wtorek, 28 października 2025
"Lunatyczka" w Met
Sezon transmisyjny 2025/26 Met rozpoczęła „Lunatyczką”, która powróciła na tę scenę i do kin po 16 latach od poprzedniej, dosyć nonsensownie uwspółcześnionej wersji z Natalie Dessay i Juanem Diego Florezem. Tym razem Peter Gelb zdecydował się na koprodukcję z paryskim Théâtre des Champs-Elysées, gdzie rzecz miała premierę w 2021, Opéra de Nice – 2022 i wreszcie Semperoper Dresden – 2023. Reżyserował ją Rolando Villazón, który już jakiś czas temu postanowił (być może z powodu przedłużającego kryzysu wokalnego) zająć się operą od innej niż dotychczas strony. Z efektami tej zmiany zetknęłam się dotąd raz, już w 2015 („Traviata”w Baden Baden) i nie było to spotkanie udane. Nowojorska „Lunatyczka” okazała się pod tym względem jeszcze bardziej frustrująca, i nie dlatego, że od początku nie spełniała oczekiwań. Wręcz przeciwnie – strona teatralna właściwie mi się podobała dopóki nie dotarłam do finału. Ten zrujnował mi kompletnie pozytywne wrażenia, bo okazał się nie tyle niezgodny, ile wręcz sprzeczny z charakterem zarówno bohaterki, jak muzyki Belliniego. Rozumiem doskonale, skąd się wziął i nawet nie zarzucam Villazónowi wygodnego pójścia za dzisiejszymi trendami. Podejrzewam, że większość współczesnego audytorium irytuje postać amanta i chciałoby się z całego serca wyzwolenia mimozowatej Aminy i lepszego dla niej losu niż życie z zaborczym egoistą. Ale – niestety – tak to zostało napisane i tego należy się trzymać. Jeśli nie z powodu elementarnego szacunku dla twórców dzieła, bo ten aspekt znikł ze światowych scen już dawno, to dlatego, że „Lunatyczka” jest kwintesencją zarówno stylu Belliniego, jak opery romantycznej. Jeśli tego nie bierzemy pod uwagę , wszystko co widzimy i słyszymy traci walor świadectwa epoki, w której powstało. A nie powinno. Pewnie można mi zarzucić dziaderstwo (jak by to było w wersji żeńskiej?), ale tak myślę. Zwłaszcza, że w tym konkretnym przypadku końcowa volta protagonistki nie ma sensu również z punktu widzenia logiki tej produkcji, bo … co dalej? Trudno zwrot pierścionka Elvinowi uznać za lieto fine, skoro akcję przeniesiono do niewielkiej społeczności, w której przestrzeń życiową ogranicza lodowiec. Wyrwanie się z tego konkretnego miejsca byłoby znacznie trudniejsze i bardziej skomplikowane niż zerwanie zaręczyn – tak więc Amina nadal musiałaby w tej odizolowanej wiosce żyć i funkcjonować. Żałuję mocno, bo wiele rozwiązań zastosowanych przez reżysera odebrałam pozytywnie, zwłaszcza wyposażenie postaci drugoplanowych w osobowość i charakter oraz to, że nie potraktowano ich wyłącznie użytkowo, podobnie jak bohatera zbiorowego czyli chóru. Niepotrzebna natomiast wydała mi się baletowa dublerka Aminy – to się robi ostatnio nagminnie i niesłychanie rzadko ma jakikolwiek sens. Dziwiłam się za to pretensjom wielu recenzentów, że Elvino taki niesympatyczny – zwłaszcza, że najczęściej były skierowane pod adresem wykonawcy roli. A przecież taki amant jest w libretcie (tenorzy u Belliniego jakoś nieczęsto bywają mili) a poza tym – tę interpretację narzucił Villazón i nie bez powodu. Orkiestra Met pod doświadczoną ręką Riccardo Frizzy sprawowała się dobrze, choć raczej nie była to interpretacja natchniona. Chór nowojorski rzadko sprawia zawód i tym razem tego nie uczynił. Lubię, kiedy chórzyści mają coś do zagrania, oni, jak sądzę też lubią. Na drugim planie mieliśmy niemal same fachowe, dobrze zaśpiewane role : Nicholasa Newtona, Deborah Nansteel i zwłaszcza Sydney Mancasoli jako Lisy. „Niemal” dotyczy Alexandra Vinogradova i tu znów moje odczucia dramatycznie rozjechały się z większością opinii. Już od pewnego czasu wydawało mi się, że z Vinogradovem dziej się coś niedobrego. Owszem, nie stracił pięknej, aksamitnej barwy, ale głos nabrał nieprzyjemnego, mocnego vibrato zamieniającego się czasem w falowanie typowe dla znacznie starszych śpiewaków. Bas od strony aktorskiej zaprezentował się znakomicie, ale belcanto to z pewnością nie było. Nadine Sierra i Xabier Anduaga wystąpili już razem jako Amina i Elvino w Teatro Liceu i widać po nich swobodę, jakiej nabiera się po pewnym czasie. Tenor, którego całkiem niedawno chwaliłam za osobisty wdzięk (Alfredo w „Traviacie”) miał okazję udowodnić, że nie musi wykorzystywać swoich naturalnych cech i popisał się pełnowymiarową kreacją aktorską. Zalety czysto śpiewacze pozostały bez zmian. Sopranistka – no cóż, trudno to wyrazić inaczej – jest po prostu urocza, co nie tylko widać, ale też słychać. Ma przyjemny w barwie głos, dobrą technikę i jakąś taką słoneczność odbieraną przez publiczność w sposób bezpośredni i entuzjastyczny. To ją łączy z … Pavarottim, chociaż olbrzymi Luciano i drobna Nadine na pierwszy rzut oka (I ucha) wiele ze sobą wspólnego nie mają. Tym, co mają jest wielka sceniczna charyzma, która pozwala nawet pominąć drobne niedoskonałości wokalne. I pomyśleć, że od warszawskiego koncertu Sierry u boku Mariusza Kwietnia minęło już 10 lat !
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)







Brak komentarzy:
Prześlij komentarz