sobota, 20 czerwca 2015

Strzeżcie się Malatesty - "Don Pasquale" w Teatro Liceu

Opera buffa, zazwyczaj rzecz niezmiernie trudna  do wystawienia – żeby na scenie wszystko skrzyło się dowcipem i wdziękiem zapewniając nam, widzom solidny masaż przepony musi zostać wykonana olbrzymia praca. A zadanie stoi przed twórcami najtrudniejsze z trudnych, bo komedia to z natury swej gatunek „fizyczny”, wymagający często ustawicznego „dziania się”  i w związku z tym zegarmistrzowskiej precyzji. Tymczasem śpiewaka, nawet bardzo ruchowo sprawnego nie powinno się zmuszać do ciągłego biegu i bicia rekordów w pokonywaniu schodów na czas, bo nie wpłynie to korzystnie na jego głos i wydolność oddechową. Są reżyserzy, którzy to wiedzą i z wiedzy korzystają, ale coraz takich mniej. Do tych nielicznych, szczególnie utalentowanych w inscenizowaniu komedii należy bez wątpienia Laurent Pelly, dlatego ucieszyłam się bardzo że to jemu powierzono nową produkcję „Don Pasquale” w barcelońskim Teatro Liceu (miała premierę na festiwalu w Santa Fe). Nigdy nie zaniedbuję okazji spotkania z tym szczególnym dziełem, tym razem nie oparłam się także. Dlaczego szczególnym? O ile jego warstwa muzyczna jest zarazem piękna, radosna i zmysłowa nad librettem można długo dyskutować. A jako, że miało ono kilku ojców trudno powiedzieć, któremu z nich zawdzięcza kontrowersyjne rozwiązania fabularne. Don Pasquale da Corneto narodził się w 1810 roku jako Ser Marcantonio pod piórem Angelo Anellego (autorem muzyki do kompletnie zapomnianej opery był Stefano Pavesi). Przy partyturze Donizettiego, późniejszej o 32 lata jako librecista figuruje tajemniczy M.A., w istocie zaś Giovanni Ruffini, którego kompozytor poprosił o przerobienie i udoskonalenie starego tekstu.  Poprosił, po czym wtrącał mu się do pracy tak, że nieszczęsny autor w ataku szewskiej pasji odmówił podpisania finalnego produktu swoim nazwiskiem. Przyznam, że zawsze to libretto budziło moje zasadnicze wątpliwości – jak na mój gust jest trochę za bardzo bezceremonialne i okrutne.  I nie chodzi tu o humor typu „szedł gruby i się obalił”, ale rzecz znacznie głębszą. Główny pomysł na fabułę miał już w momencie powstania opery Donizettiego długą siwą brodę, a da się go streścić tytułem arii Berty z „Cyrulika sewilskiego” – „Il vecchiotto cerca moglie”. Starszy pan, który po latach starokawalerstwa chce sobie użyć z młodą, śliczną i niewinną żoneczką to temat rzeka i niewyczerpane źródło żartów. Ale w tej historii nie chodzi wcale o romantyczną parę pokonującą trudności w postaci pożądliwego staruszka na drodze do ołtarza – chodzi o pieniądze. Głównym grzechem  Don Pasquale ma być bowiem niewczesna chęć … wykorzystania własnej fortuny zamiast przekazania jej  w stanie nienaruszonym a najlepiej wydatnie pomnożonym łapczywemu siostrzeńcowi. Pan Pasquale, chociaż obciążony wadami pozwalającymi się z niego śmiać okazuje się w sumie najmniej niebezpiecznym z bohaterów. Bo kogóż tu mamy? Ernesto jest leniwy, skromnego umysłu za to wielkich wymagań a na dodatek cała jego aktywność ogranicza się głównie do snucia się po scenie i użalania nad sobą. Norina to przypadek jeszcze gorszy – sprytna kobietka, która dla zdobycia kasy nie waha się użyć własnych wdzięków by potem dręczyć „męża” posuwając nawet do sprania go po buzi. Teamem dowodzi zaś Doktor Malatesta (znaczące nazwisko nieprzypadkowe), którego każdy z pozostałych protagonistów uważa za swego najbliższego przyjaciela -  on zaś bawi się nimi jak figurami na szachownicy. I właściwie nie wiemy co nim kieruje. W starej inscenizacji Met reżyser Otto Schenk znalazł nieoczekiwaną odpowiedź  na to pytanie inspirując się sceniczną chemią między wykonawcami ról Noriny i Malatesty. Uczynił z nich sowizdrzalskich amantów, którzy po finale będą sobie bez przeszkód korzystać z majątku naiwnego Ernesta. Takie rozwiązanie, aczkolwiek wiele wyjaśnia stawia jednak kolejny problem – a co z muzyką? Partytura Donizettiego zawiera przecież piękny, tchnący prawdziwym uczuciem duet  Noriny i Ernesta …  Moja metoda na „Don Pasquale” to właśnie cieszenie się przede wszystkim tą cudowną muzyką i poddanie czarowi chwili (jeśli realizacja sceniczna godna jest dzieła) zaś lekko gorzki posmaczek wywoływany przez libretto odkładam na później.
W Teatro Liceu Laurent Pelly postanowił rozbroić ten problem stawiając świat na głowie. Dosłownie.  Zanim jednak premierowa publiczność dotarła na widownię  musiała przebić się przez tłumek strajkujących pracowników obsługi – szatniarzy, bileterów, woźnych itd. Uzbrojeni w kołatki, robili mnóstwo hałasu. W związku z całym tym zamieszaniem spektakl zaczął się z kilkunastominutowym opóźnieniem. A czy warto było czekać? Niestety – nie bardzo. Inscenizacja nie należy do najbardziej udanych  prac Pelly’ego, pomysł na organizację przestrzeni, sam w sobie niezbyt oryginalny wszystkiego nie załatwia. A właściwie nie załatwia niczego. Podobnie jak zrobienie z nieszczęsnego Ernesta idioty i celowa aktorska szarża całej ekipy (z jednym wyjątkiem).Wszystko to dałoby się jednak przetrwać, gdyby muzyczna przeciętność nie dawała się we znaki tak bardzo. Młody, debiutujący w Liceu dyrygent Diego Matheuz, wychowanek El Sistemy prowadził orkiestrę szybko i nieco hałaśliwie. Lorenzo Regazzo to z kolei stary sceniczny wyga, ale nie zachwycił jako Don Pasquale, jego głos miał lekko przytłumione brzmienie zaś reżyser nie dał mu większej szansy na stworzenie postaci sympatycznej mimo wszystko, jaką bohater tytułowy być powinien. Juan Francisco Gatell w roli Ernesta to już kompletne nieporozumienie – problemy techniczne, głos o nieładnym brzmieniu i za małym na ten teatr wolumenie w czasach, kiedy partię wykonuje Juan Diego Florez a we wdzięcznej pamięci pozostaje Alfredo Kraus – nie! Barcelońską Noriną miała być Ailyn Perez, ale odwołała występy i zaangażowano Valentinę Nafornitę. Niedawno śpiewała ona w wiedeńskiej inscenizacji pozostawiając wspomnienie takie sobie. Początkowo miałam wrażenie, że podstawową kwalifikacją śpiewaczki do tej roli jest jej wiek (28 lat) i zwracająca uwagę uroda. Norina zaczyna swój pobyt na scenie od najbardziej znanej arii i nie był to dobry początek, Nafornita śpiewała chropawo, monotonnie i miała wyraźne problemy intonacyjne. W miarę rozwoju akcji było jednak dużo lepiej, brzmienie się ociepliło zaś kłopoty z intonacją znikły. Wydaje mi się, że młoda artystka lepiej czuje się w ensemblach niż solo, a przynajmniej pewniej. Obawiam się, że nie jest jeszcze gotowa na karierę, która staje się właśnie jej udziałem i może jej to zaszkodzić w scenicznej drodze. Zachwyciła mnie rok temu jako Zerlina w salzburskim „Don Giovannim”, dziś postępów nie słychać. Doktorem Malatestą, spiritus movens całej intrygi i największą gwiazdą przedstawienia (oraz adresatem jedynej owacji przy ukłonach) okazał się, co nie stanowiło żadnej niespodzianki Mariusz Kwiecień (trudno uwierzyć, ale to był jego barceloński debiut). Podkreślano ten fakt dosłownie we wszystkich recenzjach zachwycając się nie tylko aksamitnym barytonem Kwietnia, ale też jego urokiem osobistym, aktorską wszechstronnością i  … doskonałą dykcją, rzadko spotykaną nawet w teatrze dramatycznym. Nie muszę dodawać, że to Malatesta był siłą wiodącą w słynnym, karkołomnym duecie "Cheti, cheti, immantinente". Asekuruję się trochę powołując na słowa innych, bo stali czytelnicy znający moją admirację dla licznych talentów naszego gwiazdora mogą podejrzewać u mnie daleko posunięty nieobiektywizm. A jednak to nie to. Co nie świadczy najlepiej o całości przedsięwzięcia – Malatesta nie powinien w „Don Pasquale” świecić najjaśniej.

Druga obsada przedstawienia, szczególnie zaś Pretty Yende i Roberto de Candia, ale także Antonino Siragusa dała sobie radę (podobno) znacznie lepiej. Tylko Gabriel Bermudez był (jak napisał najbardziej znany kataloński bloger operowy) na straconej pozycji jako Malatesta …







"Cheti, cheti..." na próbie


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz