poniedziałek, 19 października 2015

Kino patrzy na operę - część druga

Dziś druga część wpisu o niebezpiecznych związkach kina i opery. Pierwsza jest tutaj http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2015/04/kino-patrzy-na-opere-czesc-pierwsza.html

Po piąte: Śpiewak jako bohater


To wdzięczna kategoria jako, że nieco trudniej odnaleźć w niej jakieś kody i schematy, bo śpiewacy na ekranie bywają bardzo różnymi ludźmi. Na szczęście. Galerię postaci powinna otworzyć tytułowa bohaterka francuskiego czarnego kryminału „Diva”. Powinna wcale nie ze względu na tytuł, ale na to, że dźwięk nie jest w nim tylko pretekstem ani ilustracją obrazu – jest sednem. Jeśli nie pamiętacie fabuły (od premiery minęło już 34 lata) młody bohater wielbi wielką sopranistkę, która nie godzi się na rejestrację swojego głosu. Uważa, że muzyka dzieje się tylko tu i teraz, w określonej czasoprzestrzeni. Chłopak wnosi na koncert odpowiedni sprzęt  (nie był on ani tak miniaturowy, ani tak dostępny jak dziś) i zostaje posiadaczem bezcennej taśmy  z nagraniem występu. Nie zastanawia się nad moralnym aspektem sprawy i zostaje srogo ukarany niejako przy okazji rejestrując coś, co wplątuje go w kryminalną rozgrywkę. A mafia nie przebacza … Kto ten film zna, zapamiętał z pewnością jego klimat i Wilhelmenię Wiggins Fernandez , bohaterkę tytułową. Nie do przegapienia  jest także udział Johna Turturro w okropnie kiczowatym „Człowieku, który płakał”. Sally Potter dokonała w nim niebywałej sztuki upupienia kilkorga znanych i dobrych aktorów, którzy u niej są tylko marionetkami recytującymi napuszone kwestie na tle niezwykle efektownej scenografii i w  równie efektownych kostiumach. Ocalał jedynie Turturro (w cywilu znany meloman i twórca przepięknego dokumentu o prawdziwej muzyce neapolitańskiej „Passione”) jako wredny tenor-faszysta. Tenor bardzo dobry, bo śpiewał głosem Salvatore Licitry. Poza tym na ścieżce dźwiękowej powtarza się słynny  lament Dydony „When I Am Laid” Purcella wykonywany przez Ivę Bittovą jako swoisty motyw wiodący . Ostatni znany mi filmowy portret śpiewaka stworzył Woody Allen w „Zakochanych w Rzymie”. Trzeba przyznać, że pomysł na posiadającego wspaniały głos artystę, który nie może występować na scenie bo śpiewać potrafi jedynie pod prysznicem wydał mi się uroczo wariacki. I świeży, co w pełnych wytartych wątków i schematycznych komediach fundowanych nam ostatnio przez Allena szczególnie ważne. Jak pewnie wiecie w końcu tenor daje poznać szerokiej publiczności, choć jego występy wymagają specjalnej oprawy – ale wszak media współczesne żywią się takimi idiotyzmami. Do roli prysznicowego śpiewaka Allen zatrudnił Fabio Armiliato, sprawdzającego się nieźle aktorsko, ale nieco utrudniającego uwierzenie w wielki talent wokalny bohatera. Prawdziwym cymesem dla każdego operomaniaka  była zaś maleńka rólka Kiri Te Kanawa, która w serialu „Downton Abbey” pokazała się jako Nellie Melba. No i te dyskusje, całkiem serio, czy osoba tak podejrzanego autoramentu jak śpiewaczka, nawet tak wielka jest godna zasiadać razem z lordem i lady przy stole, czy też raczej powinna jeść ze służbą …


Po szóste: Opera jako lek na całe zło

Rzadko, ale zdarzają się w filmach momenty, w których muzyka operowa staje się dla bohaterów lekiem na całe zło i na agresję otaczającego ich świata . Najprawdopodobniej najpopularniejszym (nie bez powodu) tego typu fragmentem jest ten, kiedy więźniowie Shawshank w zachwycie słuchają duetu Susanny i Hrabiny z „Wesela Figara”. Bohaterowie nie są stadkiem łagodnych baranków ani też grupą wyrafinowanych melomanów, ale „Canzonetta sull’aria” przenosi ich w zupełnie inny wymiar i jest dla nich chwilą wolności. Nieco trudniej określić czym dla pewnego cichego mężczyzny staje się fragment finału „Lucii di Lammermoor” towarzyszący stripteasowi  (bez dalszych konsekwencji), wykonywanemu tylko dla niego przez  opłaconą kobietę. Kto miał okazję widzieć „Człowieka kwiatów” Paula Coxa pewnie tego nie zapomni.  Ostatnio zaś trafiłam na „My Old Lady”, skromny film ze znakomitymi rolami Judy Dench i Kevina Kline’a. W tej opowieści o dramatycznych relacjach międzyludzkich jest moment, w którym bohater słysząc śpiewaną przez nieznaną mu panią kwestię Zerliny z „La ci darem” spontanicznie dołącza do niej jako Don Giovanni. I jest to chwila magiczna. Zobaczcie sami.

https://www.youtube.com/watch?v=Bjqmg_7J53s   https://www.youtube.com/watch?v=0XK0yG4mBbk&oref=https%3A%2F%2Fwww.youtube.com%2Fwatch%3Fv%3D0XK0yG4mBbk&has_verified=1                          https://www.youtube.com/watch?v=FhnTZgmWA_s

Po siódme: Opera na wojnie

“Uwielbiam zapach napalmu o poranku” – kto tego cytatu nie rozpoznaje, na pewno  nie jest kinomanem. Pamiętne słowa wypowiada w „Czasie apokalipsy” podpułkownik Bill Kilgore, wynalazca diabelsko skutecznej broni przeciwko „żółtkom”. Obraz wietnamskiej wioski atakowanej z helikopterów przy akompaniamencie ogłuszająco nagłośnionego fragmentu „Walkirii” (oczywiście słynne „Cwałowanie”) stał się niemal natychmiast po premierze filmu ikoniczny. W sposób nieco dyskretniejszy, ale równie przejmujący muzyka operowa komentuje sceny jednej z najkrwawszych bitew I Wojny Światowej rozegranej na półwyspie Gallipoli. W filmie Petera Weira poświęconym udziałowi w niej australijskich żołnierzy duet „Au fond du temple saint” z „Poławiaczy pereł” wprowadza nas w wątek męskiego braterstwa na polu walki. Również w czasie Wielkiej Wojny  rozegrał się słynny i zaskakujący epizod – żołnierze stron przeciwnych opuścili okopy w noc Bożego Narodzenia  aby wspólnie świętować. O tym zdarzeniu opowiada europejska superprodukcja, której bohaterami są niemieccy śpiewacy, grani przez Beno Fuhrmanna i Diane Kruger. Podłożono im jednak doskonale znane melomanom głosy Rolando Villazona  i Natalie Dessay, co daje dosyć dziwaczny efekt.  Ale był też film, w którym serdeczny śmiech i uśmiech (wszak to nie to samo) stapiał się nierozłącznie z grozą, ona zaś ze wzruszeniem. Myślę oczywiście o „Życie jest piękne” Roberta Begniniego. Guido podąża w nim do opery za swoją Księżniczką i usłyszana tam barkarola z „Opowieści Hoffmanna” powraca do niego w obozie koncentracyjnym.



Po ósme: Filmowa opera jako gatunek

W tym przypadku najtrudniej będzie mi określić o co chodzi, więc najprościej użyć poręcznej analogii. U początków kina western nazywany bywał „końską operą” , dziś zaś nadal używa się określenia „opera mydlana”. A ja, po latach bywania zarówno w przybytkach X Muzy, jak i teatrach pod patronatem Erato mam wrażenie, że istnieje pewien bardzo specyficzny rodzaj filmu, w którym niekoniecznie się śpiewa (chociaż czasami i owszem), ale sposób wyrażania emocji, szerokość gestu, wystawność pochodzi prosto z opery, przynajmniej tej sprzed epoki regietheatru.  Przykładem najprostszym jest zapewne „Ojciec chrzestny”, określany jako „opera gangsterska” od pierwszej części, czyli jeszcze zanim Coppola postanowił zakończyć część trzecią i ostatnią finałem operowym w sensie zarówno przenośnym jak dosłownym. Już pomysł, aby dziedzic mafijnej dynastii zamiast przejmować familijny interes wolał niepewną karierę tenora wydaje się ciekawy. A jeszcze bardziej interesująca a przy tym rozdzierająca jest końcowa masakra na schodach teatru, kiedy rodzina opuszcza go po debiucie młodzieńca w „Rycerskości wieśniaczej”  i dostaje pod wrogi ostrzał. Kula przeznaczoną dla Michaela Corleone trafia jego córkę i pozostajemy wizją starego „capo di tutti capi” dźwigającego ciało ukochanego dziecka, które zapłaciło z jego grzechy. Na własny użytek do tego samego typu przyporządkowałam film, który kulturowo na pozór niewiele ma wspólnego z europejsko rozumianą operą ani też z Europą w ogóle. Nakręcono go daleko od niej, w Chinach, ale  klimat, krwawa intryga w której seks i władza są ze sobą ciasno splecione i wreszcie sposób, w jaki Zhang Yimou to wszystko pokazuje zawsze kojarzył mi się z operą europejskiego chowu. W Polsce obraz nosił prosty tytuł „Cesarzowa”, ale o ile bardziej działa na wyobraźnię i brzmi operowo „Klątwa złotego kwiatu” ….


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz