Trudno o bardziej absurdalną śmierć:
44-letni mężczyzna bawiący w swej letniej posiadłości wsiada na rower, zjeżdża
stromo w dół i z impetem wpada na solidny mur. Zgon następuje natychmiast,
wśród licznych obrażeń najgroźniejsze są te powstałe od uderzenia głową. W tak
przypadkowy i bezsensowny sposób na drugą stronę przeszedł człowiek nie tylko w
pełni sił twórczych ale też chyba powszechnie lubiany i szanowany. W każdym
razie jego pogrzeb stanowił niezwykłe spotkanie ludzi sztuki (nie tylko muzyki)
– tylu tuzów skupionych w jednym miejscu co owego czerwcowego dnia 1899 roku
Paryż dawno nie widział. Wątpliwa to rekompensata od losu. Ernest Chausson cieszył się uznaniem już za
życia, ale jego opus magnum, jedyna opera „Le Roi Arthus” wręcz przeciwnie.
Ukończona w roku 1895 premiery doczekała się cztery lata po śmierci autora , 30
listopada 1903. Wydarzenie miało miejsce w brukselskim „La Monnaie”, teatry
francuskie nie były dziełem zainteresowane konsekwentnie aż do 1981 roku
(wcześniej, w 1916, pokazano tylko trzeci akt) i wydaje się, że jak dotąd
wystawiono je na świecie może z dziesięć razy, a może nawet i to nie. W 1986 pojawiło się za to doskonałe nagranie
Erato z Gino Quillico,Teresą Żylis Garą
i Göstą Winberghiem
pod batutą Armina Jordana. A dziś, 120
lat po napisaniu „Król Artur” wkracza wreszcie na scenę, na której powinien
znaleźć się już bardzo dawno temu – do Opéra national de
Paris (co ciekawe zanim zrobiono zdjęcia
na pierwszych spektaklach rzecz reklamowano fotką jeziora pod Palais Garnier,
podczas gdy przedstawienie grane jest w Bastylii). Dlaczego tak się nie stało,
dlaczego dopiero dziś? Gdybyśmy mieli do czynienia z materiałem kiepskiej
jakości wszystko byłoby proste, ale tak nie jest. Przyczyny są bardziej
złożone. „Król Artur” to dzieło bez wątpienia epigońskie, powstałe pod
silnym wpływem Wagnera. To się słyszy natychmiast, już wstęp do pierwszego aktu
kojarzy się nieuchronnie z „Holendrem tułaczem” . Co w czasach, kiedy w operze zapanował już
weryzm zaś we Francji rozwijał się muzyczny impresjonizm nie mogło stanowić dobrej rekomendacji. Wybór
ogranego tematu opartego na arturiańskich mitach a przy tym schemat fabularny
nieuchronnie kojarzący się z „Tristanem i Izoldą” też pewnie raczej nie pomógł.
Przy tym nie znalazłszy odpowiedniego librecisty Chausson tekst musiał napisać
sam. A mimo wszystko słuchając „Króla Artura” po raz pierwszy zostałam
kompletnie oczarowana. I nawet przy tym
pierwszym kontakcie z utworem usłyszałam, że poza oczywistymi wpływami Wagnera istnieje
tu próba stworzenia własnego języka muzycznego. Jakkolwiek banalnie by to nie
zabrzmiało, muzyka Chaussona jest znacznie delikatniejsza, impresyjna zaś
orkiestracja nie tak masywna jak u germańskiego bóstwa. Mam nadzieję, że „Król
Arthur”, chociaż nie stanie się operą repertuarową (na to chyba liczyć nie
można) będzie od czasu do czasu powracał nie tylko na francuskie sceny. Obecną
odsłonę (ostatni spektakl w Opéra Bastille 14 czerwca) zawdzięczamy w dużej części
dyrygentowi Philippe Jordanowi , któremu miłość do tej muzyki przekazał zapewne
ojciec, Armin – ten sam, który poprowadził premierowe nagranie. Obu panom
należą się wielkie i serdeczne podziękowania. Nie można tego niestety powtórzyć
pod adresem Grahama Vicka, reżysera i Paula Browna , scenografa i
projektanta kostiumów przygotowujących
rzecz od strony scenicznej. Przy czym odium spada na głowę tego
pierwszego, odpowiedzialnego za całość. Oglądając jego produkcję miałam silne
wrażenie, iż próbował on połączyć ze sobą elementy z natury nieprzystawalne i
udowodnić, że świat mitów ma punkt styczny, a nawet w jakiś sposób przenika się
z rzeczywistością za oknem. Po podniesieniu kurtyny widzimy wzgórze
Glastonbury, gdzie zgodnie z legendą spoczywa król Artur i ukryta jest brama
Avalonu a w zasypanej studni czeka na swego odkrywcę Święty Graal. Nie jesteśmy
jednak w krainie baśni – bohaterowie odziani są w brzydkie, współczesne
kostiumy (przynajmniej nie są to korpo-mundurki, dzięki i za małe rzeczy) a w czasie akcji na scenie pojawiają się
elementy scenografii, domku seryjnej produkcji (obserwujemy też układanie
podłogi), na końcu zaś barczyści panowie wnoszą czerwoną kanapę na której
siedzi już Ginevra. W miarę rozwoju akcji świat mityczny będzie powoli
ustępował bolesnej i nierycerskiej rzeczywistości, Glastonbury zostanie zastąpione brudnym,
postrzępionym plakatem, kanapa spłonie, Excalibur zostanie pochowany przez Artura zaś polegli
bohaterowie wraz z Lancelotem odejdą do nieba. Nie przepadam za tego typu
łopatologią , chociaż jakąś własną, wewnętrzną logikę ta interpretacja ma. Nie
robiłaby jednak większego wrażenia, gdyby Vick nie miał szczęścia trafić na
komplet utalentowanych aktorsko śpiewaków. Thomas Hampson nigdy nie miał głosu
szczególnie pięknego ani też łatwo rozpoznawalnego, ale artystą był zawsze, od
najwcześniejszych występów na scenie. Z latami pojawiły się dodatkowe kłopoty
wokalne na obu krańcach skali ale też niepowtarzalna i niezmiernie rzadka
szlachetność interpretacji, w postaci udręczonego króla tak ważna. O ile zaczął
Hampson tak sobie, to monolog z drugiego aktu i duet z Merlinem był już
znakomity a finał po prostu wstrząsający. Godnym partnerem Amerykanina okazał
się Roberto Alagna, który stworzył w partii Lancelota życiową kreację. Jego
dźwięczny tenor nie miał z tessiturą roli najmniejszych problemów, ale
najważniejsza wydała mi się autentyczna żarliwość z jaką śpiewał. I jak pięknie
Alagna patrzył na Sophie Koch … Poza tym w czuło się prawdziwość emocji w
każdym słowie i geście, zarówno w momentach uniesień miłosnych jak i udręki i
hańby. Dawno nie słyszałam i nie widziałam Alagny w takiej formie, czysta
radość dla oka i ucha. Sophie Koch ma szczególną osobowość .Na mnie ta urocza
kobieta zazwyczaj robi takie wrażenie, jakby za jej miłą powierzchownością i
pięknym uśmiechem czaiło coś jeszcze, coś mroczniejszego niż by się można
spodziewać. Te cechy czynią ją idealną odtwórczynią postaci Ginevry, bohaterki
bardzo niejednoznacznej. Wokalnie to partia dosyć trudna, nominalnie napisana
na mezzosopran, ale wymagająca solidnej góry. Nie muszę dodawać, że Koch nie
miała z tym żadnego kłopotu. Nie tylko jednak trójka głównych bohaterów okazała
się głosowo i aktorsko imponująca, to samo można powiedzieć dosłownie o każdym
ze śpiewaków kreujących role drugoplanowe. Największe wrażenie zrobił
niewątpliwie Stanislas de Barbeyrac jako Lyonnel, giermek Lancelota. Chausson
dał mu okazję popisania się pisząc piękną arię i młody (31 lat), już znany na
światowych scenach tenor liryczny na cal nie ustępował w niej sławnym kolegom. Podobnie
jak kolejny tenor Cyrille Dubois , bas Peter Sidhom w niedużej a ważnej partii
Merlina (swoją drogą zabawnie brzmiało w moich uszach to imię wymawiane z
francuska) i baryton Alexandre Duhamel jako Mordred. Chór, widoczny tylko w
pierwszym akcie (w finałowym śpiewał zza sceny) zasłużył solidnie na swoją
owację i słusznie dyrygent wyciągnął jego szefa, Jose Luisa Basso do ukłonów.
Zaś sam Philippe Jordan przygotował całą tę muzyczną ucztę nie pozwalając
żadnemu z jej elementów wybijać się na pierwszy plan. Wszystko było w idealnych
proporcjach i we właściwym czasie. Dostaliśmy przy tym bonus przy okazji
wstępów do wszystkich sześciu obrazów opery – możliwość obserwowania wyjątkowej
elegancji gestu Jordana. Nie wiem, czy to u niego wrodzone czy nabyte, w każdym
razie przyglądanie się jego pięknym dłoniom stanowiło dla mnie niemałą
przyjemność. I chociaż orkiestra Opéra national de
Paris nie należy do moich ulubionych sprawiła mi pod kierownictwem Jordana dużo radości. Którą to możecie odczuć
także, nawet jeżeli przegapiliście transmisję w Mezzo. Warto!
|
Wzgórze Glastonbury w naturze |
|
... i na scenie |
Chaussonem zachwyciłam się po wysłuchaniu Koncertu op.21, potem słuchałam kilku pieśni, ale nie zrobiły na mnie aż takiego wrażenia. Dzięki za zwrócenie uwagi na " Króla Artura" i tę realizację, bo po kilku urywkach przeczuwam możliwość powtórnego oczarowania:)
OdpowiedzUsuńO, koleżanka po fachu. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń