piątek, 9 października 2015

Start sezonu transmisyjnego - "Wesele Figara" z ROH i "Trubadur" z Met



David McVicar to prawdziwy dziwak. Dziś, kiedy spektakle operowe mają przede wszystkim wyrażać lęki i obsesje dręczące inscenizatorów zaś autorskie założenia stają się tylko pretekstem , często bardzo dla reżyserskiej wizji niewygodnym a czasem wręcz niepotrzebnym on niewzruszenie działa po swojemu. Z licznych produkcji sir Davida zapewne nikt nie wywnioskowałby co go męczy i przeraża (bywają pewne tropy, ale nigdy nie podane w stylu „łopatą po oczach”). Reżyser, który pracuje tak, że kompozytor i librecista mogliby się do swego dzieła przyznać nawet nie słysząc muzyki jest teraz na wagę złota. A przy tym szacunek dla twórców utworu wcale nie przeszkadza mu w rozwijaniu własnej inwencji. Tyle, że ona jest skierowana na podkreślenie tego, we wziętej na warsztat operze wydaje się ważne, a nie na mroczną podróż do własnego wnętrza. Mnie to cieszy, bo mimo rosnącej otwartości na eksperyment i poszukiwania bywam bardzo zmęczona przedstawieniami, które stanowią właściwie ciągle ten sam autoportret inscenizatora, takie sceniczne selfie.  I nie pozostaję samotna – produkcje McVicara  zazwyczaj są akceptowane przez publiczność (co dla dużej części reżyserów stanowi coś w rodzaju obelgi świadcząc o niedostatecznym stopniu nowoczesności) i trzymają się w repertuarze długo. Przypadek zdarzył, że tegoroczny sezon transmisji  z dwóch najważniejszych teatrów operowych po obu stronach Wielkiej Wody rozpoczęły takie właśnie, dobrze już znane i oswojone spektakle McVicara: „Trubadur” w Met i „Wesele Figara” w ROH . Przy tym po raz pierwszy polscy widzowie mogli dołączyć do międzynarodowej widowni obserwującej wydarzenia artystyczne z Londynu na żywo, na wielkim ekranie kinowym. Przekażcie tę wiadomość, drodzy Czytelnicy tym zaprzyjaźnionym operomaniakom, którzy jeszcze nie wiedzą, bo frekwencja (przynajmniej w Warszawie) była mocno taka sobie. A warto było pofatygować się i wyjść z domu mimo iż to „Wesele” idealnym trudno nazwać. Sama produkcja jest znana także z zapisu na DVD, nie będę się więc o niej rozpisywać. Ma w sobie odpowiednią dawkę humoru i energii, charakteryzuje drobiazgowym, doskonałym opracowaniem ruchu scenicznego i w niczym nie zaszkodziło jej przeniesienie w wiek dziewiętnasty – czasy Dickensa. McVicar ma , oprócz już tu wymienionych tę zaletę, że nie przeszkadza śpiewakom, a pomaga im stworzyć postaci nie żądając, żeby grali przeciwko nim lub własnej fizyczności. W tym konkretnym przypadku może tylko akrobacje Cherubina na drabinie są nieco ryzykowne. Kate Lindsey poradziła sobie z tym problemem sposób godny podziwu, jak z całą rolą Cherubina. A nie jest to rzecz łatwa do zagrania, chociaż bardzo efektowna. Lindsey, którą warunki fizyczne predestynują do partii spodenkowych ma prawdziwy talent aktorski, zaś wokalnie była świetna , zwłaszcza „Voi che sapete” zachwyciło mnie bez reszty. Erwin Schrott śpiewał Figara już na premierze tej produkcji 9 lat temu i chociaż jego interpretacja trochę się przez ten okres zmieniła pozostaje jednym z najlepszych współczesnych Figarów. Co w czasach, gdy wykonują te rolę Luca Pisaroni i Bryn Terfel  stanowi wyczyn niepośledni. Jego Susanna, Sophie Bevan wydała mi się poprawna i nic ponad to. Do takiego sobie wrażenia przyczynił się być może stres nagłego zastępstwa za Anitę Hartig, której nieobecności bardzo żałowałam. Moja ocena Ellie Dehn   może być nieobiektywna, bo wspomnienie jej fatalnej Donny Anny  z BSO ciągle mam w uszach. Przyznaję jednak, że jako Hrabina, chociaż również daleka od ideału sprawdziła się lepiej, chociaż z górą skali i intonacją, zwłaszcza w „Porgi Amor” miała problemy. Stephane Degout, dzięki któremu znalazłam się na kinowej widowni nie zawiódł mnie wokalnie brawurowo pokonując niemałe trudności karkołomnej arii Hrabiego. Jako postać wydał mi się nieco za delikatny i … zbyt sympatyczny. Z ról drugoplanowych wyróżnić należy Carlo Lepore – Bartola i Krystiana Adama (Krzeszowiaka) – Basilia. Nie wiem dlaczego ten ostatni podjął się ów drobiazg wykonać, ale efekt był świetny.   Trudno mi też ocenić, czy pewną hałaśliwość orkiestry przypisać nagłośnieniu Multikina czy też batucie Ivora Boltona, w każdym razie wyważenie planów dźwiękowych mogło być lepsze, a niektóre tempa nieco mniej dziarskie.            

