sobota, 11 października 2014

Vivaldi w Kopenhadze

Los nie szczędzi mi ostatnio barokowych radości. Po warszawskiej „Agrippinie”, którą można by pokazać wszędzie i być dumnym z wielką przyjemnością obejrzałam zarejestrowany w Kopenhadze spektakl „Ottone in villa”. Pierwsza opera Vivaldiego to typowe dziecko swoich czasów – zawiera właściwe same arie (jedna z nich podwójna) i wieńczy ją króciuteńki chór, ale ma też wszelkie przypisywane swemu autorowi zalety. Inwencja melodyczna Rudego Księdza  do dziś budzi wszak wielki podziw i wydaje się większa nawet niż u Haendla.Rzecz jest  w Polsce znana z wykonania koncertowego (nawet nie trzeba dodawać w ramach jakiego cyklu – obecnie niestety zagrożonego, bo krakowscy władcy jakoś go nie lubią) )  i być może z nagrania dokonanego w tej samej obsadzie. Na scenie teatralnej  jej nie widzieliśmy i pewnie długo nie zobaczymy, należy więc korzystać z nadarzającej się możliwości. Dlatego też linkuję dla Was całość, bo jakaś miłosierna dusza wrzuciła to na YT i solennie zapewniam, że warto. W Kopenhadze nie było śpiewaków o tak znanych nazwiskach jak w Krakowie (z wyjątkiem gwiazdy w roli tytułowej, tej samej we wszystkich przypadkach), ale dla klasy wykonawczej znaczenia to nie miało żadnego. Deda Christina Colonna , reżyserka przedstawienia zaś okazała się najwyraźniej duchowo spokrewniona z naszą Natalią Kozłowską, sposób podejścia obu pań do materii barokowej opery jest  dosyć podobny. Poczytałam sobie trochę o tej pierwszej , najwyraźniej będącej osobą obdarowaną wieloma talentami – jest także tancerką baletową, aktorką , choreografką. Tych umiejętności nie mogła wykorzystać przy okazji „Ottona”, chociaż zapewne własne doświadczenia  aktorskie mogły jej być przydatne i pomocne w pracy ze śpiewakami. Colonna nie miała do dyspozycji tak bajecznej scenografii naturalnej jak Kozłowska, w Kopenhadze scenę stanowiła nieduża biała arena niezbyt gęsto zapełniona rekwizytami. Kostiumy, jak w Warszawie stanowiły mieszankę różnych stylów i epok , znalazła się nawet postać w płomiennie rudej peruce, zupełnie jak nasz Neron. Colonna domieszała jednak do tego commedię dell’arte, bo cesarz z stroju Arlekina wzięty został prosto z niej, podobnie jak jego preceptor, który przez większość akcji poruszał się na niezbyt wysokich, ale jednak szczudłach. Zapewne chodziło o to, by nauczyciel , w tym wypadku na oko sporo młodszy od ucznia choć fizycznie przewyższał władcę zasiadającego na przypominającym krzesło tenisowego sędziego tronie . Mimo tych nieortodoksyjnych akcentów fabuła toczyła się wartko i zgodnie z librettem zaś bohaterowie, mimo typowych dla baroku komplikacji (A kocha B, B kocha C itd.) i przebieranek  potrafili nam przekazać to, co najważniejsze – ludzkie emocje. Główną niespodzianką okazała się dla mnie Sophie Junker, belgijska sopranistka w roli Caia tak dobra, że nawet Sonia Prina znalazła się nieco w jej cieniu. Junker dostała się wprawdzie muzycznie najciekawsza partia w całej operze, ale jak ona to wykorzystała! Pewny i pełny głos, precyzyjne ozdobniki, dobre aktorstwo, a ostania aria Caia to już według mnie mistrzostwo. Prina Ottona śpiewa nie od dziś, to doświadczenie słychać (pozytywnie), chociaż głos stracił już troszkę na blasku. Ale z podziwem słucha się, jak ona operuje nastrojami i kolorami, z jaką intensywnością potrafi być jednocześnie postacią komiczną i dramatyczną. Deborah York jako Tullia  przebrana za chłopaka jest urocza,  zaś jej jasny, dźwięczny głos  może nie zapisze się złotymi zgłoskami w historii, ale na bieżąco stanowi dla ucha prawdziwą przyjemność. Najmniej przekonała mnie do siebie Sine Bundgaard jako Cleonilla. Nie było żadnych ewidentnych błędów, ale głos jakich wiele, zaś postać, kojarząca się typem z haendlowską Poppeą nie miała połowy uroku ani temperamentu Barbary Zamek. Jedyny w tym towarzystwie pan, Leif-Aruhn Solen wykonał swoje zadanie efektywnie, za co należą mu się gratulacje, bo to właśnie on  musiał, poza śpiewaniem skupić uwagę na utrzymaniu równowagi na szczudłach, co z pewnością łatwe nie było. Z radością odkryłam w tym spektaklu kolejny świetny zespół instrumentalny wyspecjalizowany w wykonawstwie historycznie poinformowanym (pokraczny termin) – Concerto Copenhagen. Duńczycy mają prawdziwie południowy temperament i doskonale wydobyli z partytury jej włoską melodyjność, w czym spora zasługa ich szefa, Larsa Ulrika Mortensena. Dyrygent wykazał się doskonałą podzielnością uwagi, bo, zgodnie z dzisiejszą modą został też zaangażowany w akcję sceniczną (nie tylko on, także jego pierwszy skrzypek). Zobaczcie ten spektakl. Oprócz tych, którzy nie przepadają za barokiem ucieszy chyba wszystkich.
https://www.youtube.com/watch?v=XZr00s3edWQ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz