sobota, 8 sierpnia 2015

Notatki o skandalu - "Wilhelm Tell" w ROH

Skąd się bierze skandal? Może się wydawać, że odpowiedź na to pytanie powinna być w zasadzie prosta, a jednak niezupełnie tak jest, w dziedzinie opery także. Dawno już minęły czasy, kiedy sprawcami różnorakich wydarzeń tym mianem określanych bywały kapryśne divy czy divo, dziś teatrem muzycznym rządzą reżyserzy i to oni zazwyczaj są przyczyną medialnych turbulencji. Do refleksji nad tym wszystkim skłoniły mnie reakcje na ostatnią w minionym sezonie premierę ROH – „Wilhelma Tella” Rossiniego, zwłaszcza, że w końcu ten długo odkładany spektakl obejrzałam. I przyznam – nie rozumiem. Nie pojmuję wybuchu furii kojarzonych raczej z wyrafinowanym luzem Brytyjczyków i ich chóralnego i donośnego buczenia jeszcze w czasie trwania scenicznej akcji. Tym, co nie słyszeli (są tacy?) wyjaśniam, iż pretekstem do takich zachowań okazał się obraz zbiorowego gwałtu dokonanego na miejscowej dziewczynie przez żołnierzy okupanta. Obrzydliwe? Wstrętne? Oczywiście, że tak! W libretcie w tym miejscu jest mowa  o zmuszaniu kobiet do tańca. Ale chyba żaden europejski bywalec operowy nie uwierzy, że o tę niezgodność chodzi. Czasy mamy takie, że niemal wszystkie przedstawienia są zabawą w „co innego widzisz, co innego słyszysz”  i raczej te zrobione po bożemu bywają coraz większą rzadkością, właściwie prawie się już ich nie robi, przynajmniej na naszym kontynencie.  Więc może chodzi o brutalność tej wizji seksualnej przemocy? Może, ale w tej samej produkcji pokazuje się nam obrazy równie okrutne – na przykład  żołdaków bawiących się egzekucją starego człowieka i zmuszających do udziału w całym procederze dzieci. Ale to protestu publiczności nie spowodowało. W poprzednim sezonie transmitowano z ROH do kin stareńką wersję „Rigoletta” (2001) Davida McVicara, w której nawet umieszczane są ostrzeżenia o nagości. Ale nie ona jest przyczyną przywołania spektaklu tutaj, a bardzo sugestywny obraz upokorzenia cóki Monterone’a, która właśnie naga i bezsilna musi asystować uwodzeniu przez niedawnego kochanka hrabiny Ceprano.  Tego typu scen pamiętam dużo więcej, żadnego buczenia nie było. Podobna historia wzbudziła we mnie wielkie zdziwienie przy okazji serialu „Gra o tron”. Ktokolwiek zetknął się z tym telewizyjnym przebojem wie, że obrazów okrutnych pokazuje się  w nim multum. Rzeź na rzezi i rzezią pogania, w zakończonym właśnie sezonie mieliśmy, oprócz standardowych gwałtownych śmierci także dwa spalenia żywcem, ofiarą jednego z nich padała wczesnonastoletnia dziewczynka, katem był jej tatuś. Przez kilka sezonów prowadzono upiorny wątek bohatera, który w każdym odcinku był metodycznie torturowany psychicznie i fizycznie. Ale medialny szum połączony z protestami i pewną ilością gróźb porzucenia serialu wywołała scena, zresztą krótka i przeprowadzona dosyć oględnie gwałtu na Sansie Stark. Więc rzecz być może w poprawności politycznej, a może ogólnoludzkiej obsesji na temat seksu? Nie jestem przekonana, zwyczajnie nie wiem i czuję się skonfundowana. Jacyś chętni, żeby coś mi wyjaśnić? Rozpoczynając wreszcie akapit dotyczący tematu właściwego muszę kilka zdań poświęcić sprawcy zamieszania, Damiano Michieletto. Jest to reżyser jeszcze niestary (1975), ale już ze sporym bagażem doświadczeń zdobytych głównie na scenach włoskich, ale także w Zurychu i ostatnio w Austrii. Ma on wyraźnie dostrzegalny „charakter pisma” i śledząc rozwój jego kariery zaczynam się poważnie obawiać, że za chwilę (jeśli to się już nie stało) jego produkcje będzie można rozpoznać po jednym zdjęciu w prasie. Podobieństwo warstwy realizacyjnej „Wilhelma Tella” do „Idomenea” z Theater an der Wien jest uderzające, Powtarzają się nawet całe sceny (na przykład własnoręczne grzebanie rodzica przez osieroconego syna połączone z kopaniem w ziemi pokrywającej sceniczne deski w obu spektaklach).Nie trzeba czytać żadnych wywiadów z Michieletto by się zorientować „co artysta chciał przez to powiedzieć”. Mamy tu wyraźny zamiar wytrącenia nas, operowej widowni z utartych i bezpiecznych schematów poprzez pokazanie nam tego, jak naprawdę mogłyby wyglądać opisywane w libretcie wydarzenia, gdyby rozegrały się tu i teraz. A przede wszystkim – jak wygląda wojna. Czy ktokolwiek z nas przejąłby się do głębi, aż do chęci wyrażenia sprzeciwu obserwując wydarzenia dawno minione, dalekie terytorialnie a na dodatek już zmitologizowane? A przecież ta słynna scena gwałtu nieuchronnie przywodzi na pamięć nieodległą przeszłość, kiedy to przemoc seksualna stała się w czasie wojny na Bałkanach jedną z podstawowych „metod walki”. Nie ogląda się tego przyjemnie, o nie, ale chyba właśnie o to Michieletto chodziło. Inna sprawa, że taka koncepcja, kontrowersyjna w wypadku ostatniej opery Rossiniego okazała się (dla mnie oczywiście) nie do przyjęcia przy Mozarcie, u którego muzyka wyraża absolutnie wszystko co trzeba i tego typu wspomaganie tylko jej szkodzi. Wracając jednak do „Tella” spektakl Michieletto nie zawiera samych okropności, jest w nim też pięknie i wzruszająco ukazana więź ojca i syna. Podobał mi się również pomysł nawiązania do właściwych czasów akcji, spersonifikowanych przez obecność ducha czy czy też alter ego Tella we właściwym kostiumie.Troszkę mnie zawiódł alegoryczno-łopatologiczny finał, ale jako zamknięcie wcześniej oglądanych wydarzeń był logiczny. Ogólnie produkcja wydała mi się, przy wyłożonych już zastrzeżeniach całkiem udana.  Jednak w  takich skomplikowanych przypadkach jak ten właściwym i zasadnym wydaje mi się odwieczny postulat Piotra Kamińskiego i umieszczenie na afiszu znaczącego słowa „według”, zwłaszcza, że i partytura została bez miłosierdzia ostrzyżona (kto dziś wytrzymałby pełną, okrutnie długą wersję). Antonio Pappano jak zawsze poprowadził swoją orkiestrę brawurowo, co zwłaszcza w uwerturze dawało słuchaczowi mnóstwo przyjemności.  Malin Byström była dla mnie sporym rozczarowaniem jako Matylda, jej głos w górze skali jest rozwibrowany i nieprzyjemnie piskliwy. Być może gdybym nie miała w świeżej pamięci wspaniałej Matyldy Mariny Rebeki ocena nie byłaby tak surowa … Za to Gerald Finley jako bohater tytułowy sprawił mi niebywałą frajdę, wszystko, od śpiewu, przez interpretację wokalną i barwę głosu do aktorstwa było w jego wykonaniu piękne i szlachetne.  Finley na długo pewnie pozostanie „moim” Tellem.  John Osborn, którego niedawno podziwiałam jako Benvenuta Celliniego nie zawiódł również jako Arnold. To partia technicznie niebywale trudna Osborn podołał jej w sposób godny podziwu. Partytura „Wilhelma Tella” zawiera mnóstwo ról wspomagających, właściwie bez wyjątku wykonanych na scenie ROH dobrze. Więcej niż dobrze spisali się moim zdaniem Sofia Fomina jako Jemmy (wiarygodna także scenicznie) i Aleksander Vinogradov (Walter Furst). Chór w tragicznych operach Rossiniego na ogół dostaje solidne zadania do wypełnienia i tak też zostały wypełnione.












2 komentarze:

  1. Tej reakcji na scenę gwałtu również nie do końca rozumiem. Może to była kropla, która przelała czarę goryczy, bo spektakl Michieletto pod wieloma względami jest niedobry. Zwłaszcza denerwowało mnie to grzebanie w ziemi, o którym Pani wspominała. Ostatnio w ogóle zapanowała moda na takie ziemne zabawy na scenie. Ad hoc do głowy przychodzą mi takie przedstawienia jak "Hamlet" Thomasa z Poznania czy najnowszy "Gwałt na Lukrecji" z Glyndebourne (i chyba "Zamek Sinobrodego" Trelińskiego?). A pomyśleć, że jakieś 20 lat temu Stefania Toczyska zażądała usunięcia ze sceny piachu, gdy śpiewała Amneris w Operze Bałtyckiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taka moda, przed chwilą zalewano scenę wodą, teraz zasypują ziemią. W "Gwałcie na Lukrecji" miało to sens (tam dosypano chyba nieco miału węglowego), ale u Michieletto to wygląda na brak pomysłu. Aż się boję myśleć, co będzie dalej. Scena w ogniu?

      Usuń