poniedziałek, 25 sierpnia 2025
Cud w Salzburgu - "Zaide"
Festiwal w Salzburgu jeszcze trwa, ale już mogę powiedzieć, że w tym roku przyniósł mi największe przeżycie operowe od 10 lat – od „Gwałtu na Lukrecji” w Glyndebourne. Nie przypuszczałam, że coś takiego się zdarzy i do oglądania „Zaide” zasiadłam zupełnie nieprzygotowana na ten cud a potem siedziałam próbując nie oddychać, żeby czegoś nie uronić. To przykład spektaklu, w którym wszystko się zgadza a każdy element jest na swoim miejscu. Może dlatego, nie było tam reżysera, który mógłby zepsuć ów porażający efekt. O tym dalej, na razie słów kilka o tym jak całość powstała, bo w końcu „Zaide”, niedokończony singspiegel Mozarta nie jest ani popularny, ani często wystawiany a w związku z tym popularny. Rzecz narodziła się w genialnej głowie Raphaëla Pichona, który połączył porzucone przez autora dzieło z fragmentami innych jego utworów z tego samego okresu – „Thamosa, króla Egiptu”, kantaty „Davide penitente” i „Adagio C-dur na harmonijkę szklaną”. Nie wiem, jaki udział w tworzeniu owego pasticcio (nazwa gatunkowa prawidłowa, ale jakoś tu nie pasuje) miał Eddy Garaudel , dramaturg i doradca artystyczny „Pygmaliona”, ale zakładam że miał spory i … cud kolejny, pomógł zamiast przeszkadzać. Treść muzyczna opiera się na szkielecie z tekstu Wajdi Mouawada (Mouawadiego?), Kanadyjczyka pochodzącego z Libanu, który poskładał fragmenty w logiczną całość. Fabuła powstała z tego prosta a trafiająca wprost do widza. Do muzeum, będącego kiedyś więzieniem trafia Persada poszukująca śladów swoich rodziców. Allazim, obecnie strażnik muzealny, a niegdyś „klawisz” opowiada jej historię matki, Zaide, w tych murach nazywanej „Kobietą, która śpiewa” i jej ukochanego Gomatza. To także dzieje początku życia Persady a końca egzystencji rodziców i portret tego, na, którego rozkaz ich torturowano i zabito – Sollimana. Imiona zresztą nie mają tu żadnego znaczenia to opowieść uniwersalna i bez związku ze światem arabskim. Najważniejszy jednak, zaraz po muzyce jest sposób, w jaki ta narracja jest snuta. Owszem, zdarzają się momenty patetyczne, zwłaszcza w tekście, ale nie bywa to ten irytujący typ patosu z amerykańskich filmów. Chór który ma tu niebagatelną rolę do zagrania został przez choreografkę Evelin Facchini zakomponowany w sposób perfekcyjny, a wręcz imponujący – proszę się chociażby przyjrzeć momentowi w końcówce, kiedy ciała chórzystów formują łódkę, którą więźniowie próbują uciec. Także Bertrand Couderc, projektant oświetlenia dyskretnego ale zarazem wydobywającego z mroku wszystko, co widzieć powinniśmy i jednocześnie kostiumów, równie oszczędnych a wyrazistych najwyższym poziomem dołączył do kolegów. Scenografii nie ma wcale – jest tylko więzienny mur z tyłu sceny. Raphaël Pichon, któremu zawdzięczamy koncepcję całości jak zawsze poprowadził swój zespół Pygmalion (zarówno instrumentaliści jak chórzyści) fantastycznie, a zaiste są to wyjątkowi artyści. Muzyków oglądaliśmy z boku sceny bo przedstawienie określano jako semi-staged. Momentem szczególnym okazały się pierwsze i ostatnie dźwięki, grane na zaświatowo brzmiącym instrumencie, czyli harmonijce szklanej. Nie sądziłam, że kiedyś usłyszę ją w operze gdzieś poza „Lucią di Lammermoor”. Tutaj została także użyta w roli scenicznej, ale musicie to zobaczyć sami. Sabine Devieilhe – Zaide, Lea Desandre – Persada, Julian Prégardien – Gomatz, Johannes Martin Kränzle - Allazim i Daniel Behle- Soliman stworzyli przepiękne kreacje wokalno-aktorskie. Mam wrażenie iż wszyscy będący na scenie i współtworzący spektakl poza nią mieli świadomość tego, w jak niezwykłym przedsięwzięciu uczestniczą i byli z tego powodu szczęśliwi. Takie chwile zdarzają się ekstremalnie rzadko i warto je mieć w pamięci przez długie, długie lata. Na razie Wy możecie mieć udział w tym przeżyciu, bo Arte wciąż udostępnia spektakl nie żądając opłaty.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz