wtorek, 5 maja 2015

"Umarłe miasto" według Kaspera Holtena








W mediach popremierowy zalew recenzji londyńskiego „Króla Rogera” a ja zasiadłam do oglądania „Umarłego miasta” w reżyserii Kaspera Holtena.  Wyjazd do Londynu czeka mnie dopiero 16 maja (to ten sam spektakl, który będzie można obejrzeć w sieci), na razie więc postanowiłam sobie sprawdzić kolejną produkcję duńskiego reżysera, który jak dotąd dwukrotnie mnie nie zachwycił  („Juan” filmowy i „Eugeniusz Oniegin” na deskach ROH), ale raz oczarował swoim „Don Giovannim”. Operze Korngolda poświęciłam już na blogu sążnisty post obiecując sobie, że jeśli tylko dostanę w swoje ręce płytę z zapisem spektaklu Finnish Opera – nie oprę się okazji. Wyznaję, że lubię to dzieło, razem z całym jego bogactwem i wszystkimi nadmiarami, jakimi jest obciążone (zainteresowanych zapraszam tutaj http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2014/04/szczegolny-urok-umarego-miasta.html po garść informacji na jego temat). Po obejrzeniu spektaklu z Helsinek mogłabym zapewne pokusić się o szkic do portretu Holtena, ponieważ jego spektakle układają się w pewien logiczny ciąg. „Umarłe miasto” , przynajmniej pod względem inscenizacyjnym należy do udanych, podobnie jak „Don Giovanni” i obecny „Król Roger” jest swoistym pejzażem duszy bohatera. Zdaje się, że  reżysera przede wszystkim interesuje to, co wewnętrzne, zaś fabuła zewnętrzna jest tego prostą pochodną.  Tak więc po odsłonięciu kurtyny patrzymy nie tylko na wnętrze w sensie dosłownym, ale też obserwujemy to, co dzieje się w głowie Paula. Razem z nim znajdujemy się klaustrofobicznie niskim pomieszczeniu zamkniętym z tyłu ukośną ścianą schodów i wypełnionym pamiątkami po zmarłej ukochanej. Na podłodze ustawione są miniatury budynków, niewyglądających realistycznie, ale tak, jak mogłyby się przyśnić dziecku. Wszystko to razem przypomina bardzo komnatę grobową w egipskiej piramidzie, i jest to chyba trop właściwy. Paul żyje bowiem w stanie hibernacji, zamrożony w przeszłości i ani mogąc, ani chcąc się od niej oderwać, żywcem pogrzebany w tym, co było. Marie nie jest dla niego wspomnieniem, ale realną, stale obecną przy nim istotą  - na scenie graną przez aktorkę Kirsti Valve. Z tym bezcielesnym bytem musi walczyć Marietta, reprezentująca wszystko, co Paulowi wydaje się brudne i groźne  - zmysłowość i siły witalne. Paul w tym spektaklu nie ma w sobie ani odrobiny demonizmu, żadnego pierwiastka opętania. To zwyczajny, sympatyczny, momentami wręcz dziecięco naiwny mężczyzna – oddany, kochający, wierny któremu te właśnie cechy przeszkadzają  wyzwolić się z władzy przeszłości. Bardzo ładnie i sugestywnie zagrał to Klaus Florian Vogt, śpiewak utalentowany pod względem aktorskim i potrafiący tę promienną niewinność zagrać. Serdeczne pochwały należą się też stałym współpracownikom Kaspara Holtena – Es Devlin i Wolfgangowi Gobbel’owi, którzy scenografią i światłem znakomicie współtworzyli klimat  przedstawienia. Strona muzyczna budzi niestety znacznie więcej zastrzeżeń i wątpliwości, chociaż porażką nazwać jej nie można. Nie należę do wielbicieli głosu Vogta i uważam, że trudno nawet przypisać go do odpowiedniej szufladki, bo wydaje mi się, iż tenor to nie jest. Bardzo specyficzna, promienna,  kryształowo czysta góra, która zjednała artyście masy fanów nie ma bowiem właściwej kontynuacji w innych partiach skali – ledwie istniejąca średnica brzmi szaro i monochromatycznie, dołu nie ma wcale. Jak też on daje sobie radę z Siegmundem pozostaje dla mnie zagadką. Poza tym niewielki wolumen nie przebija się czasami przez gęstą, masywną orkiestrację Korngolda. Gwoli sprawiedliwości muszę jednak przyznać, że Vogt pięknie prowadzi kantylenę zaś w momentach lirycznych potrafi zabrzmieć rzeczywiście nieziemsko. Zapewniło mu to wspaniały finał, w którym Paul powtarza motyw pieśni Marietty o szczęściu. Camilla Nyllund wyspecjalizowała się w lżejszych rolach wagnerowskich, spodziewałam się więc po niej świetnej Marietty. Jako taka objawiła się jednak dopiero pod koniec pierwszego aktu, wcześniej brzmiąc ostro, krzykliwie i z wysiłkiem. Tym samym popisowy i  najbardziej znany numer jej partii, owa pieśń nie wypadł jak powinien. Za mało śmietanki! Prawdopodobnie walnie przyczynił się do tego Mikko Franck prowadząc orkiestrę bez większej dbałości o detal, za to nadmiernie hałaśliwie i nie wspomagając śpiewaków jak trzeba a wręcz zmuszając ich do nadmiernego wysiłku.  Franck wydał mi się dyrygentem dziarskim, ale kompletnie zagubionym w lirycznych fragmentach dzieła.  Marcus Eichez przyzwoicie wykonał drugi popularny fragment opery, pieśń Pierrota, zaś Sari Nordqvist była znakomitą Brigittą.

 https://www.youtube.com/watch?v=nAUpl8nLmqs

 https://www.youtube.com/watch?v=W-hYyeyWn8M







 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz