poniedziałek, 16 grudnia 2024
Start sezonu w La Scali
7 grudnia to Mediolanie data szczególna – dzień świętego Ambrożego, patrona miasta a także tradycyjna, coroczna feta w La Scali związana z formalnym początkiem sezonu. Realnie trwa on od dłuższego czasu, ale to w grudniu staje się oficjalnym. Zazwyczaj wiąże się to z wyjątkowym rozpoczęciem spektaklu, w którym biorą udział najwyższe władze oraz grany jest hymn narodowy. W tym roku wszystko odbyło się skromniej – ani prezydent Mattarella, ani premier Meloni do opery nie przybyli by podziwiać „Moc przeznaczenia” wybierając (przynajmniej szefowa rządu) ponowne otwarcie po ponad pięciu latach odbudowy katedry Notre Dame w Paryżu. W związku z tym hymn również nie zabrzmiał i Riccardo Chailly poprowadził najsłynniejszą uwerturę Verdiego bez opóźnień, ale i tak najwyraźniej gdzieś się spieszył, bo zagonił ją bez miłosierdzia. W takim tempie nic nie wybrzmiewa jak powinno, a zwłaszcza motyw przeznaczenia dociera jakoś mniej dobitnie. Gwoli uczciwości dodać trzeba, że moje zdanie jest odrębne – dyrygent dostał sporo pozytywnych opinii od krytyki. Nowa produkcja Leo Muscato ma wiele punktów wspólnych z tym, co widzieliśmy w Warszawie przy okazji wersji Trelińskiego – rozpędzoną obrotówkę, nieszczególną umiejętność operowania scenicznym tłumem i przede wszystkim łopatologicznie wyłożoną konkluzję o brutalnych skutkach wojny (oczywiście prawdziwą, ale czy trzeba ten wniosek narzucać aż tak namolnie?). Poza tym reżyser postanowił jeszcze przekonać nas o aktualności swej tezy z każdym aktem przybliżając nas scenograficznie i kostiumowo do współczesności. Do projektantki dekoracji Federiki Parolini mam jedno pytanie – dlaczegóż to markiz Calatrava i jego córka mieszkają najwyraźniej w jaskini? Silvia Aymonino przygotowała kostiumy adekwatne do czasów przewidzianych przez reżysera, dziwnie jednak niesłużące dobrze ani Leonorze, ani Preziosilli. Pozostaje mieć nadzieję, że późniejsze wykonawczynie tych ról poczują się w nich lepiej. Nie jest to szczegół bardzo przeszkadzający w odbiorze całości, natomiast wyraźny problem, jaki ma Muscat z opracowaniem sensownych zadań aktorskich dla chóru już tak. W związku z nim chórzyści głównie skupiają się na bezustannej wędrówce spowodowanej obrotami sceny oraz na zastyganiu w malowniczych grupach jako poległe ofiary. W sumie wszystko to nie jest jakieś dojmująco okropne, tylko mam poczucie, iż zapomnę tę odsłonę mocy błyskawicznie. Zwłaszcza, że od strony muzycznej była dla mnie kontrowersyjna. Jakkolwiek entuzjastycznych recenzji nie zbierałby Riccardo Chailly, dla mnie nie było to dyrygowanie najlepsze. Z drugoplanowej obsady wokalnej wyróżniłabym weterana Carlo Bossi. Jako Trabucco tenor komiczny popisał się zarówno ciekawą kreacją wokalną jak sceniczną. Fabrizio Beggi (Calatrava) i Marco Filippo Romano (Braciszek Melitone) byli – i tyle da się o nich powiedzieć. Vasilisa Berzhanskaya w bezlitośnie trudno napisanej partii Preziosilli wykazała temperament sceniczny w niej konieczny oraz dużą skalę głosu. Z gwałtownymi zmianami rejestrów, z jakich rola słynie nie miała żadnych problemów, dała też trochę koloratury, a z tym większa część śpiewaczek sobie w tej partii nie radzi. Ale, co w przekazie medialnym nie dało się odczuć z relacji świadków nausznych wynika, iż jej kontralt w rozmiarze raczej rossiniowskim niż verdiowskim nie był dobrze słyszalny w każdym punkcie widowni. Alexander Vinogradov nie zachwycił mnie jako Ojciec Gwardian, ale brzmiał akceptowalnie. Czego żadną miarą nie da się powiedzieć o Brianie Jagde, który objął rolę Don Alvara kiedy zrezygnował z niej Jonas Kaufmann . Amerykański tenor ma dobry i całkiem ładny głos, ale to, co z nim robi woła o powrót do podstawowego szkolenia wokalnego. Jagde krzyczy bezustannie, nie zna pojęcia legato, atakuje wysokie dźwięki z jakąś zajadłą gwałtownością. To naprawdę brzmi strasznie. Wolałabym nieortodoksyjną technikę Kaufmanna albo pierwsze spotkanie ze sztuką Luciano Ganciego, tenora z drugiej obsady, który przejął rolę wcześniej niż przewidziano (aby kolega mógł się cieszyć świeżym ojcostwem). Anna Netrebko nie stanowiła dla uszu takiego wyzwania jak jej partner, ale od dobrej Leonory była daleka. Mam wrażenie, iż sopranistka bierze na siebie za dużo, skąd wymęczone, wyszarzałe brzmienie jej zazwyczaj pełnego głosu i wysilone górne dźwięki. Także frazowanie pozostawiało sporo do życzenia, gdzieś zniknęły płynne, długie frazy. Nie wiem, czy to rezultat namiaru pracy, ewentualnej choroby czy wielu wywrzeszczanych Turandot (oby nie to drugie, w końcu niedawno jako Gioconda Netrebko była naprawdę warta słuchania). W tej sytuacji samotnym królem na scenie La Scali pozostał Ludovic Tézier i nie mogę powiedzieć, żebym była tym choć trochę zaskoczona. On ma wszystko – piękny, okrągły i pełny baryton silny i pewny w każdym odcinku skali, wspaniale interpretuje („Urna fatale” mrozi krew w żyłach) a i aktorsko niczego mu nie brakuje. Miałam niewątpliwą radość ze słuchania go tym razem, a i wspomnienia z Monachium, gdzie podziwiałam z go z widowni nie zblakły mimo upływu czasu. Wtedy towarzyszyła mu nieziemska Anja Harteros jako Leonora a i Jonas Kaufmann jako Alvaro był w świetnej formie. To se ne vrati…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz