Sytuacja
jest co najmniej kłopotliwa, przynajmniej dla mnie. Berlińskiego
„Trubadura” oglądałam miotana
sprzecznymi uczuciami: z jednej strony całkowicie pochłonięta tą niezwykłą
inscenizacją i pełna podziwu dla jej realizatorów, z drugiej strony zaś dręczona
niewygodnym poczuciem, że coś się tu nie zgadza. Najogólniej mówiąc litera
wzięła całkowity rozbrat z duchem i zapanowała nad nim niepodzielnie. Philipp
Stölzl poszedł rzadko wybieraną drogą – poprzez zasadniczą wierność tekstowi
libretta chciał chyba wydobyć i podkreślić jego absurdalność i groteskowość.
Zamiar ten wcielony w życie z imponującą konsekwencją byłby całkowicie
usprawiedliwiony w teatrze dramatycznym, ale w operze mamy jeszcze pewien
drobiazg – muzykę. Zaś partytura Verdiego pulsuje prawdziwymi, głębokimi
emocjami , które można (choć za nic nie wolno) zniwelować tylko w jeden sposób
– przez kiepskie wykonawstwo. Pod tym względem
zaś berliński spektakl miał pewne wady, o których niżej, ale ogólnie był dobry.
Z tych właśnie przyczyn z każdą minutą spędzoną z tym „Trubadurem” czułam się
coraz bardziej niepewnie. Owa ambarasująca produkcja miała premierę w marcu
ubiegłego roku na Wiener Festwochen, ale wówczas doczekała się właściwie tylko
lokalnego odzewu, bo nie występowały w niej gwiazdy (Artur Ruciński jeszcze tej
pozycji nie osiągnął). Osiem miesięcy później w Berlinie napięte oczekiwanie i
walka o bilety związana była z debiutem Anny Netrebko w roli Leonory i Placida Domingo jako
Hrabiego Luny. Sądząc po zdjęciach z
Wiednia przez ten niedługi czas koncepcja sceniczna się rozwinęła i
niektórzy bohaterowie (np. Manrico czy Ines), zyskali jeszcze bardziej szalone
fryzury. Szaleństwo, w którym jednakowoż jest metoda to najwłaściwsze słowo na
opisanie tego, co dzieje się na scenie. Połączenie mrocznej opowieści z wieloma
zbrodniami w tle z elementami commedii dell’arte i niesłychanym wyrafinowaniem plastycznym
dało efekt obłędnej groteski. Zrobiło to, może dzięki żelaznej konsekwencji i
dyscyplinie z jaką zostało zrealizowane na mnie dużo większe wrażenie, niż ostentacyjnie nadmiarowa i barokowa produkcja monachijska. Zwłaszcza, że właściwie każdy kadr można
potraktować jak osobne dzieło malarskie inspirowane hiszpańskim barokiem –
Zurbaran czy Velazquez jak żywy. Niezwykle efektowna jest również gra światła i
cienia, momentami także służąca jako narzędzie wszechobecnej ironii – jak w
scenie z Leonorą i zbliżającym się do niej „katem”. Fantastycznie skomponowano
ruch we fragmentach zbiorowych – każdy chórzysta ma co robić i jego czynności
wynikają logicznie z koncepcji całości. Ale, przy wszystkich zaletach ma ten
spektakl zasadniczą wadę właśnie z niej wynikającą – bohaterowie zamienili się
w marionetki groteskowe jak cała reszta.
Ocalał tylko … Ferrando, ważniejszy w tej inscenizacji niż zwykle i znacznie
ciekawszy. W dużej mierze to zasługa wykonawcy roli traktowanej zazwyczaj po
macoszemu przez reżyserów. Adrian Sâmpetrean dysponuje jednak nie tylko głosem
o właściwej barwie i głębi, ale także potężną indywidualnością aktorską.
Złowrogi „ochroniarz” Hrabiego Luny okazał się dla mnie jedną z głównych
atrakcji wieczoru. Nie da się tego samego powiedzieć o jego szefie. Placido
Domingo nie łapał oddechu tak spazmatycznie jak później w Salzburgu, co nie
znaczy że partia nadaje się na jego głos. Pomijając już kwestię różnicy wieku
między nominalnymi braćmi (na to można przymknąć oko), braku właściwej,
barytonowej tessitury pominąć się nie da. Poza tym miałam silne wrażenie, że
Domingo nie czuje się w tej inscenizacji komfortowo, wręcz jest trochę wobec
niej bezradny. Jego oldskulowe (w
pozytywnym sensie) aktorstwo, które może być prawdziwym atutem w spektaklu
bardziej tradycyjnym tutaj się nie sprawdza. Mogę sobie wyobrazić Andrzeja Dobbera,
który nie tylko znacznie lepiej by tę rolę śpiewał, ale jednym spojrzeniem
potrafił zmrozić publiczność i partnerów. Gaston Rivero (znamy go z warszawskiego „Don Carlo”) okazał
się problematycznym trubadurem. To dość
przyjemny w brzmieniu tenor, jednak o rozmiar za mały, czego nawet rozwinięta
technika nagraniowa nie może pokryć. W podobnej sytuacji Francesco Meli
niesłychanie skutecznie ratuje się elegancją, pięknym frazowaniem, ciepłem.
Rivero ma te cechy i umiejętności na poziomie przeciętnym. Marina Prudenskaya
także nie została przez naturę obdarzona potężnym głosem, za to posługuje się
nim modelowo. To na pewno nie jest Azucena z tych, przy których mróz chodzi po
kościach, ale taka, której można nawet współczuć – tragiczna, krucha,
zastanawiająco młoda. Wszystko to doskonale słychać, a przy tym mezzosopran
Prudenskiej ma piękną, nasyconą barwę. Nie będąc fachowcem nie wiem, jak od
strony technicznej ona to robi, ale mimo trochę wydawałoby się niedostatecznego
rozmiaru, jej głos bez kłopotu przebija się przez orkiestrę i chór (tak samo
było, gdy śpiewała Wenus w „Tannhauserze”). Jak przy okazji większości debiutów
w konkretnej partii Anna Netrebko nie wszystko sobie jeszcze w niej poukładała.
Słychać było trochę niepokojących zaostrzeń brzmienia, ale poza tym bogata
barwa tego niepowtarzalnego głosu i naprawdę piękne legato sporo może
wynagrodzić. Słyszałam poza tym dwie następne Leonory Netrebko i wiem, że jej
koncepcja tej roli dojrzała nadzwyczaj szybko. Daniel Barenboim nadał
Staatskapelle Berlin niezwykle skoncentrowane brzmienie, grali wyraziście, z
licznymi kontrastami dynamicznymi, z temperamentem czasem aż nadto rozbuchanym.
Ale na szczęście (zwłaszcza dla Dominga) Barenboim należy do dyrygentów
kochających i wspomagających śpiewaków, nie pozwolił ich więc zagłuszać.A swoją drogą na razie "Trubadura" mam trochę dość. Na jakiś czas wystarczy.Gdyby ktoś miał ochotę sprawdzić tę produkcję, link prowadzi do całości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz