusz – to jest 500-ny wpis na moim blogu. Od momentu, w którym zaczynałam zaszło wiele zmian a sama forma bloga stała się archaiczna niczym starożytne wykopalisko, ale ja filmików nigdy kręcić nie będę, więc dopóki tu jesteście a mnie wystarcza chęci zostaje porozumienie tekstowe. Po tych długich rozważaniach co do tematu w końcu trafiłam na operę, której nie scenicznej wersji nigdy nie widziałam a niegdyś stanowiła żelazny punkt repertuaru światowych teatrów – „Westalkę” Spontiniego wystawioną w czerwcu przez OnP . Argumenty za tą pozycją były dosyć mocne – możliwość poznania dzieła, słynącego główną rolą Marii Callas (a śpiewały ją jeszcze Montserrat Caballe, Renata Scotto czy Leyla Gencer) we współczesnej, obiecującej obsadzie zawsze nęci. I tak to zanęcić się dałam. Rezultat okazał się pozytywny w połowie, szczęśliwie tej ważniejszej, muzycznej. Sceniczna była dla mnie nie do zniesienia i żal straszny, że dzieło, którego OnP nie pokazywało u siebie od … 170 lat zyskało tego typu oprawę . Lydia Steier przeniosła akcję do czasów powstania opery i to już rodzi problem, w tym wypadku nawet więcej niż jeden. Jak zawsze taki manewr jest nie do obrony, zwłaszcza w wypadku, gdy jak tu fabuła umieszczona została w czasach i warunkach bardzo konkretnych. Ale co tam, skoro można to zrobić z „Toscą”… Pozostaje pytanie stałe – po co? Argument o uwspółcześnianiu i przybliżaniu odpada, bo po prostu zamieniamy jeden kostium na drugi, równie mentalnie odległy dzisiejszemu widzowi. W omawianym wypadku mamy sytuację jeszcze gorszą – patrzymy niby na realia z epoki napoleońskiej ale całość stoi w bolesnej sprzeczności z historią powstania „Westalki”. Widzimy dwór żyjący w okowach dyktatury zarządzanej nie tyle przez cesarza, co potworną sektę sprawującą kontrolę nad ciałami i duszami. A wiemy, że główną protektorką Spontiniego była cesarzowa Józefina i dzięki niej opera mogła po dwóch latach oczekiwania zostać skonfrontowana z publicznością. Ale – jak to teraz bywa – autor i jego intencje liczą się najmniej. Sytuacja na scenie wygląda groteskowo : w dekoracji będącej repliką autentycznej sali na Sorbonie (scenografia działają dziwaczne wyznawczynie jakiegoś zdumiewającego, krwawego kultu i ich przywódczyni, okrutna jak w oryginalnej baśni braci Grimm kapłanka. Nie mam ochoty opisywać tego w detalach, inspiracja literacka wprost kłuje w oczy i jest straszliwie banalna, Steiner przeczytała stareńką „Opowieść podręcznej”, co najwyraźniej było dla niej odkryciem. Niestety, wszystko wpływa bardzo na możliwości wykreowania przez wykonawców ciekawych postaci, bo w takim ujęciu są one irytująco jednowymiarowe. Dotyczy to zwłaszcza bohaterki tytułowej, która w owej sytuacji jest wiecznie przerażona, skrzywiona i mimozowata, na co absolutnie nie ma wpływu Elza van den Heever wykonująca zalecenia Steiner. Eve-Maud Hubeaux przypominała mi nieodparcie Cruellę De Mon, niestety nie z ostatniego jej filmowego portretu a z komiksów. Oczywiście może się okazać, że nasze spojrzenie na tę produkcję drastycznie się różni, dlatego doradzam spróbować (Opera Vision lub You Tube), a w razie gdyby wizja przekraczała Waszą odporność jak się zdarzyło u mnie pozostać przy dźwięku, bo warto. Przede wszystkim partytura Spontiniego jest szczególnie interesująca jako rzecz powstała w okresie przejściowym – muzyczny klasycyzm już się skończył, romantyzm jeszcze nie zatriumfował (Rossini był nastolatkiem, nie mówiąc już o Bellinim czy Donizettim), wielka opera historyczna też jeszcze nie podbiła francuskiej sceny. Można „Westalkę” potraktować jako prekursorkę tego trendu, ale jeszcze bez charakterystycznej dla niego gigantomanii, za to z melodyjną, atrakcyjną dla ucha muzyką. Bertrand de Billy potraktował ją z wielką atencją i wrażliwością na szczegół, co posłużyło zwłaszcza scenom chóralnym. Śpiewacy dopisali – Elza van den Heever dysponuje sopranem dość jasnym, ale jednocześnie o sporej sile, nośności i giętkości, była więc bardzo dobrą Julią. Jako Licinnius wystąpił Michael Spyres u którego lubię wszystko – zarówno brzmienie jego głosu o dużej skali i ciemnym zabarwieniu jak technikę wokalną, pochodzącą ewidentnie ze szkoły dawniejszej niż dzisiejsza. Trzeba też docenić jego francuską dykcję i zdumiewające postępy, jakie poczynił w aktorstwie. Eve-Maud Hubeaux ze względu na postać nie miała okazji wykorzystać miękkości i aksamitnej strony swego mezzosopranu, ale jako lodowata o okrutna kapłanka sprawdziła się dobrze. Julien Behr w roli Cinny, płomiennego przyjaciela Licinusa zaprezentował przyjemny, acz nieszczególnie godny zapamiętania tenor liryczny, właściwie skontrastowany z nominalnym tenorem Spyresa.
A teraz coś z zupełnie innej beczki. Za kilka dni, 15 września startują, tym razem w Indiach Operalia, najskuteczniej promujący swoich laureatów konkurs wokalny na świecie. Nasi młodzi śpiewacy startowali w nim rzadko a jeżeli już to bez specjalnych sukcesów. Tym razem mamy szansę, bo udział weźmie Gabriela Legun, młoda solistka Opery Śląskiej, którą w nadchodzącym sezonie wielokrotnie będzie można podziwiać także na scenie TWON (jako Micaelę, Paminę oraz Amelię Grimaldi). Kibicujmy Polce, trzymajmy kciuki – łatwo nie będzie, bo wśród 32 uczestników aż 11 to soprany. Ale wierzę mocno w talent i głos Legun, potrzeba jej trochę szczęścia i naszego wsparcia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)