                                                 Transmisje z Met rozpoczęły się w sezonie od „Trubadura” i nie był to spektakl jakich wiele. Tym razem nie za sprawą faworytki dyrektora Petera Gelba i amerykańskiej publiczności Anny Netrebko. Tym razem fetowano powrót na scenę Dmitri Hvorostovskiego, którego nieobecność nie była długa, ale niepokój o jego losy nie tylko artystyczne ale po prostu o życie wielki i uzasadniony. Trudno pisać o takim występie bo pochwały brzmią podejrzanie a ganić nie bardzo wypada. Zanim jednak o Hrabim Lunie na chwilę powrócę do reżysera. Mamy ostatnio prawdziwy wysyp „Trubadurów” i każdy może przebierać w produkcjach według gustu. McVicar potraktował tę operę jak każdą inną: z szacunkiem dla tekstu i bez napinki. Wielbicielom odkrywania nowych sensów i szybkiej jazdy bez trzymanki  spektakl wyda się nudny. Dla mnie jest neutralny. Pewnie go znacie, bo był już (chyba nawet dwukrotnie w różnych obsadach) pokazywany w ramach cyklu transmisyjnego Met. Bieżąca odsłona zapisze się w pamięci dzięki co najmniej dwóm kreacjom wokalnym, ale właściwie wszystkie główne role były na wysokim poziomie. Żałowałam Yonghoona Lee, któremu recenzenci poświęcili mało uwagi przypominając sobie o tytułowym bohaterze opery po  wszystkich peanach na cześć rosyjskiego duetu albo nawet i to nie. To prawda, że trochę się odzwyczailiśmy od śpiewaków stosujących „starożytną” metodę stand and deliver doprawioną kilkoma gwałtownymi gestami z dawno minionej epoki. Tym niemniej pan Lee dysponuje niezłym, ładnym głosem, wokalnie się jako Manrico sprawdza i warto o nim wspomnieć. Ferrando - Štefan Kocán okazał się w porządku i tyle. Dla Dolory Zajick Azucena stanowi rolę wizytówkę – debiutowała nią na scenie 1986 (San Francisco Opera), dwa lata później po raz pierwszy stanęła na deskach Met jako nieszczęsna Cyganka.  W czasie przerwy w spektaklu wspominała to ostatnie wydarzenie jako dosyć przerażające, bo Manricem był Pavarotti. Dziś, po prawie 30 latach śpiewania Azuleny Zajick osiągnęła w niej wokalne mistrzostwo. Mimo upływu czasu nadal dysponuje pewną górą i znakomitym rejestrem piersiowym, ma też własną koncepcję postaci. Koncepcja ta nie każdemu odpowiada, bo Azucenę niektórzy lubią bardziej krwistą i wściekłą, mnie taka nieco cieplejsza niż zazwyczaj bohaterka odpowiada.  O muzyczno głosowej stronie partii Leonory w wykonaniu Netrebko wiele już napisano ( także ja), można tylko powtórzyć zachwyty nad bogactwem i urodą jej sopranu, dobrym legato itd i powrócić do wątpliwości w sprawie zmniejszonej ruchliwości głosu i wątpliwej koloratury. Lubię jej Leonorę, ale tym razem miałam wrażenie, że przynajmniej w kwestii aktorskiej ktoś zawalił robotę. Winę jestem skłonna przypisać reżyserce wznowienia, która ewidentnie divy nie dopilnowała. Netrebko ma wyraźną skłonność do zbyt szerokiego gestu i szarżuje czasem bez miłosierdzia. Czujny inscenizator jest w stanie to opanować i wziąć temperament swojej artystki w karby. Tym razem się nie udało.  Dmitri Hvorostovsky na szczęście był bohaterem wieczoru z przyczyn przede wszystkim artystycznych. Świetnie się słuchało jego głosu (właściwie mającemu te same zalety co u jego rodaczki, przede wszystkim nasyconą, ciemną, głęboką barwę) pewnie prowadzonego przez wszystkie rejestry (z troszkę napiętą górą),  jego frazowania, wreszcie interpretacji. No i oczywiście dzieliłam z resztą publiczności wielką radość z powrotu Dimy i nadzieję na jego całkowite wyzdrowienie. Zdecydowanie, tego wieczoru w Met najważniejszy był  nie dyrygent Marco Armiliato  sprawnie prowadzący całość, nie sopranowa gwiazda, nie tenor wreszcie, tylko białowłosy baryton z Syberii.










5 komentarzy:

  1. Opisywane przez Panią 'Wesele Figara' miałam przyjemność oglądać w ROH na widowni i zgadzam się co do większości rzeczy. Przede wszystkim ujęła mnie scenografia, uwielbiam klasyczne produkcje. A co do solistów - na 'moim' przedstawieniu jako Susanna występowała Anita Hartig, i rzeczywiście może Pani żałować jej nieobecności. Fantastyczna aktorsko i wokalnie, czego nie mogę powiedzieć o Ellie Dehn. Szczególnie kładąc nacisk na słowo 'wokalnie'. Przede wszystkim raziły problemy z górami. Erwin Schrott natomiast ogromnie podobał mi się jako Figaro. Widać że czuje tę partię. Reszta obsady, z Cherubinem i Hrabią na czele, dała jak najbardziej udany występ. Ogółem owszem, nieidealna, ale bardzo dobra produkcja. No i moje babskie oko zachwyciło się sukienką Hrabiny z finału, ale to tak odchodząc od tematu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zwłaszcza, że ta sukienka tylko na chwilę ... Tylko kostium trzeba umieć nosić w sposób naturalny, a nie sprawiać wrażenie, iż zostało się w nim uwięzionym. Co i tak ma znaczenie trzecioplanowe. Tak właśnie myślałam, że Hartig musi być świetną Susanną. Ona ma taki piękny i słodki głos ...

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda, że Yonghoon Lee został tak słabo zauważony, bardzo mnie do siebie przekonał. A co do Azuceny - mnie się też podoba taka właśnie, w tym wykonaniu dobrze widać, że to postać prześladowana przez przeszłość, wręcz nią straumatyzowana. Zemsta jest tu dla mnie sprawą drugoplanową, główny temat to trauma, z którą ona sobie w ogóle nie radzi. Netrebko faktycznie szalała jak dziki kociak, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Ma tyle wdzięku na scenie, że to "kupiłam" :)
    Przy okazji - dzięki za miły wieczór dzisiaj w Kinie Praha :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Podziękowania wzajemne, też mi było miło. Przy okazji link do strony Bayerische Staatsoper - to tam można obejrzeć za darmo ich spektakle. Najbliższa transmisja już 15 listopada, to będzie "Mefistofeles" Arrigo Boito z najcudowniejszym basem świata Rene Pape. Wersja moderne, jak zwykle w Monachium
    https://www.staatsoper.de/en/staatsopertv.html?no_cache=1&type=0Ann-Kathrin

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzięki za link. Powinno się to nawet dać na telewizorze otworzyć... Moderne to dla mnie raczej plus, jeśli nie przesadzają :)

    OdpowiedzUsuń