środa, 29 lipca 2015

"Eugeniusz Oniegin" w Monachium (i trochę o hanowerskiej "Cyganerii")

Nigdy nie podejrzewałam, że będę kiedyś składać wyrazy wdzięczności pewnemu reżyserowi, ale tak właśnie muszę zrobić. Panie Neuenfels, dziękuję! Dla niezorientowanych: to ten znaczący reprezentant regietheatru swoimi fatalnymi manierami (żeby nie nazwać tego dosadniej) doprowadził do rezygnacji Anny Netrebko z roli Manon Lescaut na deskach Bayerische Staatsoper. A, że diva chciała być mimo wszystko fair wobec monachijskiej publiczności i dyrekcji teatru wyraziła zgodę na propozycję zamiany ról z przewidzianą do partii Tatiany na letnim festiwalu Kristine Opolais. Miałam bilet na „Manon”, ale perspektywa przetrzymania produktu reżyserskiego geniuszu p. Neuenfelsa była dla 
mnie zbyt przerażająca, żeby nawet Jonas Kaufmann jako Des Grieux był wystarczającą rekompensatą strat moralnych. W związku z tym oddałam swoje miejsce znajomej, której wspaniały tenor wystarczy za cały spektakl zyskując przy okazji jej wdzięczność, sama zaś postanowiłam zrobić wszystko, by zasiąść na widowni w lipcu. Co nęciło mnie tym bardziej, że Onieginem miał być Mariusz Kwiecień. Tym razem opatrzność nade mną czuwała i wszystko się udało. Tu także zetknęłam się reżyserem niespecjalnie przejmującym się librettem Krzysztofem Warlikowskim. Jego przypadek jest jednak nieco inny, niż Neuenfelsa – Warlikowskiemu zdarza się tworzyć spektakle ciekawe i fascynujące nawet, ale będące zupełnie obok autorskich założeń. Przedstawienie „Oniegina” jest w  stosunku do nich niczym prosta równoległa – w żadnym punkcie się nie stykają. Produkcja ta miała swoją premierę w 2007 i została wówczas szczegółowo opisana przez polskie media. Będzie trudno, ale postaram się swoje trzy grosze dorzucić. Inspiracje Warlikowskiego są oczywiste : biografia Czajkowskiego i słynny film „Tajemnica Brokeback Mountain”. Akcję umieścił reżyser w latach sześćdziesiątych, kiedy to bycie gejem stanowiło jeszcze powód do wstydu i traumy. Wiąże się to z nienachalną urodą scenografii i kostiumów, ale nie to jest najważniejsze. Znacznie bardziej niepokojące wydało mi się przesunięcie akcentów z postaci Tatiany, która według danych historycznych była alter ego Czajkowskiego  na samego Oniegina. W wersji Warlikowskiego to jego dramat – człowieka, który stłamszony przez wychowanie i mieszczańskie zasady nie jest w stanie pogodzić się z własnymi preferencjami seksualnymi, co ma dalekosiężne skutki. Śmierć Leńskiego, który najpierw wyrywa się z objęć Oniegina po ognistym pocałunku by później prowokować go stripteasem dokonywanym tuż przy miłosnym łożu jest rezultatem najważniejszym i najbardziej bezpośrednim. W tej sytuacji końcowe deklaracje uczuć do Tatiany mogą być dla bohatera zarówno ostatnią szansą  ucieczki  przed widmem kochanka, którego zabił jak próbą zabicia w sobie niechcianych żądz. A co do tego mają kobiety, Tatiana i Olga? Ano, nic właściwie, są tylko zasłoną autentycznych relacji między mężczyznami, przynajmniej w pierwszych dwóch aktach. I to dramat dodatkowy. W tej sytuacji Oniegin bardziej jest w porządku odrzucając Tatianę na początku niż żebrząc o nią w finale. Tylko co ze słowami „a szczęście było tak możliwe, tak bliskie”? Realizacja miłości do Oniegina byłaby przecież piekłem dla obojga, nawet jeżeli błagając ją Eugeniusz wierzy (czy tylko ma nadzieję), że mogłaby go „wyleczyć”. To są kwestie zasadnicze, wobec których takie drobiazgi jak Chippendalsi tańcujący z ciałem Leńskiego, aczkolwiek irytujące i dosyć obleśne, mają znaczenie drugorzędne. Podsumowując kwestię reżyserii – miałam wrażenie, że jak w przypadku paryskiego „Króla Rogera” Warlikowski zrobił ciekawy spektakl o ważnych rzeczach (jak ważnych i bieżących można się było przekonać czytając doniesienia o śmierci 14-latka zaszczutego przez otoczenie z podobnych powodów), tylko zupełnie nie o tym, o czym traktuje dzieło wzięte na warsztat. A to już nie jest drobiazg. Od strony wykonawczej przedstawienie było wspaniałe. Bezpośredni kontakt ze sztuką Anny Netrebko, właśnie w tym repertuarze, który ona tak doskonale zna i czuje był dla mnie dużym przeżyciem, nie tylko, chociaż także ze względu na wspaniałą barwę i gęstość jej głosu. Przy tym fakt, że Anna nie jest już wiośnianym dziewczęciem w niczym mi nie przeszkadzał. Ładunek emocji (doskonale kontrolowanej, żadnej  „łezki”) jaki jej śpiew niósł wystarczył, by uwierzyć w nią całkowicie.  Scena pisania (a właściwie nagrywania) listu pozostanie ze mną na długie lata. Opisywana już wielokrotnie niewytłumaczalna chemia między Netrebko a Mariuszem Kwietniem bardzo wspomogła wiarygodność obojga – można było chociaż trochę uwierzyć w nagłe jak uderzenie pioruna uczucie Tatiany. Kwiecień, doskonały w każdym geście i słowie (rosyjską dykcję ma dużo lepszą niż jego partnerka) stworzył kolejną wybitną kreację wokalno-aktorską. To jego któryś Oniegin, podziwiałam go w tej roli wielokrotnie ale tym razem osiągnął mistrzostwo.  Szkoda, że BSO nie zdecydowała się transmitować przedstawienia. Melomani na całym świecie mogliby się przekonać jak to wygląda, gdy kontrowersyjna nawet inscenizacja wykonywana jest z pełnym przekonaniem przez wielkich artystów, którzy na dodatek mają dobry dzień. Mogę Was z całą odpowiedzialnością zapewnić, że ten „Oniegin” był spektaklem, który chyba każdy, kto miał szczęście w nim jako widz uczestniczyć zapisze we wdzięcznej pamięci. Zwłaszcza, że dyrygent Leo Hussain  najwyraźniej muzykę Czajkowskiego kocha, płynęła ona niespiesznie, naturalnym strumieniem jak powinna. Pavol Breslik, bardzo w Monachium lubiany wydał mi się idealnym Leńskim. Ma głos właściwej barwy i wagi, dobrze komponujący się z barytonem Kwietnia i atrakcyjną osobowość sceniczną.  Podobnie Gunther Groissbock, obciążony przez reżysera podwójnym zadaniem aktorskim pięknie zaśpiewał arię Gremina. Postać Olgi straciła nieco na znaczeniu, za co winą należy obciążyć reżysera. Od strony czysto wokalnej Alisa Kolosova zaprezentowała się bardzo dobrze. Na razie na YT nie ma fragmentów spektaklu (i pewnie nie będzie), można tylko przekonać się, jak gorąco oklaskiwani byli artyści – warto to zrobić i sprawdzić, że nie przesadziłam.






Jak Państwo wiedzą jestem admiratorką talentu Mariusza Kwietnia i muszę przyznać, że  ten sezon, który zaczął się triumfalnym „Don Giovannim” w Chicago zaś zakończy dziś wieczorem drugim i ostatnim „Onieginem” był dla niego wyjątkowym pasmem sukcesów. Za ten najważniejszy uznać należy „Króla Rogera” w ROH, ale  były i inne. Gdyby ktoś miał ochotę, może sobie zafundować prezent w postaci „Cyganerii” wystawionej w hanowerskim parku w poprzedni weekend. Była to wersja pełnospektaklowa, chociaż z orkiestrą na scenie, z akcją przeprowadzoną precyzyjnie w dwóch równoległych miejscach i w przestrzeni między publicznością. Przy tym orkiestrę nieźle poprowadziła znana z nam z TWON Kerry-Lynn Wilson, a oprócz Kwietnia świetnie śpiewali Carmen Giannattasio, Michael Fabiano i Angel Joy Blue.  To naprawdę była jedna z najlepszych „Cyganerii” jakie widziałam. A oto link do całości http://www.ndr.de/orchester_chor/radiophilharmonie/NDR-Klassik-Open-Air-La-Boheme-,laboheme108.html . Nie wiem, jak długo przedstawienie będzie dostępne a zobaczyć je ze wszech miar warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz