środa, 16 lipca 2025

Don Giovanni była kobietą - Mozart w Monachium

W Monachium czas był już wielki na nową produkcję „Don Giovanniego”. Poprzedniej, z 2009 od kilku lat nie wznawiano i nie ma się co dziwić, jej koszmarne wspomnienie prześladuje mnie - i nie tylko mnie - do dziś w nocnych majakach (miałam nieprzyjemność przy tym być). Bayerische Staatsoper w ramach swego letniego festiwalu dała premierę następnej i niemal każda recenzja zaczynała się od sążnistego tłumaczenia „co reżyser David Hermann miał na myśli” i o co właściwie chodziło. Przyznacie, że w wypadku dzieła znanego większości melomanów niemal na pamięć mogło to wzbudzić spory niepokój , przynajmniej co do wizualnej warstwy przedsięwzięcia. Jeśli chcecie to obejrzeć a nie macie ochoty rozkminiać kim są ci państwo w czerwieni postaram się wyjaśnić najkrócej jak potrafię. Otóż pretekstem do ich ustawicznej obecności na scenie jest króciutki wers z sekstetu finałowego „Resti dunque quel birbon con Proserpina e Pluton!”. I tak, ona to bogini powracająca na ziemię i do jej przyjemności co pół roku a on pan małżonek, władca podziemi Pluton. Oboje, ale zwłaszcza Proserpina dokonują przy tym rozmaitych wcieleń „wchodząc” w bohaterów i kierując ich postępowaniem. Tak więc owszem, proszę Państwa, Don Giovanni była kobietą, i najwyraźniej lesbijką. Bo kiedy Pluton zabiera oryginalnego bohatera do zaświatów ona wciela się w Masetta by pozostać i figlować do woli z Zerliną. Brzmi idiotycznie? Ale mimo wszystko na scenie się jakoś składa, a przede wszystkim wyjmuje całą historię z chrześcijańskiego kontekstu. Do mitologicznego Hadesu (zaświatów) trafiali wszak wszyscy zmarli, nie tylko grzesznicy. Nawet zejście tam nabiera wtedy innego sensu – do czeluści prowadzi Don Giovanniego wcielony w Komandora Pluton, zazdrosny o małżonkę i chcący ją u swego boku zatrzymać. Jakkolwiek rozumiem, że moje nieskładne wyjaśnienia mogą Was nie napawać optymizmem, ale namawiam do dania szansy, mimo kontrowersyjnej koncepcji produkcji. Od strony scenicznej została ona bardzo interesująco zrealizowana, począwszy od kostiumów (niektóre wyglądają, jakby je projektował Arcimboldo, ale nie, to Sibylle Wallum) a na scenografii (Jo Schramm) skończywszy. Ta ostatnia jest imponująco funkcjonalna a momentami zmienia się bezszelestnie i na żywo w rytm muzyki. Dla bywalczyni TWON, gdzie sztankiety stanowią śmiertelne zagrożenie dla wykonawców i gdzie ostatnio odwołano jedno z przed stawień bo zazwyczaj hurgocząca niemiłosiernie obrotówka odmówiła współpracy ta kwestia ma znaczenie. W najważniejszej sferze muzycznej premiera wywołała kontrowersje głównie za sprawą Vladimira Jurowskiego, który zrezygnował z oryginalnych recytatywów, napisał własne na fortepian i wiolonczelę. Podobno chciał, żeby były w „stylu Schnittkego”, ale nie powiem Wam, czy tak się stało w istocie, bo muzyki Schnittkego nie znam wcale. W każdym razie aczkolwiek oczywiście słowa Bertatiego/Da Pontego brzmiały nie tak jak zwykle, bo akcenty rozłożono inaczej mnie te recytatywy nie raziły. Samo dyrygowanie Jurowskiego też wzbudziło przeróżne reakcje – od narzekań do zachwytów. Mnie się bardzo podobało, dyrygentowi nigdzie się nie spieszyło, ale mimo to udało zachować dramaturgię i dynamikę. Oraz wesprzeć solistów – nikt nie był zagłuszany. Debiutujący jako Don Giovanni Konstantin Krimmel będzie zapewne tę rolę dopieszczał i rozwijał, ale już teraz jest w niej atrakcyjny. Kyle Ketelsen ma Leporella w stałym repertuarze i dobrze, bo jest w tym świetny i wokalnie i aktorsko. Obiecująco zaprezentował się Michael Modifian jako Masetto, co dobrze mu wróży na przyszłość. Christofowi Fischesserowi reżyser odebrał część i tak krótkiej obecności scenicznej, poza tym wolę Komandorów o głosach mroczniejszych i głębszych. Giovanni Sala brzmiał zadowalająco, ale rozmazał ozdobniki w „Il mio tesoro”, a innej okazji do popisu nie miał – w tej hybrydowej wersji „Dalla sua pace” obcięto. Za to tenor zaprezentował interesującą postać – jego Ottavio był wreszcie męski, bez śladu zwyczajnego dla tego bohatera rozślimaczenia. Co do pań odczucia miałam różne niż większość audytorium. Nieszczególnie podobała mi się nieprecyzyjna koloratura, zaostrzenia głosu i delikatne poskrzypywanie Anny-Very-Lotte Böcker. „Non mi dir” było w jej wykonaniu dużo lepsze niż pierwsza aria Donny Anny, ale to rzeczy wymagające innych środków, które wykonawczyni roli powinna mieć w pakiecie. Lepsze wrażenie zrobiła Elvira Samanthy Hankey (II nagroda na Operaliach 2018 i przede wszystkim Birgit Nilsson Prize tamże). Jej nie odebrano „Mi tradi”, i całe szczęście. Zerlina Avery Amerau podbiła moje uszy – co ciekawy w barwie, bogaty w odcienie i umiejętnie używany mezzosopran, czekam na inne spotkania z tą śpiewaczką. Na koniec trzeba pogratulować tancerzom, którzy wykonali role Prozerpiny i Plutona – Erice D’Amico i Andrei Scarfiemu. Trzeba przyznać, że zaprojektowano im (zwłaszcza jemu) fascynujące wizerunki. Należy również dodać, że to taki rzadki przypadek spektaklu operowego, w którym pod względem aktorskim cała obsada, co do jednego była świetna. A to się często nie zdarza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz