niedziela, 5 października 2014

"Trubadur" zdekonstruowany w Berlinie

Sytuacja jest co najmniej kłopotliwa, przynajmniej dla mnie. Berlińskiego „Trubadura”  oglądałam miotana sprzecznymi uczuciami: z jednej strony całkowicie pochłonięta tą niezwykłą inscenizacją i pełna podziwu dla jej realizatorów, z drugiej strony zaś dręczona niewygodnym poczuciem, że coś się tu nie zgadza. Najogólniej mówiąc litera wzięła całkowity rozbrat z duchem i zapanowała nad nim niepodzielnie. Philipp Stölzl poszedł rzadko wybieraną drogą – poprzez zasadniczą wierność tekstowi libretta chciał chyba wydobyć i podkreślić jego absurdalność i groteskowość. Zamiar ten wcielony w życie z imponującą konsekwencją byłby całkowicie usprawiedliwiony w teatrze dramatycznym, ale w operze mamy jeszcze pewien drobiazg – muzykę. Zaś partytura Verdiego pulsuje prawdziwymi, głębokimi emocjami , które można (choć za nic nie wolno) zniwelować tylko w jeden sposób – przez kiepskie wykonawstwo.  Pod tym względem zaś berliński spektakl miał pewne wady, o których niżej, ale ogólnie był dobry. Z tych właśnie przyczyn z każdą minutą spędzoną z tym „Trubadurem” czułam się coraz bardziej niepewnie. Owa ambarasująca produkcja miała premierę w marcu ubiegłego roku na Wiener Festwochen, ale wówczas doczekała się właściwie tylko lokalnego odzewu, bo nie występowały w niej gwiazdy (Artur Ruciński jeszcze tej pozycji nie osiągnął). Osiem miesięcy później w Berlinie napięte oczekiwanie i walka o bilety związana była z debiutem Anny Netrebko  w roli Leonory i Placida Domingo jako Hrabiego Luny. Sądząc po zdjęciach z  Wiednia przez ten niedługi czas koncepcja sceniczna się rozwinęła i niektórzy bohaterowie (np. Manrico czy Ines), zyskali jeszcze bardziej szalone fryzury. Szaleństwo, w którym jednakowoż jest metoda to najwłaściwsze słowo na opisanie tego, co dzieje się na scenie. Połączenie mrocznej opowieści z wieloma zbrodniami w tle z elementami commedii dell’arte  i niesłychanym wyrafinowaniem plastycznym dało efekt obłędnej groteski. Zrobiło to, może dzięki żelaznej konsekwencji i dyscyplinie z jaką zostało zrealizowane na mnie dużo większe wrażenie, niż  ostentacyjnie nadmiarowa i barokowa  produkcja monachijska.  Zwłaszcza, że właściwie każdy kadr można potraktować jak osobne dzieło malarskie inspirowane hiszpańskim barokiem – Zurbaran czy Velazquez jak żywy. Niezwykle efektowna jest również gra światła i cienia, momentami także służąca jako narzędzie wszechobecnej ironii – jak w scenie z Leonorą i zbliżającym się do niej „katem”. Fantastycznie skomponowano ruch we fragmentach zbiorowych – każdy chórzysta ma co robić i jego czynności wynikają logicznie z koncepcji całości. Ale, przy wszystkich zaletach ma ten spektakl zasadniczą wadę właśnie z niej wynikającą – bohaterowie zamienili się w marionetki  groteskowe jak cała reszta. Ocalał tylko … Ferrando, ważniejszy w tej inscenizacji niż zwykle i znacznie ciekawszy. W dużej mierze to zasługa wykonawcy roli traktowanej zazwyczaj po macoszemu przez reżyserów. Adrian Sâmpetrean dysponuje jednak nie tylko głosem o właściwej barwie i głębi, ale także potężną indywidualnością aktorską. Złowrogi „ochroniarz” Hrabiego Luny okazał się dla mnie jedną z głównych atrakcji wieczoru. Nie da się tego samego powiedzieć o jego szefie. Placido Domingo nie łapał oddechu tak spazmatycznie jak później w Salzburgu, co nie znaczy że partia nadaje się na jego głos. Pomijając już kwestię różnicy wieku między nominalnymi braćmi (na to można przymknąć oko), braku właściwej, barytonowej tessitury pominąć się nie da. Poza tym miałam silne wrażenie, że Domingo nie czuje się w tej inscenizacji komfortowo, wręcz jest trochę wobec niej bezradny.  Jego oldskulowe (w pozytywnym sensie) aktorstwo, które może być prawdziwym atutem w spektaklu bardziej tradycyjnym tutaj się nie sprawdza. Mogę sobie wyobrazić Andrzeja Dobbera, który nie tylko znacznie lepiej by tę rolę śpiewał, ale jednym spojrzeniem potrafił zmrozić publiczność i partnerów. Gaston Rivero  (znamy go z warszawskiego „Don Carlo”) okazał się problematycznym trubadurem.  To dość przyjemny w brzmieniu tenor, jednak o rozmiar za mały, czego nawet rozwinięta technika nagraniowa nie może pokryć. W podobnej sytuacji Francesco Meli niesłychanie skutecznie ratuje się elegancją, pięknym frazowaniem, ciepłem. Rivero ma te cechy i umiejętności na poziomie przeciętnym. Marina Prudenskaya także nie została przez naturę obdarzona potężnym głosem, za to posługuje się nim modelowo. To na pewno nie jest Azucena z tych, przy których mróz chodzi po kościach, ale taka, której można nawet współczuć – tragiczna, krucha, zastanawiająco młoda. Wszystko to doskonale słychać, a przy tym mezzosopran Prudenskiej ma piękną, nasyconą barwę. Nie będąc fachowcem nie wiem, jak od strony technicznej ona to robi, ale mimo trochę wydawałoby się niedostatecznego rozmiaru, jej głos bez kłopotu przebija się przez orkiestrę i chór (tak samo było, gdy śpiewała Wenus w „Tannhauserze”). Jak przy okazji większości debiutów w konkretnej partii Anna Netrebko nie wszystko sobie jeszcze w niej poukładała. Słychać było trochę niepokojących zaostrzeń brzmienia, ale poza tym bogata barwa tego niepowtarzalnego głosu i naprawdę piękne legato sporo może wynagrodzić. Słyszałam poza tym dwie następne Leonory Netrebko i wiem, że jej koncepcja tej roli dojrzała nadzwyczaj szybko. Daniel Barenboim nadał Staatskapelle Berlin niezwykle skoncentrowane brzmienie, grali wyraziście, z licznymi kontrastami dynamicznymi, z temperamentem czasem aż nadto rozbuchanym. Ale na szczęście (zwłaszcza dla Dominga) Barenboim należy do dyrygentów kochających i wspomagających śpiewaków, nie pozwolił ich więc zagłuszać.A swoją drogą na razie "Trubadura" mam  trochę dość.  Na jakiś czas wystarczy.Gdyby ktoś miał ochotę sprawdzić tę produkcję, link prowadzi do całości.














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz