Dla
wszystkich zmęczonym regietheatrem, wbrew deklaracjom o unowocześnianiu i
przybliżaniu współczesnemu widzowi zanudzającemu nas powtarzaniem w kółko tych
samych chwytów i rozdrapywaniu obsesji dręczących reżysera mam radę –
chociaż raz na jakiś czas trzeba
zafundować sobie kurację oczyszczającą. Jako lek powinien posłużyć jakiś
spektakl zrobiony jak trzeba, taki, w którym kompozytor wraz z librecistą
rozpoznaliby własny utwór. Najlepiej, żeby był ponadto dobrze wykonany i
doprawiony solidną dawką smaku, wdzięku i elegancji. Spieszmy się oglądać takie
przedstawienia, bo niebawem znikną ze scen „odwieczne” produkcje starych, bądź już
nawet nieżyjących mistrzów, którzy potrafili je robić. Następnym pokoleniom
operomaniaków pozostaną tylko rejestracje na kto wie jakich nośnikach – jeśli
będą chcieli je oglądać. Może wcale nie odczują, że coś tu jest nie tak, może
nie zechcą wiedzieć jak dzieło miało wyglądać w autorskim założeniu? Nie jest
to wcale kwestia narzekania na „dzisiejsze czasy”, w których wszak też miewamy
spektakle piękne i poruszające, ale nie chciałabym, żeby dla przyszłej
publiczności Violetta pozostała tylko panią w „małej czerwonej”. Tak jakoś mi
się zebrało po transmitowanej z Wiednia „Włoszce w Algierze”, którą przygotował
nieodżałowany Jean-Pierre Ponnelle. Brawo dla dyrekcji Wiener Staatsoper za to,
że od 28 lat pozwala swoim widzom cieszyć się tą inscenizacją i nie zatrudnia
nikogo, kto według obowiązującej mody przerobi „Włoszkę” na ponury,
psychoanalityczny dramat bądź prostacką komedię w rodzaju salzburskiego „Giulio
Cesare”. Tyle, że stolica Austrii jest miejscem specyficznym zaś Opera Państwowa
być może stanowi jeden z ostatnich bastionów rozsądku. W każdym razie
transmisja była dla mnie wielką, niemal niczym niezmąconą radością. Po pierwsze:
sam utwór. Niekoniecznie spójne i logiczne, ale zabawne libretto zainspirowało
Rossiniego do rzucenia się w ten fabularny chaos z właściwą mu dezynwolturą, co
zaowocowało partyturą potoczystą i wdzięczną. A, że kompozytor nie próbował
nawet doszukać się pozorów sensu tam, gdzie ewidentnie go nie było – nie
napinał się i stworzył jedną z niewielu oper, w których próżno szukać powagi i
melancholii. Nawet we fragmentach lirycznych
czy strzelistym akcie na cześć ojczyzny czai się przecież szelmowski
uśmiech. Po drugie : Ponnelle. Słynął z przedstawień w których poczucie humoru dawało „właściwą
rzeczy miarę”. Jego spektakle bywały swobodne i nieco frywolne, ale nigdy
wulgarne. Przyczyna jest dość oczywista – Ponnelle nie popadał w dosłowność i
nie odczuwał potrzeby pokazania publiczności wszystkiego, co libretto i muzyka
tylko sugerują. Ufał naszej inteligencji, wiedział, że sami to pojmiemy. Po
trzecie : wykonanie. Za pulpitem stanął
stary mistrz, Jesus Lopez Cobos i sprawił, że muzyka potoczyła się błyszczącą,
radosną ale nie za głośną kaskadą. Każdy ze śpiewaków musiał czuć wsparcie
maestra, który bez reszty panując nad wolumenem dźwięku pomagał solistom. Ci
zaś byli fantastyczni!. Nie do końca przekonał mnie do siebie Paolo Rumetz –
Taddeo , ale wpadki żadnej nie było – to tylko głos nie w moim guście. Aida
Garifulina (triumfatorka Operaliów 2013)
jako nieszczęsna małżonka beja znakomicie dała sobie radę zwłaszcza w
ensemblach. To sopran jasny, zwinny, sięgający bez problemu najwyższych
dźwięków a przy okazji śliczna dziewczyna o imponującej apetyczną smukłością
figurze. Alessio Arduiniemu mniej więcej rok temu wróżyłam wielką karierę,
która właśnie staje się faktem. Jego Haly niewątpliwie przyciągał uwagę, choć
rola to drugoplanowa. Rossini zaopatrzył ją jednak w arię o wiele mówiącym
początku „Le femine d’Italia”, Arduini poza urokiem osobistym i talentem
komicznym mógł się więc wykazać zaletami głosowymi. Sama partia zaś przynosi
chyba szczęście młodym artystom – w lutym 2001 na deskach MET śpiewał ją
28-letni Polak, Mariusz Kwiecień i była
ona pierwszą jego prawdziwą rolą na tej scenie po kilku latach terminowania w epizodach.
Edgardo Rocha znalazł się w sytuacji kłopotliwej zastępując niedysponowanego
Javiera Camarenę. Pamiętając go z „Otella” u boku sławniejszych kolegów –
tenorów : Johna Osborne’a i Camareny własnie nie miałam żadnych obaw o to, czy
podoła trudnemu zadaniu. Jako Lindoro pokazał te same zalety co wcześniej,
czyli ładny, dźwięczny, biegły technicznie tenor swobodnie pokonujący trudności
typowo rossiniowskich ozdobników. Z bohaterką tytułową mam ten problem, że
pamiętam jako Isabellę Ewę Podleś (pamiętam zresztą każdą jej rolę, którą
miałam szczęście słyszeć, nawet jeżeli jako istocie bardzo młodocianej jeszcze
nie przychodziło mi do głowy, że opera stanie się dla mnie ważna). Porównanie z
Maestrą wytrzymuje tylko Lucia Valentini Terrani, Anna Bonitatibus nie sięgnęła
aż takich wyżyn, lecz i tak całkiem, całkiem wysoko. To śpiewaczka, której
naczelną cechą wydaje się być muzykalność, co wcale nie jest takie oczywiste.
Dlatego można jej wybaczyć drobne niedokładności w ozdobnikach i cieszyć tym,
jak pięknie ona frazuje. Mam wrażenie, iż muzyka płynie przez nią, nie zaś
trywialnie jest wykonywana. Największym zaskoczeniem, jakiego doznałam przy
okazji tego przedstawienia była kreacja Ildara Abdrazakova jako Mustafy. Odnoszę
się do rosyjskiego basa cokolwiek podejrzliwie nawet nie z powodu początków
jego kariery, ale dlatego, że wydaje mi się być śpiewakiem uporczywie
lansowanym ponad swoje umiejętności. Jest wszędzie i śpiewa wszystko nie
ponosząc ewidentnych porażek, ale też jak dotąd nie zdarzyła mu się rola, którą
by mnie zachwycił. Aż do dziś. Abdrazakov, znany mi z partii smutnych lub wręcz tragicznych (nie
widziałam jego Figara) okazał się prawdziwym talentem komicznym i mimo momentów
aktorskiej szarży był zawsze po właściwej stronie granicy między śmiechem a
rechotem. Ponadto, a raczej przede wszystkim Rossini wspaniale leży w jego
możliwościach głosowych, Abdrazakov wykazał się niespodziewanie niezmiernie
rzadką u basów swobodą koloraturową a ponadto świadomością stylu. Delicje, sprawdźcie sami!
Droga Pani,śledzę ten blog od dawna,ale jakoś nigdy się nie złożyło aby do Pani napisać. Tego wpisu nie mogłam zostawić bez odpowiedzi. Miałam tę nieziemską przyjemność oglądać ten spektakl na żywo we Wiedniu. Była to rozkosz dla uszu i oczu. Zgadzam się, że wszyscy wykonawcy byli po prostu wspaniali, dyrygent...nie mam słów, aby oddać mój zachwyt (dawno nie słyszałam tak pięknie zagranej uwertury). W całym tym przedstawieniu czuło się po prostu "chemię", pomiędzy wykonawcami,dyrygentem i widownią. Szalona końcowa owacja była na to dowodem (pewnie zwróciła Pani uwagę na okrzyki z balkonu i galerii). Tę owację zgotowała grupa statecznych, elegancko ubranych panów w bardzo słusznym wieku, aż przyjemnie było na nich patrzeć.
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Panią, że żal, jak tak piękne przedstawienia powoli odchodzą w zapomnienie, a zastępuje je (nie boje się tego napisać) szpetota, gdzie na dodatek śpiewak (lub śpiewaczka) zamiast śpiewać, pokrzyczy trochę, zrobi trochę zamieszania, a widz nie ma pojęcia co oglądał i słuchał.
Ta stara realizacja "Włoszki", moim zdaniem była o wiele lepsza, niż nowa produkcja "Don Pasquale" (całkiem przyjemna dla oka, pod tym samym dyrygentem, z rewelacyjną obsadą, Valentina Nafornita- swobodna , pełna gracji Norina, Alessio Arduini-świetny Malatesta, rewelacyjny Michele Pertusi, no i pełen czaru osobistego Juan Diego Florez, o którego głos ostatnio się obawiałam, bo wydawało mi się, że dzieje się z nim coś niedobrego, szczególnie w jego popisowych rolach rossiniowskich, stracił lekkość i zwrotność, śpiewał z widocznym wysiłkiem. W tym przedstawieniu był moim zdaniem dawnym Juanem (przedstawienie z 5.05., nie to co jest w internecie). Generalnie jednak czegoś w tym spektaklu brakowało, niby fajne, ale brakowało kropki nad "i".
To takie wywody amatorki, pełnej podziwu dla Pani miłości do opery i tytanicznej pracy jaką wkłada Pani w tworzenie tego blogu.
Pozdrawiam i jestem bardzo ciekawa Pani opinii o "Don Pasquale", o ile zechce Pani taką umieścić. Miłośniczka Opery.
Wiedeńska inscenizacja "Don Pasquale" jest do przyjęcia, ale Nafornita trochę mnie zawiodła, spodziewałam się po niej więcej. Za to Pertusi - rzeczywiście świetny, chyba najlepszy Pasquale jakiego słyszałam. JDF jako Ernesto to marka sama w sobie i potwierdził ją.
UsuńWiener Staatsoper - to Wiedeńska Opera Państwowa, a nie Opera Miejska
OdpowiedzUsuń(niem.: der Staat - państwo
niem.: die Stadt - miasto
Staatsoper to raczej Państwowa a nie Miejska Opera.
OdpowiedzUsuńStaatsoper to raczej Opera Państwowa a nie Miejska.
OdpowiedzUsuńTak, szkolny błąd. Już poprawiam.
UsuńDziękuję, Papagena, że jesteś - trafiłam przypadkiem na Twojego bloga i szybko nie odejdę ;)
OdpowiedzUsuńZapraszam i pozdrawiam.
Usuń