czwartek, 18 grudnia 2025

"Medea" przed wielkim wybuchem

Mitologia antyczna do dziś pozostaje kluczowym fundamentem i źródłem toposów dla dużej części naszego świata. Nie wykorzeniło tego chrześcijaństwo a kultura, a jeszcze bardziej współczesna popkultura choć przemieliła ją miliony razy na różne mniej lub bardziej subtelne sposoby nic w tym względzie nie zmieniła. Zaledwie rok temu mieliśmy na ekranach „Powrót Odyseusza” z Ralphem Fiennesem a już nadchodzi „Odyseja” napakowana gwiazdami. Literackie retellingi panoszą się na półkach księgarskich od dawna, więcej – mitologią inspiruje się i karmi także fantastyka. Opera żywi się antykiem właściwie od swych początków, ale wśród dziesiątków dzieł powstałych na tej kanwie „Medea” jest chyba tylko jedna. Nietrudno pojąć dlaczego – nawet na tle wielu krwawych i bezwzględnych opowieści ta stanowi wyjątek, bo łamie tabu istniejące w większości kultur świata zarówno dziś jak w przeszłości. Dzieciobójstwo przeraża niezależnie od ilości medialnych doniesień o bieżących przypadkach takich zdarzeń i wciąż szokuje społeczeństwa, które skutkiem natłoku informacji o okrucieństwach świata zostały znieczulone na los bliźnich. Luigi Cherubini odważył się opowiedzieć o Medei w operze a nieustraszonym librecistą był François-Benoît Hoffmann opierający się zarówno na tragedii Eurypidesa jak późniejszej wersji tej historii autorstwa Corneille’a. U swych początków opera została zaopatrzona w dialogi mówione i w tej wersji ujrzała światła paryskiej sceny Théâtre Feydeau 13 marca 1797. Sukces był raczej umiarkowany i dzieło zeszło z afisza po sześciu zaledwie przedstawieniach. Jakoś jednak musiało zaowocować, bo dopracowało się niezmiernie licznych wersji i dziś możemy trafić na jedną z nich, ale – może to też być hybryda. W 1855 powstało włoskie tłumaczenie niemieckiej odsłony mającej wagnerowskie z ducha recytatywy Franza Lachnera. Autorem translacji był Carlo Zangarini i w takiej postaci „Medea” trafiła do La Scali 30 grudnia 1909. W ten sposób wystawia się operę dziś we Włoszech i nie tylko – 3 lata temu w Met też mieliśmy z nią do czynienia. Obciążoną nie tylko kolosalnymi wymogami wokalno-interpretacyjnymi, ale też tradycją wykonawczą (Callas!) rolę tytułową śpiewała wtedy Sondra Radvanovsky która podjęła się jej i w Teatro di San Carlo w Neapolu. Zasiadając do oglądania nie wiedziałam, że spektakl reżyserował Mario Martone, którego prace na ogół bardzo doceniam (z jednym wyjątkiem), co obudziło we mnie nadzieję na udany wieczór. Zawiodłam się może nie srodze, ale jednak… Problem nie w przeniesieniu akcji do wieku dwudziestego, ale w pożenieniu dwóch nie bardzo do siebie przystających narracji. Rozumiem, że Martone chciał opowiedzieć o końcu dwóch światów – małego, wewnętrznego i całej ziemi ginącej w zetknięciu z asteroidą, ale inspiracja „Melancholią” von Triera nie wyszła „Medei” na dobre. Owszem, projekcje video na których obie planety powoli, stopniowo zbliżają się do siebie były efektowne. Także te ze lśniącym morzem. Scenografia w pierwszym akcie – średniowieczny zamek (czy to był Warwick?) miała sens. Koncepcja postaci Medei, zupełnie różna niż Met wydała mi się ciekawa – tu szaleństwo bohaterki rozwijało się stopniowo by dojść do kulminacji i ostatecznego dramatu w finale. Mogę też zaakceptować nazbyt podrośnięte dzieci, bo to oszczędza młodym aktorom traumy udziału w opowiadaniu o czymś tak potwornym. Sam akt zabójstwa odbywa się poza sceną, ale wcześniej obserwujemy agresję Medei wobec jej dzieci obronionych przez Neris. Natomiast zwielokrotnianie postaci, przeradzające się we współczesnych inscenizacjach operowych w plagę trudną do zniesienia i bezsensowne działania tychże jest po prostu mocno irytujące. A maski i rytualne gesty raczej oddalają widza od istoty dramatu niż do niej zbliżają. Muzycznie neapolitański spektakl także wydał mi się kontrowersyjny. Riccardo Frizza dyrygował wprawdzie świetnie, chór był dobry ale… „Medea” Medeą stoi, a Sondra Radvanovsky nie była w najlepszej formie. Owszem, znów stworzyła wspaniałą kreację sceniczną, ale chwilami brzmiała płasko i co najważniejsze, momentami mijała się z właściwą intonacją. Francesco Demuro do roli Giasone dysponuje za małym wolumenem głosu, co powoduje słyszalny wysiłek i ograniczenia barwowe. Désirée Giove (rocznik 1999), która jeszcze niedawno była adeptką programu Teatro di San Carlo dla młodych śpiewaków czaruje pięknym sopranem i wyjątkowo atrakcyjnym wizerunkiem, ale z wyrównaniem emisji ma jeszcze spory kłopot. W związku z tym atrakcą wokalną wieczoru pozostało dwoje Gruzinów - Giorgi Manoshvili, umiejętnie operujący atrakcyjnym głosem basowym oraz Anita Rachvelisvili (ktoś się dziwi?). Aria Neris w trzecim akcie stanowiła bez najmniejszych wątpliwości najatrakcyjniejszy i najbardziej przejmujący punkt opery. To ten sam wielki, wspaniały mezzosopran, co przed długą przerwą, nic nie stracił na barwie i gęstości i ta sama wybitna interpretatorka. Dla Rachvelishvili przede wszystkim warto neapolitańską „Medeę” włączyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz