czwartek, 24 kwietnia 2025

"Un giorno di regno" czyli Polacy u Gettych

Na festiwalu Garsington Opera raz już gościliśmy i była to udana wizyta (chociaż niestety tylko wirtualna) a dziś jest okazja żeby tam wrócić i trochę się w naszych niespokojnych, dziwacznych czasach rozerwać. W sieci pojawiła się opera wystawiana nieczęsto, nie bez powodu. Tym razem jednak okazała się niespodziewanym hitem letniego sezonu 2024 i doczekała wielu pięciogwiazdkowych recenzji. Drugie, po „Oberto” muzyczne dziecię geniusza Giuseppe Verdiego genialne raczej nie było, niektórzy mówią nawet o jego drugo bądź trzeciorzędności. Skąd więc wziął się entuzjazm wychodzących ze szklanego teatru w posiadłości Gettych po spektaklu „Un giorno di regno” widzów i krytyków? Może trochę z letniego nastroju, może z zadziwiająco dziarskiej i skocznej muzyki a na pewno ze sposobu prezentacji dzieła. Christopher Alden wziął całą, w sumie dosyć absurdalną fabułę z dobrodziejstwem inwentarza nie próbując jej na siłę ulepszać i uprawdopodobnić. Co zresztą byłoby trudne, bo jest to historia tyleż idiotyczna, co w swoim rdzeniu … prawdziwa. Rzeczywiście, pewien kawaler pomógł królowi Stanisławowi Leszczyńskiemu dotrzeć bez przeszkód na elekcję do Warszawy odciągając uwagę konkurentów poprzez udawanie monarchy(byłego i przyszłego jednocześnie). Na scenie dostaliśmy jednak wersję uwspółcześnioną a reżyser bawił siebie i nas nie tylko absurdami libretta ale także „dzisiejszych czasów”. Przy tym Alden w najmniejszym stopniu nie próbował tuszować farsowego charakteru opowieści a wręcz podkreślił go elementami znanymi z komedii slapstickowych. Zobaczyliśmy więc zdumiewające tańce drużyny ochroniarzy przeradzających się w pewnym momencie w polskich kibiców narodowej drużyny piłki nożnej, bombę w torcie i … pojedynek na spaghetti bolognese. Publiczność płakała ze śmiechu nie przejmując się szczególnie brakiem subtelności tego, co widzi. Oczywiście wszystko to byłoby psu na budę gdyby nie zostało wsparte pierwszorzędnym wykonawstwem muzycznym, ale - zostało. Philharmonia Orchestra poprowadzona przez Chrisa Hopkinsa grała z nerwem, polotem i od serca. Chór, obciążony mnóstwem dodatkowych zadań aktorskich (i tanecznych) wywiązał się z nich bezbłędnie, co w najmniejszym stopniu nie zaszkodziło pracy wokalnej. Joshua Hopkins (kawaler Belfiore), poza pięknym barytonem i swobodną interpretacją popisał się też znakomitą polszczyzną. Henry Waddington (baron Kelbar) i Grant Doyle (La Roca) z wdziękiem scenicznym i wokalnym wcielili się w swoich bohaterów. Oliver Sewell w niewdzięcznej roli drugiego amanta śpiewał swobodnym, jasnym tenorem lirycznym z niezłą górą. Udała się też postać Giulietty, chociaż tu miałabym drobne zastrzeżenia do sopranistki Madison Leonard. Niewątpliwą gwiazdą wieczoru, przynajmniej pod względem muzycznym okazała się Christine Rice (markiza del Poggio), dysponująca pięknym, nasyconym w barwie głosem i świetnie ten atut wykorzystująca. Ale – jak wszyscy wiemy, żeby taka radosna dezynwoltura sprawdziła się na scenie wszystko musi być zrobione z żelazną precyzją i dyscypliną a wymaga nie tylko solistów, przede wszystkim zespołu oddanych sprawie ludzi. Tak właśnie było. Jeśli chcecie się pośmiać i nie zastanawiać nad tym, dokąd zmierza nasz świat (przynajmniej przez chwilę) zajrzyjcie na YT lub Opera Vision – banan na twarzy gwarantowany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz