"Umarłe miasto" według Kaspera Holtena
W mediach popremierowy zalew recenzji londyńskiego
„Króla Rogera” a ja zasiadłam do oglądania „Umarłego miasta” w reżyserii
Kaspera Holtena. Wyjazd do Londynu czeka
mnie dopiero 16 maja (to ten sam spektakl, który będzie można obejrzeć w
sieci), na razie więc postanowiłam sobie sprawdzić kolejną produkcję duńskiego
reżysera, który jak dotąd dwukrotnie mnie nie zachwycił („Juan” filmowy i „Eugeniusz Oniegin” na
deskach ROH), ale raz oczarował swoim „Don Giovannim”. Operze Korngolda
poświęciłam już na blogu sążnisty post obiecując sobie, że jeśli tylko dostanę
w swoje ręce płytę z zapisem spektaklu Finnish Opera – nie oprę się okazji. Wyznaję,
że lubię to dzieło, razem z całym jego bogactwem i wszystkimi nadmiarami,
jakimi jest obciążone (zainteresowanych zapraszam tutaj http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2014/04/szczegolny-urok-umarego-miasta.html
po garść informacji na jego temat). Po obejrzeniu spektaklu z Helsinek mogłabym
zapewne pokusić się o szkic do portretu Holtena, ponieważ jego spektakle
układają się w pewien logiczny ciąg. „Umarłe miasto” , przynajmniej pod
względem inscenizacyjnym należy do udanych, podobnie jak „Don Giovanni” i obecny
„Król Roger” jest swoistym pejzażem duszy bohatera. Zdaje się, że reżysera przede wszystkim interesuje to, co
wewnętrzne, zaś fabuła zewnętrzna jest tego prostą pochodną. Tak więc po odsłonięciu kurtyny patrzymy nie
tylko na wnętrze w sensie dosłownym, ale też obserwujemy to, co dzieje się w
głowie Paula. Razem z nim znajdujemy się klaustrofobicznie niskim pomieszczeniu
zamkniętym z tyłu ukośną ścianą schodów i wypełnionym pamiątkami po zmarłej
ukochanej. Na podłodze ustawione są miniatury budynków, niewyglądających
realistycznie, ale tak, jak mogłyby się przyśnić dziecku. Wszystko to razem
przypomina bardzo komnatę grobową w egipskiej piramidzie, i jest to chyba trop
właściwy. Paul żyje bowiem w stanie hibernacji, zamrożony w przeszłości i ani
mogąc, ani chcąc się od niej oderwać, żywcem pogrzebany w tym, co było. Marie
nie jest dla niego wspomnieniem, ale realną, stale obecną przy nim istotą - na scenie graną przez aktorkę Kirsti Valve.
Z tym bezcielesnym bytem musi walczyć Marietta, reprezentująca wszystko, co
Paulowi wydaje się brudne i groźne -
zmysłowość i siły witalne. Paul w tym spektaklu nie ma w sobie ani odrobiny
demonizmu, żadnego pierwiastka opętania. To zwyczajny, sympatyczny, momentami
wręcz dziecięco naiwny mężczyzna – oddany, kochający, wierny któremu te właśnie
cechy przeszkadzają wyzwolić się z
władzy przeszłości. Bardzo ładnie i sugestywnie zagrał to Klaus Florian Vogt,
śpiewak utalentowany pod względem aktorskim i potrafiący tę promienną
niewinność zagrać. Serdeczne pochwały należą się też stałym współpracownikom
Kaspara Holtena – Es Devlin i Wolfgangowi Gobbel’owi, którzy scenografią i
światłem znakomicie współtworzyli klimat przedstawienia. Strona muzyczna budzi niestety
znacznie więcej zastrzeżeń i wątpliwości, chociaż porażką nazwać jej nie można.
Nie należę do wielbicieli głosu Vogta i uważam, że trudno nawet przypisać go do
odpowiedniej szufladki, bo wydaje mi się, iż tenor to nie jest. Bardzo
specyficzna, promienna, kryształowo
czysta góra, która zjednała artyście masy fanów nie ma bowiem właściwej
kontynuacji w innych partiach skali – ledwie istniejąca średnica brzmi szaro i
monochromatycznie, dołu nie ma wcale. Jak też on daje sobie radę z Siegmundem
pozostaje dla mnie zagadką. Poza tym niewielki wolumen nie przebija się czasami
przez gęstą, masywną orkiestrację Korngolda. Gwoli sprawiedliwości muszę jednak
przyznać, że Vogt pięknie prowadzi kantylenę zaś w momentach lirycznych potrafi
zabrzmieć rzeczywiście nieziemsko. Zapewniło mu to wspaniały finał, w którym
Paul powtarza motyw pieśni Marietty o szczęściu. Camilla Nyllund
wyspecjalizowała się w lżejszych rolach wagnerowskich, spodziewałam się więc po
niej świetnej Marietty. Jako taka objawiła się jednak dopiero pod koniec
pierwszego aktu, wcześniej brzmiąc ostro, krzykliwie i z wysiłkiem. Tym samym
popisowy i najbardziej znany numer jej
partii, owa pieśń nie wypadł jak powinien. Za mało śmietanki! Prawdopodobnie
walnie przyczynił się do tego Mikko Franck prowadząc orkiestrę bez większej
dbałości o detal, za to nadmiernie hałaśliwie i nie wspomagając śpiewaków jak
trzeba a wręcz zmuszając ich do nadmiernego wysiłku. Franck wydał mi się dyrygentem dziarskim, ale
kompletnie zagubionym w lirycznych fragmentach dzieła. Marcus Eichez przyzwoicie wykonał drugi
popularny fragment opery, pieśń Pierrota, zaś Sari Nordqvist była znakomitą
Brigittą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz